Państwowe banki w Polsce mają mnóstwo wad, lecz w kryzysowych czasach pozostają niezastąpione.
Ocenianie konsekwencji repolonizacji Pekao SA przypomina trochę stary dowcip o tym, jak dwóch Żydów przyszło do rabina, by rozsądził ich spór. Pierwszy wykłada z wielkim przekonaniem swoje argumenty i pyta o zdanie rabina. „Masz rację” – odpowiada zapytany. Wówczas drugi jeszcze bardziej zapalczywie przedstawia swój punkt widzenia. „Masz rację” – przyznaje mu na koniec rabin. Wówczas obaj zaskoczeni goście nie wytrzymują i pytają: „Rabi, jak to? Przecież to niemożliwe, żebyśmy obaj mieli rację!”. Na co rabin z niezmąconym spokojem odpowiada: „Macie rację”.
Wydanie przez PZU i Polski Fundusz Rozwoju kwoty 10,6 mld zł na zakup 33 proc. akcji banku, który niegdyś sprzedano zagranicznemu inwestorowi za sumę 3,4 mln zł, wzbudziło pozornie sprzeczne komentarze specjalistów od rynków finansowych. Ekonomiści bliżsi środowiskom liberalnym podkreślali, że jest to de facto nacjonalizacja, tworzona zaś pod skrzydłami rządu grupa PZU zdobędzie aż 36 proc. udziałów w rynku usług bankowych, co mocno zaburzy konkurencję między instytucjami finansowymi i odbije się na portfelach klientów, a być może też jakości usług. Jeśli zaś doliczyć do tego jeszcze kontrolowany przez skarb państwa PKO BP, to okaże się, że rząd PiS właśnie przejmuje kontrolę nad głównymi źródłami kredytów dla sektora prywatnego. Nie wspominając już o kolejnym zasobie synekur dla partyjnych nieudaczników, chcących sprawdzić się w biznesie.
„Powrót polskiego kapitału do struktury akcjonariatu banku Pekao z pewnością przyczyni się do wzmocnienia stabilności sektora bankowego, a co za tym idzie polskiej gospodarki" – zbijał te zarzuty w wypowiedzi dla PAP wicepremier Mateusz Morawiecki. W krótkim czasie rządowi udało się doprowadzić do znaczącej repolonizacji jednego z najważniejszych sektorów gospodarki. W szczytowym momencie, tuż przed wybuchem kryzysu w 2008 r., udziały inwestorów zagranicznych w bankach działających na terenie Polski przekraczały 72 proc. Dziś spadły poniżej 50 proc. Dzięki czemu, w razie nowego załamania ekonomicznego, naszej gospodarce nie zagrozi nagłe wyschnięcie źródeł kredytowania, jak to miało miejsce osiem lat temu. Podobnie zagraniczne spółki matki nie będą mogły wyprowadzić nagle kapitału ze swoich tutejszych filii, gdyby stanęły przed widmem krachu.
Trudno nie zauważyć, że zarówno entuzjaści repolonizacji Pekao SA, jak i sceptycy mają rację. To, którzy bardziej, mogą rozstrzygnąć już wkrótce Włosi. UniCredit pozbyło się cennych akcji, by gromadzić kapitał na czas burzy nadciągającej nad Półwysep Apeniński. Jeśli rozleje się ona za jego granice, wówczas państwowe banki, przy wszystkich swoich wadach, stają się bezcennym atutem.
Amerykański łącznik
Wybuch wojny handlowej z Niemcami przyniósł Polsce w połowie lat 20. kryzys gospodarczy, połączony z krachem systemu finansowego. W krótkim czasie upadła połowa prywatnych banków, a wiele przetrwało tylko za sprawą pomocy państwa. Niezbędny do działania gospodarki kredyt zniknął z rynku i rząd, by go przywrócić, musiał rozpaczliwie szukać pożyczek za granicą. Co nie było łatwe. Uzyskanie wielkiego kredytu stabilizującego od konsorcjum banków amerykańskich wymagało dwóch lat starań i przekonania do tej operacji szefa Fed Benjamina Stronga.
