- Konkurencja jest naczelną zasadą kapitalizmu, ale my uczyniliśmy z niej bożka, ideę o statusie dogmatu - mówi w wywiadzie dla DGP Maciej Grodzicki dr ekonomii z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest autorem książki „Konwergencja w warunkach integracji gospodarczej. Grupa Wyszehradzka w globalnych łańcuchach wartości”.
Jakie były ostatnie lata dla polskiej gospodarki?
Makroekonomicznie to czas świetnej koniunktury: rekordowo wysoki poziom zatrudnienia i rekordowo niski bezrobocia, rosnące płace, spadek relacji zadłużenia publicznego do PKB i ograniczenie zadłużenia zagranicznego. Jako gospodarka nastawiona na eksport korzystaliśmy na dynamicznym popycie światowym, a do tego dołożyła się względnie mocna konsumpcja, wspierana transferami społecznymi.
Pojawiło się coś niepokojącego?
Narastały negatywne tendencje w sektorze przedsiębiorstw krajowych – skłonność do inwestycji w maszyny i urządzenia pozostawała umiarkowana, rosła rola kapitału zagranicznego w zatrudnieniu, produkcji i zyskach. Teraz, przy wzmożonej presji na podwyżki płac, także na skutek polityki rządu, część rodzimych firm może mieć problemy z konkurencyjnością. I z takim bagażem wchodzimy w fazę spowolnienia cyklu koniunkturalnego w Europie.
Jakiego rodzaju wyzwania przed nami?
Technologiczne, geopolityczne i te najbardziej odczuwalne, związane z katastrofą klimatyczną...
Poważny kaliber, poradzimy sobie z nimi?
Przyjrzyjmy się przez chwilę powstawaniu wartości w gospodarce. Nawet takie typowo rynkowe zagadnienie jak sukces eksportowy wynika ze splotu działań różnych procesów i organizacji – prywatnych i publicznych. Firmy eksportowe korzystają z pracowników wykształconych w publicznych szkołach i uczelniach, z usług publicznych, państwowej infrastruktury, lecz także z różnorodnych sieci wymiany informacji. Polska gospodarka dostarcza tych wszystkich publicznych zasobów.
Czyli nie jesteśmy na przegranej pozycji.
Wyzwania, o których mowa, mają charakter systemowy. Żeby im stawić czoła – jako społeczeństwo – potrzeba mechanizmów tworzenia i zarządzania zasobami publicznymi. Nie możemy oczekiwać, że rynek poprawi retencję wody, zapewni opiekę zdrowotną dla wszystkich, ustabilizuje zatrudnienie w trakcie gwałtownej zmiany technologicznej. Tu potrzebna jest współpraca agencji rządowych z samorządami, przedsiębiorstwami, uczelniami, związkami zawodowymi i innymi organizacjami. Tymczasem nasza peryferyjna gospodarka – i nasze społeczeństwo są nastawione na konkurencję.
Zatrzymajmy się przez moment przy naszej peryferyjności.
Pojęcie to rozumie się w ekonomii zazwyczaj jako stan zależności od zagranicy w kategoriach gospodarczych, finansowych i technologicznych, wynikający ze słabości rodzimego kapitału. Ale ważne jest polityczne znaczenie peryferyjności, dotyczące możliwości organizowania się i wpływania na rzeczywistość. Chodzi tu o różnorodne instytucje, grupy biznesowe czy pracownicze, a także ruchy społeczne – to one, organizując ludzi w działaniu, wchodząc w konflikty lub koalicje, mogą popychać różne sprawy do przodu. Dopiero wtedy dostrzegamy, że peryferyjność jest dynamicznym procesem, przechodzącym przez różne fazy – w tym boomy i kryzysy.
Jak tego typu uwarunkowania wpływają na rozwój naszej gospodarki?
Słabość naszych organizacji i klas społecznych lub ich bliskie powiązania z interesami światowego centrum są poważną barierą dla przeprowadzania projektów rozwojowych. Możemy sobie nakreślić na papierze piękne plany zakładające dążenie do gospodarczej suwerenności, ale ich realizacja zależy w dużej mierze od tego, czy zagraniczny kapitał, np. obserwując zmiany w prawie podatkowy, będzie usatysfakcjonowany z głównych kierunków regulacji i inwestycji. Podobnie, gdy popatrzymy na polskie prawo, to wyraźnie widać, jak ważne jest zabezpieczenie interesów międzynarodowych korporacji - stąd m.in. ciągła słabość Państwowej Inspekcji Pracy.
