W lipcu roczny indeks cen zjechał poniżej zera i wyniósł -0,2 proc. To wydarzenie bez precedensu i budzi duże emocje. Ale czy jest się czego bać?
Podręcznikowa definicja deflacji brzmi: ogólny i długotrwały spadek cen. To zjawisko stosunkowo rzadkie, więc nie do końca oswojone. Jednak nie zawsze musi oznaczać katastrofę. Na przykład XIX-wieczna deflacja w szybko rozwijających się gospodarkach była skutkiem ubocznym rewolucji przemysłowej: wydajność pracy rosła, produkowano coraz więcej
towarów, przez co rosła ich podaż, to z kolei przekładało się na spadek cen. Głównie dlatego, że za zwiększeniem ilości towaru na rynku nie nadążała emisja nowego pieniądza, m.in. przez powszechny wówczas standard złota (pieniądz musiał mieć wówczas pokrycie w złocie). Spadek cen nie zdusił jednak gospodarczego wzrostu.
Deflacja najgroźniejsza jest wtedy, gdy wynika z załamania popytu w gospodarce. Tak jak w latach 30. XX w., gdy Wielki Kryzys pozbawił pracy miliony Amerykanów, zmniejszając ich dochody i wpędzając
Stany Zjednoczone w kilkuletni spadek cen rzędu 10 proc. rocznie.
Deflacja jest groźna? Złe skutki niskich cen
W ekonomicznych teoriach wskazuje się kilka potencjalnych zagrożeń, jakie niesie ze sobą długotrwała deflacja. Wszystkie one w japońskim przykładzie skupiają się niczym w soczewce.
Zagrożenie pierwsze: gdy ceny spadają, ludzie przestają kupować. Brzmi dziwacznie (bo przecież niskie ceny to doskonała okazja do zakupów), ale może być prawdą. Chodzi o odkładanie konsumpcji. Konsumenci wstrzymują się z wydatkami, licząc na to, że ceny spadną jeszcze bardziej. To blokowanie popytu doprowadza do samonakręcającej się spirali: ceny rzeczywiście spadają, skoro nie ma kupujących. Wierzących w prawdziwość tej teorii jest zapewne tylu, ilu niewierzących. Do grupy tych drugich zalicza się m.in.
Jacek Rostowski, który w referacie z 2003 r. (a więc dobrych kilka lat wcześniej przed objęciem funkcji ministra finansów) dowodził, że niektórych zakupów po prostu nie można odłożyć. Na przykład trudno zrezygnować z kupowania żywności czy korzystania z usług telekomunikacyjnych.
Ale japoński przykład pokazuje, że w teorii o wstrzymywaniu zakupów coś jednak jest. Zwłaszcza gdy ograniczy się ją do dóbr trwałego użytku. To zwykle towar, bez którego można się obejść – jak nowy
samochód czy meble. Indeks cen dóbr trwałego użytku w Japonii dołował przez 21 lat, aż do listopada 2013 r. Wtedy to właśnie ceny wzrosły o 0,3 proc., co miało być jednym z pierwszych sygnałów o nadchodzącym sukcesie abenomiki (patrz: ramka).
Zagrożenie drugie: długotrwały spadek cen to cios w zadłużonych. Zwłaszcza tych, którzy zaciągnęli zobowiązanie na długo, np. kupując
dom na kredyt. Chodzi o to, że przy spadku cen nominalny dług jest realnie coraz większy. Deflacja to przecież odwrotność inflacji, czyli spadku wartości pieniądza. Mówiąc inaczej: jeśli 5 lat temu zaciągnęliśmy dług 300 tys. zł na zakup domu ówczesnej wartości 300 tys. zł, ale przez te 5 lat ceny spadły i nasz dom wart jest 280 tys. zł – to realnie wielkość długu wzrosła. Skoro realnie zadłużenie rośnie, to dłużnicy dwa razy się zastanowią nad kolejnymi wydatkami. Efekt – znów samonakręcająca się spirala deflacji.