Wreszcie prezydent Ignacy Mościcki mógł w październiku 1927 r. zatwierdzić swoim dekretem zaciągnięcie w USA zobowiązania na kwotę 71 mln dol. Co stanowiło ok. 20 proc. rocznych wpływów do budżetu II RP. W zamian za zgodę Strong postawił dodatkowe warunki. Polskiemu systemowi bankowemu przyjrzała się Komisja Doradców Finansowych kierowana przez prof. Edwina E. Kemmerera, specjalizującego się w problemach niewypłacalności krajów Ameryki Południowej. Poza tym do Rady Banku Polskiego, pełniącej rolę banku centralnego, wszedł Charles D. Dewey. Dla finansisty z Illinois, wcześniej asystenta sekretarza skarbu USA Andrew Mellona, musiano specjalnie zmienić statut BP. Jego zadaniem stało się patrzenie na ręce Polakom, jak wydają pożyczone dolary i nadzorują swój system finansowy.
Zgodnie z zaleceniami amerykańskiej komisji wkrótce przeprowadzono w Polsce kilka fundamentalnych reform. Po powiększeniu kapitału zakładowego BP i odkupieniu od niego obligacji rządowych zdewaluowano złotego aż o 41 proc., wiążąc następnie kurs waluty z parytetem złota, jaki określał obowiązujący wówczas na międzynarodowych rynkach Gold Exchange Standard (banki centralne gwarantowały wymianę rodzimej waluty na sztaby złota). Dewaluacja, połączona z uczynieniem ze złotego waluty w pełni wymienialnej, dała potężny impuls rozwojowy gospodarce. Dodatkowo większość amerykańskiej pożyczki przeznaczono na kredyty inwestycyjne dla przedsiębiorców. Kolejnym etapem zmian stała się, zalecona przez prof. Kemmerera, reforma prawa bankowego.
Reforma ta, przeprowadzona w 1928 r., ograniczała możność swobodnego zakładania banków, jeśli nie zapewniono im odpowiedniej wysokości kapitału zakładowego. Instytucje finansowe nie mogły też już swobodnie prowadzić działalności handlowej ani inwestycyjnej. Powstał specjalny komisariat rządowy, powołany do życia przez ministra skarbu Gabriela Czechowicza. Kontrolował on działalność instytucji bankowych i dysponował prawem ich likwidowania, jeśli nie spełniały wyśrubowanych kryteriów.
Osiągnięta tą drogą stabilizacja podziałała bardzo zachęcająco na zagranicznych inwestorów, wcześniej szerokim łukiem omijających Polskę. „Silna bankowość nie zależy bowiem tylko od obfitości ojczystego kapitału, ale także – i to w znacznej mierze – od zdrowej polityki bankowej, która stwarza zaufanie, a ono jak magnes przyciąga kapitał” – komentował te zmiany w 1928 r. prezes Związku Banków w Polsce Marcin Szarski. Środowiska biznesowe zwiększoną aktywność zagranicznych instytucji finansowych witały z wielką nadzieją. Spodziewając się łatwiejszego dostępu do kredytów. Zupełnie inaczej na to zjawisko zapatrywały się koła rządowe, dojrzewające do tego, by Amerykanom już za pomoc podziękować.
Rządowe czempiony
„Komisja zasadniczo stoi na stanowisku, że udział rządu w bankowości z wyjątkiem PKO i różnych miejskich i komunalnych kas oszczędności jest, jako stała zasada postępowania, niewskazany” – zalecała w swoim raporcie Komisja Doradców Finansowych prof. Edwina E. Kemmerera.
Jeden z głównych argumentów amerykańskich doradców na rzecz tej tezy stanowił fakt, iż cztery wielkie banki, których głównym właścicielem pozostawało Ministerstwo Skarbu, znacząco utrudniały rozwój bankowości prywatnej. Dzięki rządowemu wsparciu mogły bowiem oferować kredyty na preferencyjnych warunkach, przyciągając rzesze klientów. Co więcej, rządzący II RP obóz sanacyjny oddał banki swoim zasłużonym ludziom, takim jak weteran z 1 Pułku Legionów gen. Roman Górecki. Po kilku latach kierowania Korpusem Kontrolerów w Ministerstwie Spraw Wojskowych nagle został oddelegowany do największego na rynku Banku Gospodarstwa Krajowego, dysponującego kapitałem zakładowym w wysokości 150 mln zł (BP posiadał jedynie 100 mln).
