W ciągu dwóch i pół roku zniknęło ponad 55 tys. sklepów. Głównie spożywczych i odzieżowych. Pokonały je markety.
ikona lupy />
Rzeczpospolita sklepowa / DGP
W biznesie obowiązuje ponoć reguła, że gdzie jeden zarabia, tam drugi musi tracić. W handlu jest jeszcze gorzej – gdzie jeden, czyli sieciowy supermarket, zyskuje, tam traci wiele małych sklepów. Z danych firmy Soliditet Polska wynika, że od początku roku do końca lipca w naszym kraju zarejestrowano ponad 18 tys. nowych sklepów, ale jednocześnie zlikwidowano aż 27 tys. Tym samym rynek detaliczny skurczył się o blisko 9 tys. punktów – do 315,5 tys. – To nieodwracalny trend, uważają eksperci. I wyliczają, że od początku 2010 r. zamknięto już 56,2 tys. sklepów.
Choć samorządy twierdzą, że starają się ratować drobny handel, rzeczywistość temu przeczy. Tylko nieliczne z nich wyznaczyły miejsca, w których mogą powstawać sklepy wielkopowierzchniowe, należące do dużych zagranicznych sieci. Wejherowo kilka dni temu przeznaczyło pod centrum handlowe atrakcyjny grunt o powierzchni 2 ha w centrum miasta. Niewiele miast stosuje także zabieg polegający na obniżaniu podatku od nieruchomości dla drobnych przedsiębiorców. Na razie zrobiły to Grodzisk Mazowiecki, Rybnik czy Lublin.
Brak wsparcia i ekspansja marketów spowodowały, że od 2007 r. udziały małych kupców w handlu spadły z 46 do 39 proc. – W tym samym czasie udział dyskontów podwoił się i wynosi 15 proc. – tłumaczy Maciej Ptaszyński, dyrektor generalny Polskiej Izby Handlu.
Ale część ekspertów jest zdania, że mały handel sam sobie jest winien, bo niezbyt elastycznie podchodzi do oczekiwań klientów. Nie ma np. wystarczająco szerokiej oferty produktowej lub utrudnia dokonywanie płatności bezgotówkowych. Izba Handlu szacuje, że ok. 30 proc. małych sklepów nie ma terminali płatniczych, a w kolejnych 30 proc. można zapłacić kartą, ale dopiero powyżej określonej kwoty – zwykle 10 lub 20 zł. – W sklepach wiejskich udział płatności bezgotówkowych wynosi tylko 3 proc., a w większych miastach, jak Poznań, 36 proc. – wylicza Ptaszyński.
Z rynku znikają głównie małe spożywczaki – od stycznia 2,8 tys. – Szybko ubywa też salonów odzieżowych. Tylko w tym roku ich liczba skurczyła się o 1,7 tys. – wyjaśnia Tomasz Starzyk z Soliditet Polska. Winne temu są galerie handlowe, które powstają w coraz mniejszych miastach, liczących po 20 – 30 tys. mieszkańców, jak Żary, Oława czy Sanok. Z tego samego powodu likwidowane są salony obuwnicze i małe drogerie.
Innych powodów eksperci dopatrują się, jeśli chodzi o spadającą liczbę sklepów z AGD/RTV, meblami, oświetleniem czy książkami. Tu za przyczynę upadłości można uznać rozwój sklepów internetowych, w których produkty z tych branż kupić można nawet o 20 – 30 proc. taniej niż w tradycyjnych punktach.
Ale jest jeden rodzaj sklepów, który opiera się kryzysowi, wahaniom koniunktury, marketom, a do tego nadąża za zmianami w trendach konsumentów. To sklepy monopolowe. Do końca lipca zarejestrowano 459 takich punktów, a wyrejestrowano tylko 402.
Zdaniem specjalistów w takich sklepach Polacy coraz chętniej zaopatrują się w bardziej egzotyczne alkohole, jak węgierska Palinka, gruzińskie wina, ukraińskie wódki czy nalewki. Czyli zazwyczaj niedostępne w marketach. Takim punktom sprzyja również rosnąca sprzedaż mocnych trunków. – W pierwszym półroczu rynek samej wódki wzrósł o 2,5 proc., co oznacza aż 3 mln litrów więcej sprzedanej „czystej” – zwraca uwagę Leszek Wiwała, prezes Związku Pracodawców Polskiego Przemysłu Spirytusowego. Być może niedługo po bułki na śniadanie będziemy musieli jeździć samochodem do supermarketu, ale za to wódkę kupimy pod blokiem.

Od 2007 r. udział małych kupców w handlu spadł z 46 do 39 proc.