Realny wzrost zadłużenia to pułapka, w jaką wpadła właśnie Japonia. Poziom tamtejszego zadłużenia szacowany jest na – z grubsza – 10 bln dol., z czego ok. 40 proc. jest w japońskich bankach. To tłumaczy, dlaczego miejscowe banki dziś tak trudno przekonać do zwiększania akcji kredytowej. Z tego też powodu deflacja i wynikające z niej problemy z długiem to zjawisko, którego panicznie boi się Europejski Bank Centralny (w niektórych krajach strefy euro zadłużenie sięga dziś 120 proc. PKB). Dodatkowym problemem jest to, że w momencie pojawienia się deflacji stopy procentowe często są na bardzo niskim poziomie i albo trudno o ich dalsze obniżanie (choć bywają przypadki, że nominalna stopa banku centralnego spada poniżej zera; tak jest obecnie w Europejskim Banku Centralnym), albo skala obniżek jest zbyt mała, by pomagać popytowi w gospodarce.
Banki centralne sięgają jednak do innych, niekonwencjonalnych metod łagodzenia polityki pieniężnej. I znów najlepszym przykładem jest abenomika. Japonia na początku ubiegłego roku ogłosiła dwuletni program podwojenia bazy monetarnej. Czyli zalania gospodarki falą nowo wyemitowanych jenów. Chodziło o to, by pieniądz był tani (choćby względem innych walut), a Japończycy z ochotą zaciągali kolejne długi i kupowali na kredyt.
Jeszcze jeden czynnik ryzyka: w warunkach spadku cen – a więc realnego wzrostu wartości pieniądza – nie opłaca się inwestować. Bo i po co podejmować ryzyko, skoro pieniądz „sam z siebie” zyskuje na wartości. Z tą teorią też można dyskutować, ale indeks giełdy w Tokio nieprzypadkowo stracił na wartości przez ostatnie dwie dekady ok. 20 proc. Dla porównania Dow Jones Industrial nowojorskiej Wall Street zyskał w tym czasie 340 proc.
No i czwarte zagrożenie, które w zasadzie wynika z poprzednich: deflacja to doskonała pożywka dla recesji. Spadek cen automatycznie przekłada się na mniejsze dochody firm. A skoro tak, to przedsiębiorcy mogą mieć coraz większe problemy z płynnością. By uniknąć zaburzeń, sami zaczynają ciąć koszty, np. ograniczając zatrudnienie albo wywierając presję na niższe ceny dostaw. Bezpośrednim skutkiem takich działań jest spadek aktywności przedsiębiorstw – np. zrezygnowanie z inwestycji, które są paliwem dla wzrostu PKB.
Czy spadek cen w Polsce jest niebezpieczny?
To, co się dziś dzieje z cenami w Polsce, nie wypełnia definicji deflacji. Z pewnością daleko nam do tak dużych kłopotów, jakie ma Japonia. Spadek cen u nas nie jest ani ogólny, ani tym bardziej długotrwały (trwa raptem miesiąc). Dane GUS pokazują jasno, że ledwie dwie kategorie towarów ściągają inflację w dół. Najważniejsza to ceny żywności: w lipcu obniżały wskaźnik o 0,28 pkt proc. Co nie dziwi, bo wydatki na żywność to około 24,6 proc. wszystkich wydatków konsumenckich.
Spadek cen żywności nie wynika bynajmniej z załamania popytu. Żywność tanieje ze względu na jej dużą podaż wywołaną m.in. rosyjskim embargiem na eksport z krajów UE, w tym z Polski, prognozą dobrych zbiorów i wysoką bazą z ubiegłego roku (długa zima opóźniła wegetację, przez co żywność w 2013 r. była droga). Zresztą trudno sobie wyobrazić spadek popytu na żywność – jest on mniej więcej stały, mało podatny na zmiany cen. Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego, zwraca uwagę, że w przypadku takich towarów jak żywność czy nośniki energii (też tanieją) wystąpienie efektu odkładania wydatków – charakterystycznego dla deflacji – jest więc bardzo mało prawdopodobne.