„Postawienie w lipcu 1927 r. na czele banku gen. Romana Góreckiego, który do instytucji przeszedł z administracji wojskowej, nie było sprawą przypadku. Po przewrocie majowym chciano, aby BGK przejął część kosztów utrzymania przedsiębiorstw wojskowych, których nie był w stanie utrzymywać budżet państwa” – pisze Zbigniew Landau w opracowaniu „Spór o kierunek działalności Banku Gospodarstwa Krajowego”. Generał słynął z lojalności wobec marszałka. Gdy po zamachu majowym Zgromadzenie Narodowe wybrało Piłsudskiego na prezydenta, Górecki zwołał grupę oficerów i pomaszerował z nią pod pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, żeby tam złożyć meldunek o zmianach zachodzących w kraju. „Incydent ten był szeroko komentowany w kołach oficerskich, i nie tylko oficerskich. Zapewniano przy tym, że Poniatowski, wysłuchawszy, ani drgnął, natomiast koń Marka Aureliusza z rzymskiego Kapitolu, pomny dawnych dziejów, rżał radośnie, patrząc Góreckiemu w oczy” – zapisał w pamiętniku gen. Marian Romeyko.
Przy tak idealnym prezesie banku problem stanowili tylko jego zwierzchnicy. Podczas exposé na posiedzeniu Rady Nadzorczej BGK w sierpniu 1927 r., ku zaskoczeniu jej członków, gen. Górecki zapowiedział położenie głównego nacisku na udzielanie kredytów... komunalnych. Takie zalecenie otrzymał wcześniej od ministra skarbu Gabriela Czechowicza. Ministerstwo Spraw Wojskowych szybko kontratakowało z racji swoich planów utworzenia wielkiego koncernu zbrojeniowego pod egidą BGK. W efekcie przez następne lata Bank Gospodarstwa Krajowego w swojej polityce dokonywał kolejnych zwrotów w zależności od tego, czy większą przewagę uzyskiwali finansiści, czy wojskowi.
Podobnie działo się, choć w mniejszym stopniu, z pozostałymi państwowymi bankami. Pomimo starań rządu nie udawało się do końca tak podzielić między nie zadań, by nie konkurowały ze sobą i wspierały jedynie strategiczne gałęzie gospodarki. Państwowy Bank Rolny ścigał się więc z BGK w kredytowaniu ziemian i przemysłu rolnego, Bank Polski zaś w udzielaniu pożyczek detalicznych i długoterminowych, czym nie powinien zajmować się bank centralny. Jedynie Pocztowa Kasa Oszczędności potrafiła znaleźć sobie własną niszę za sprawą zręczności kapitana Henryka Grubera.
Oszczędni i godni zaufania
Syn galicyjskiego Żyda, pracującego w kancelarii adwokackiej, Henryk Gruber, jak większość sanacyjnej elity na posadę zasłużył sobie w Legionach. Przy czym okazał się zarówno dzielnym żołnierzem, który przeszedł cały szlak bojowy 1 Pułku Legionów, jak i uzdolnionym literatem. Szczęściem dla Piłsudczyków, po wydaniu powieści „Manekin” i zbioru wierszy „Faunowe świtanie” oraz współorganizowaniu polskiego PEN Clubu, przyjął posadę w MSW. Swoją karierę urzędniczą zawiesił latem 1920 r., gdy na ochotnika wrócił do służby liniowej, by walczyć z bolszewikami. Za udział w obronie Płocka dostał Krzyż Walecznych. Po wojnie Gruber znów dokonał radykalnego zwrotu w swoim życiu i ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, broniąc tam nawet doktorat. Po czy zaczął się specjalizować w kwestiach gospodarczych oraz ubezpieczeniowych, szybko zyskując renomę znakomitego specjalisty od spraw ekonomicznych, których wśród Piłsudczyków nie było zbyt wielu.
Po zamachu majowym nominowany na premiera Kazimierz Bartel właśnie Grubera pytał, kogo mianować ministrem skarbu. Ten wskazał na Gabriela Czechowicza, co okazało się przyszłościową inwestycją. Minister skarbu, jak tylko skłonił prezesa Pocztowej Kasy Oszczędności Emila Schmidta, by poprosił o przeniesienie w stan spoczynku, nowym szefem PKO chciał zrobić Henryka Grubera. Musiał jednak wcześniej utrącić pewniaka, promowanego przez koła wojskowe, gen. Jakuba Krzemińskiego. „Wiedziałem o zamiarach rządu, ale zdawałem sobie sprawę również z tego, że mam potężnych przeciwników i przypuszczałem, że zamiar tej nominacji sparaliżują” – zapisał we wspomnieniach Gruber.
Kapitana na prezesa PKO awansował dopiero po interwencji premiera Bartla sam Piłsudski. Wprawdzie Gruber, podobnie jak inni prezesi instytucji finansowych z nadania sanacji, nie miał żadnego doświadczenia w fachu bankowca, mimo to okazał się znakomitym menedżerem. Udało mu się przeprowadzić radykalny zwrot w działaniach Pocztowej Kasy Oszczędności, tak by stała się miejscem, w którym zwykli Polacy lokowali gotówkę. Co też osiągnął za sprawą nowatorskich kampanii reklamowych, w iście amerykańskim stylu. PKO mogło się pochwalić pierwszymi neonami świetlnymi w stolicy, billboardami, bannerami na pociągach i tramwajach. Wymyślone osobiście przez Grubera hasło: „Pewność i zaufanie” pojawiało się zarówno na pudełkach zapałek i filiżankach, jak i na ekranach kinowych oraz w radiowych spotach. O tysiącach sponsorowanych artykułów prasowych nie wspominając. Dzięki tak zmasowanej akcji promocyjnej PKO stało się największym bankiem obsługującym indywidualnych klientów, których liczba wzrosła z 300 tys. do ponad 3 mln. Nawet dzieci zaczęto uczyć, by odkładały pieniądze w tworzonych przez PKO Szkolnych Kasach Oszczędności. Wielki sukces państwowego banku miał jednak skutek uboczny.
Skutecznie odbierał klientów komercyjnym instytucjom finansowym, blokując ich rozwój. Największy działający w Polsce prywatny Bank Handlowy w Warszawie SA mógł się pochwalić kapitałem zakładowym w wysokości 25 mln zł i obrotami rzędu 191 mln zł. W tym czasie BGK oraz PKO dysponowały sześciokrotnie większym kapitałem i odnotowywały dziesięciokrotnie wyższe obroty.
Dobre, bo nasze
Ignorowanie przez polski rząd zaleceń Komisji Doradców Finansowych prof. Kemmerera co do redukowania udziału państwa w sektorze bankowym coraz mocniej frustrowało zagranicznych inwestorów. Dyrektor brytyjskiego banku inwestycyjnego Lazard Brothers Robert Henry Brand nazwał nawet Bank Gospodarstwa Krajowego „instytucją anormalną”, z racji tego, jak utrudniała swymi akcjami kredytowymi życie prywatnym pożyczkodawcom. Swe niezadowolenie coraz mocniej okazywali też Amerykanie. Około 13 proc. akcji Banku Handlowego w Warszawie SA odkupił fundusz inwestycyjny Williama A. Harrimana, biznesmena i polityka związanego w USA z Partią Demokratyczną.
Wkrótce naciski na rząd, aby zmienił politykę w sektorze finansowym, stały się jeszcze mocniejsze. „Czy przypuszczalnie akcja ta nie ma za podstawę walki kapitału zagranicznego, w którego rękach znajduje się prywatna bankowość polska, z kapitałem państwowym, zasadniczo bowiem nie można mówić o rywalizacji prywatnej bankowości polskiej z państwową, ponieważ ta pierwsza nie istnieje” – twierdził w czerwcu 1928 r. podczas posiedzenia Rady Nadzorczej BGK gen. Górecki.
Wbrew jego sceptycyzmowi mianowana przez ministra skarbu Rada Nadzorcza zdecydowała, iż BGK skoncentruje się na finansowaniu przemysłu zbrojeniowego oraz kredytach długoterminowych związanych z rozwojem strategicznych gałęzi gospodarki. Jednocześnie oddając w innych dziedzinach pole bankowości prywatnej. Zmianę tę w styczniu 1929 r. z zadowoleniem powitał członek Rady Banku Polskiego Charles D. Dewey, zalecając ich kontynuowanie, a nawet sugerując podział BGK. Z czego wycofał się jednak cztery miesiące później.