– Trudno oczekiwać, że konsument zrezygnuje z zakupu chleba, żeby poczekać, aż jego cena spadnie jeszcze bardziej. A to właśnie mechanizmu odkładania konsumpcji można by się najbardziej obawiać, bo pogłębia on tendencje deflacyjne – mówi Benecki.
Według danych z lipca żywność była tańsza o 1,8 proc. niż rok wcześniej. A ceny paliw spadły o 1 proc.
– Patrząc na drugą część koszyka, składającego się na inflację bazową, to nie mamy tam spadku cen. One – choć nieznacznie – są jednak wyższe niż rok temu – podkreśla Rafał Benecki.
Ekonomiści uważają, że RPP powinna obniżyć stopy procentowe
Inni ekonomiści zwracają uwagę, że taki układ, w którym maleją ceny towarów, na które popyt jest sztywny, może być nawet korzystny. Tańsza żywność oznacza więcej pieniędzy w portfelu konsumenta. Te pieniądze mogą zostać przeznaczone na inne wydatki, np. zakup dóbr trwałego użytku. Adam Antoniak z Pekao mówi, że m.in. dlatego nie powinniśmy się obawiać tego, co spotkało nas w lipcu. – Tak długo, jak spadki cen nie dotyczą szerokiego wachlarza dóbr i usług i nie są długotrwałe, nie ma większego zagrożenia – zaznacza. Ekonomista wątpi też, by groziło nam wystąpienie efektu drugiej rundy. Teoretycznie konsumenci, widząc niskie ceny, mogą odpuścić pracodawcom podwyżki płac. Ci zresztą i tak nie będą się palić do tych podwyżek ze względu na niższe przychody. Mogłoby dojść do sprzężenia zwrotnego: bez wzrostu płac nie wzrośnie popyt i niskie ceny mogłyby się utrzymywać. Albo spaść jeszcze bardziej.
– W Polsce nikt nie będzie chyba zakładał, że ceny będą spadały w nieskończoność. Bałbym się trochę innego efektu. Wojna handlowa między Rosją a Zachodem prowadzi do tego, że nie tylko Polska będzie miała nadwyżki żywności, ale inne kraje również. To może oznaczać spadek cen u nich, a przez to tańszy import – podkreślaAdam Antoniak.
Na razie pensje – przynajmniej według statystyki GUS – rosną. W lipcu firmy płaciły przeciętnie o 3,5 proc. więcej niż rok wcześniej.
Polsce nie grozi też pułapka wzrostu realnego zadłużenia. Dług publiczny właśnie zmalał dzięki umorzeniu obligacji wcześniej znajdujących się w portfelach OFE. Dziś jest daleko od wszelkich progów ostrożnościowych (grubo poniżej 50 proc. PKB). Firmy i gospodarstwa domowe też nie są nadmiernie obciążone zobowiązaniami: zadłużenie z tytułu kredytów bankowych obu tych grup to około 870 mld zł – czyli nieco powyżej połowy PKB.
Obecny spadek cen może za to uderzyć w przychody niektórych przedsiębiorców. Ale czy ograniczy ich zyski – to już sprawa dyskusyjna. Firmy też mogą zyskiwać na taniejącej energii (spadek kosztów). Eksperci są podzieleni w opiniach, czy zjawisko ujemnej inflacji trzeba już zwalczać. Według Adama Antoniaka Rada Polityki Pieniężnej, obniżając teraz stopy, mogłaby dać jasny sygnał, że takiej sytuacji nie toleruje. Ale wymierny efekt byłby z tego żaden, skoro spadek cen wywołany jest czynnikami, które z kosztem pieniądza niewiele mają wspólnego. Rafał Benecki uważa natomiast, że RPP z czystym sumieniem mogłaby zdecydować się na cięcia. Głównie po to, by wesprzeć bezpiecznie gospodarczy wzrost (skoro inflacja jest bardzo niska, obniżki stóp byłyby uzasadnione, a ich skutkiem mógłby być np. spadek kosztów zaciągniętego już kredytu).