Niespodziewanie wówczas z nakazu Piłsudskiego 23 kwietnia 1929 r. prezydent Mościcki podpisał dekret odwołujący ze stanowiska prezesa Banku Polskiego Stanisława Karpińskiego. Jego miejsce zajął były premier z czasów Rady Regencyjnej, a potem poseł II RP w Waszyngtonie Władysław Wróblewski. Jak zapisał w „Słowniku historycznym bankowości polskiej do 1939 r.” Wojciech Morawski, nowy prezes BP: „Na bankowości się nie znał i właśnie dlatego został postawiony na czele banku. Józef Piłsudski, ograniczając zakres niezależności banku, posługiwał się m.in. argumentem obrony suwerenności gospodarczej kraju, czemu zagrażać miała rzekomo obecność w Radzie Banku Ch. Deweya”. Przy czym z racji zobowiązań danych potężnemu prezesowi Fed Benjaminowi Strongowi starano się działać delikatnie. „Mianowanie dr. Wróblewskiego na stanowisko prezesa Banku Polskiego oceniane jest w kołach gospodarczych jako chęć postawienia na czele polskiej instytucji emisyjnej osobistości znanej w Stanach Zjednoczonych i w Anglii. Dr. Wróblewskiego łączą osobiste stosunki z p. Deweyem, który był wiceministrem skarbu Stanów Zjednoczonych wówczas, kiedy dr Wróblewski był posłem polskim w Waszyngtonie” – spekulował dziennik „Republika”.
Faktycznie redukowanie wpływów Deweya odbyło się stopniowo i do ojczyzny, w sposób bardzo uroczysty z hucznym pożegnaniem, odesłano go rok później. W międzyczasie pod egidą Henryka Grubera powstał kolejny bank państwowy – Polska Kasa Opieki. Zakładano go z myślą o emigrantach zarobkowych pracujących za granicą, których rodziny pozostały w kraju. Dzięki stałej rozbudowie sieci placówek Polskiej Kasy Opieki w krajach, gdzie diaspora była największa, szybko rosła wielkość kwot za pośrednictwem tej instytucji przelewanych do Polski. Jednocześnie starano się przy zagranicznych oddziałach tworzyć biblioteki i stowarzyszenia, by mocniej związać emigrantów z ojczyzną. Taki środkami kpt. Gruber wspierał emigracyjną politykę rządu.
Po krachu
Trudno przypuszczać, by Józef Piłsudski w 1929 r. spodziewał się Wielkiego Kryzysu, który w następnych latach zdewastował światową gospodarkę. Przed takim kataklizmem wówczas nie ostrzegał dosłownie nikt. A jednak swoimi działaniami sprawił, że polski system bankowy okazał się na tę ewentualność nadzwyczaj dobrze przygotowany. Temu pozornie paradoksalnemu zdarzeniu dodatkowo dodaje smaczku fakt, iż Marszałek kompletnie nie znał się na mechanizmach rządzących światem finansów. Jego działania sprowadzały się do tego, by państwo stało się odporniejsze na zewnętrzne naciski ekonomiczne i nie okazało takiej słabości jak po wybuchu wojny celnej z Niemcami. Stąd promowanie banków należących do Ministerstwa Skarbu, choć stały się siedliskiem sanacyjnych koterii, co tylko psuło ich wyniki finansowe.
Mimo to, w momencie ekonomicznego krachu, klienci nie wpadali w panikę i nie zaczynali na oślep wycofywać oszczędności. Wychodząc z założenia, że państwowy bank nie może upaść. Przeciwnie, podczas Wielkiego Kryzysu wkłady na książeczkach oszczędnościowych w PKO wzrosły pięciokrotnie. Lokaty za to wycofywano z instytucji prywatnych, co powiększyło siłę tsunami, jakie uderzyło w cały sektor finansowy. Zmiatając w krótkim czasie 25 banków spośród 55 działających na rynku. W tak kryzysowej sytuacji nauczone poprzednimi doświadczeniami państwo radziło sobie nadspodziewanie sprawnie. Dysponując bardzo skromnymi zasobami kapitałowymi, działano przede wszystkim metodami administracyjnymi. Tracący płynność bank Komisariat rządowy stawiał w stan likwidacji, którą rozciągano w czasie na kilka lat, starając się z masy upadłościowej pozyskiwać środki na spłacenie wkładów klientów bankruta. „Częściowo ułatwiały Bankowi (Polskiemu – red.) opanowanie sytuacji zdrowe podstawy polskiego aparatu kredytowego, zwłaszcza bankowego. Pomoc, zapewniana przez BP instytucjom kredytowym, miała w większości wypadków znaczenie moralne i w pewnej tylko proporcji przyczyniła się do istotnego rozszerzenia kredytu” – podsumowywał dyrektor Banku Polskiego Leon Barański w 1934 r. w czasie konferencji kierownictwa instytucji.