Obaj nasi rozmówcy są natomiast zgodni co do tego, że spadek inflacji poniżej zera powinien być zjawiskiem przejściowym i pod koniec roku ceny znów powinny być wyższe. Potwierdzają to prognozy zbierane m.in. przez agencję Bloomberg. W tym roku średnioroczna inflacja powinna – według nich – wynieść około 0,4 proc. W przyszłym – już 1,8 proc.
Japonia – kliniczny przykład problemów ze spadkiem cen
Kraj Kwitnącej Wiśni zmaga się z deflacją niemal nieprzerwanie od dwóch dekad. Jej przyczyna to cała seria błędów popełnionych przez japońskie rządy i Bank Japonii w drugiej połowie lat 80. i na początku lat 90.
Zaczęło się od radykalnego obniżenia stóp procentowych, co miało osłabić jena wobec dolara i innych walut. A doprowadziło do napompowania bańki na rynku nieruchomości i rynku akcji. Ceny poszły w górę do poziomów nienotowanych w historii.
Bank Japonii po kilku latach prowadzenia łagodnej polityki pieniężnej zorientował się, z czym ma do czynienia, i zmienił kurs o 180 stopni, radykalnie podnosząc stopy. Bańka pękła, ale japońska gospodarka otrzymała silny cios. Ceny nieruchomości w latach 90. (nazywanych przez Japończyków straconą dekadą) spadły o 80 proc., giełda notowała bezprecedensowe spadki, a miliony Japończyków zostały z rosnącymi – z powodu wysokich stóp procentowych – długami. Po kilkudziesięciu latach szybkiego rozwoju kraj popadł w stagnację, z której próbowano go wyrwać za pomocą chaotycznie prowadzonej polityki pieniężnej – a to serwując mu całą serię fiskalnych pakietów stymulacyjnych (opartych głównie na inwestycjach publicznych), a to gwałtownie obniżając stopy.
Ale było już za późno. Popyt w gospodarce nie zaczął od tego rosnąć, bo mimo niskich stóp banki komercyjne wcale nie paliły się do udzielania nowych kredytów. Ich bilanse uginały się bowiem pod ciężarem pożyczek udzielonych w czasach bańki nieruchomościowej. Udzielanych zresztą nieostrożnie, na prawo i lewo, na bardzo długie terminy. Nie pomogły kolejne programy ratunkowe dla banków ani nacjonalizacja niektórych z nich. Gospodarka Japonii stopniowo wpadała w recesję. A brak popytu doprowadził do pojawienia się deflacji pod koniec lat 90., która tylko wzmocniła tendencje recesyjne. Japończycy znaleźli się w pułapce: ceny zaczęły im spadać w okresie, gdy już mieli niskie stopy procentowe. A więc właściwie główne narzędzie, jakim jest polityka pieniężna, było już bezużyteczne.
Przełomem miał być program premiera Shinzo Abe, nazwany na świecie abenomiką. Abe objął władzę pod koniec 2012 r. i ostro zabrał się do pracy. Jego pomysł to miks ultrałagodnej polityki pieniężnej (polegającej głównie na drukowaniu jena), dużych wydatków publicznych, które dodatkowo mają stymulować popyt, i wprowadzania reform strukturalnych. Abenomika miała przełamać klątwę deflacji i wyrwać japońską gospodarkę z marazmu. Udało się w połowie: Japonia rzeczywiście ma już dość wysoką inflację (3,6 proc. w poprzednim kwartale), ale jednocześnie jej PKB znowu się kurczy. Jednym słowem Kraj Kwitnącej Wiśni ćwiczy teraz zjawisko, z jakim niektóre gospodarki Zachodu borykały się w latach 70. XX w. – czyli stagflację.