Pełniący rolę banku centralnego BP, dbając przede wszystkim o kurs złotego, tylko asystował działaniom Ministerstwa Skarbu. W 1931 r. przeznaczyło ono 20 mln zł na wsparcie zagrożonych upadkiem banków prywatnych. Rok później, na podstawie nowych aktów prawnych, podjęto bardziej złożone działania. „Akcje sanacyjne podejmowane na podstawie regulacji z 1932 r. były znacznie skuteczniejsze od poprzednich. Równocześnie stały się one niebywale skomplikowane” – opisuje w monografii „Bankowość prywatna w II Rzeczypospolitej” Wojciech Morawski. „Zazwyczaj w akcję sanacyjną, oprócz skarbu państwa i zainteresowanego banku, zaangażowane były liczne inne podmioty gospodarcze, a sanacja polegała na wieloszczeblowej kombinacji ulg, umorzeń, gwarancji, kredytów oraz przemian własnościowych” – uściśla.
Tym sposobem niwelowano skutki gwałtownego odpływu kapitału zagranicznego z kraju. Czego boleśnie doświadczył m.in. Bank Handlowy w Warszawie SA, porzucony z miesiąca na miesiąc w 1931 r. przez amerykańskich, brytyjskich i węgierskich udziałowców. Wówczas jego zobowiązania w wysokości 18 mln zł przejął skarb państwa, co umożliwiło wejście do spółki nowych inwestorów: British Overseas Bank oraz AG für Güterverkehr z Zurichu. Gdy tych brakowało, dochodziło do pełnej nacjonalizacji, jak np. w przypadku Banku Związku Spółek Zarobkowych. Kiedy jego klienci wycofali większość wkładów, zarząd poprosił władze państwowe o pomoc. Wówczas Ministerstwo Skarbu wykupiło 81 proc. akcji banku, ratując go, a przy okazji stając się także jego właścicielem.
W czerwcu 1934 r. prezes Banku Polskiego Władysław Wróblewski mógł swoim podwładnym triumfalnie oznajmić: „Broniliśmy porządku finansowego, broniliśmy waluty. Na tej drodze chwycić się musieliśmy środków niemiłych, przykrych, ale, trzeba powiedzieć, stosunkowo łatwych”. Wiele mówił o polityce deflacyjnej i ograniczenia akcji kredytowej BP, co dusiło gospodarkę i bankowość, lecz chroniło przed wybuchem inflacji. Ten sposób działania uznawał za zamknięty. „Okres szykan– trzeba sobie powiedzieć – należy już do przeszłości” – oświadczył.
Były dyplomata miał prawo uznawać ten stan rzeczy za sukces. W czasie Wielkiego Kryzysu upadek żadnego z banków nie zachwiał całym systemem finansowym. Udało się też ocalić te największe i najważniejsze. Jednak z racji ucieczki kapitału zagranicznego znajdowały się one w dużo gorszej kondycji. Skutkiem tego nastąpił w II RP głęboki regres bankowości prywatnej. W połowie lat 30. klienci w takich instytucjach trzymali jedynie 20 proc. depozytów i zaciągali ok. 30 proc. kredytów. Całą resztę obsługiwały placówki banków państwowych. Ich codzienne funkcjonowanie nie budziło raczej entuzjazmu klientów, ale to, że funkcjonowały, już tak.
Silna bankowość nie zależy tylko od obfitości ojczystego kapitału, ale także – i to w znacznej mierze – od zdrowej polityki bankowej, która stwarza zaufanie, a ono jak magnes przyciąga kapitał – komentował zmiany w 1928 r. prezes Związku Banków w Polsce Marcin Szarski