Polscy przedsiębiorcy i pracownicy nie są przeciwwagą?
Rodzimy kapitał jest rozdrobniony i słabo zorganizowany, w wielu przypadkach korzysta na probiznesowej legislacji wprowadzanej z myślą o zagranicznych korporacjach. Słabe są też krajowe sieci czy organizacje biznesowe, które mogłyby realizować większe i bardziej złożone projekty. Choć w ostatnich latach obserwuję coraz więcej takich inicjatyw, to nadal głównie rywalizują między sobą. Problem pojawia się, gdy jakaś firma chce faktycznie konkurować ze światowymi gigantami – i okazuje się, że bez wsparcia rządowego jest to praktycznie niemożliwe.
Jak w tym wszystkim odnajdują się nasi przedsiębiorcy?
Są sfrustrowani: ze strony rządzących słyszą o wstawaniu z kolan, a czują się dyskryminowani. Mają poczucie, że dla nich mnoży się podatki i przepisy, a ich zagraniczni konkurenci mogą liczyć na ułatwienia. Trzeba też pamiętać, że część polskich firm wyrosła w modelu organizacyjnym, który stał się archaiczny, i aby mogła konkurować z zagranicą, musiałaby zmienić sposób funkcjonowania. Przez to również ich polityczny i społeczny potencjał jako organizacji, które dają wysokie dochody i atrakcyjną pracę, jest ograniczony.
A z co pracownikami?
Ich siła polityczna jest niewspółmiernie mała w porównaniu do znaczenia ekonomicznego – są przecież de facto naszym najważniejszym zasobem eksportowym. Mamy bardzo niski poziom uzwiązkowienia i przetargów zbiorowych dotyczących płac i warunków zatrudnienia. Mogę jednak zauważyć, że ostatnie lata to nie tylko pojawienie się cyklicznej presji płacowej w wielu sektorach gospodarki, lecz także powrót zorganizowanych działań pracowniczych – strajków czy sporów zbiorowych. Związki zawodowe w wielu branżach tak naprawdę dopiero uczą się rzemiosła. W tych warunkach głównym kanałem realizacji interesów pracowniczych, i swoistym wentylem dla niezadowolenia społecznego, jest polityka partyjna. Ta jednak jest ze swojej natury raczej sojusznikiem dużego kapitału i nie zastąpi w gospodarce niezależnych związków zawodowych.
Politycy obozu rządzącego powtarzają, jak wiele udało im się osiągnąć w myśleniu o gospodarce i codziennej politycznej praktyce. Czy to tylko czcze przechwałki, czy jest w nich jakieś ziarno prawdy?
Obserwując to, co się dzieje w ostatnich latach, trudno nie zauważyć, że część silnie zakorzenionych wyobrażeń na temat gospodarki udało się partii rządzącej przełamać. Wprowadzono transfery społeczne, podniesiono płacę minimalną i niektóre podatki. Daleki jednak jestem od tych, którzy traktują PiS jako nową jakość, czy to w zakresie polityki rynku pracy, czy w polityce innowacyjności i przemysłowej.
A co widać, gdy popatrzymy na flagowy projekt rządzących, czyli Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju?
To, co miało być sednem innowacyjności i otworzyć przed nami długookresową perspektywę rozwoju, okazało się atrakcyjne przede wszystkim retorycznie. Z chęcią poznałbym ocenę planu Mateusza Morawieckiego na koniec pierwszej kadencji rządu PiS, gdyż nie widać realizacji zapowiadanych projektów – z wyjątkiem rozszerzenia przez Polski Fundusz Rozwoju oferty finansowej dla przedsiębiorstw. Potwierdzają się moje wątpliwości, że SOR będzie kontynuacją neoliberalnej linii politycznej. Paradoksalnie można zauważyć, że polityką rządu, która w największym stopniu wpłynęła na sektor przedsiębiorstw, był program 500+, który przynajmniej w niektórych branżach i regionach kraju obniżył dostępność tanich pracowników.
Aktualny model rozwoju naszej gospodarki to w takim razie nadal niskie koszty pracy plus ulgi podatkowe dla międzynarodowych korporacji. Przez wiele lat wśród elit obowiązywał pewien konsensus wokół tego tematu, tymczasem w ostatnich miesiącach możemy śledzić ostry spór między lewicą a rządzącą prawicą o to, czy i w jakim stopniu powinniśmy opodatkować międzynarodowe korporacje.
Ten spór pokazuje nam jedynie wycinek bardzo złożonej kwestii dotyczącej wpływu kapitału międzynarodowego na społeczeństwa. Refleksję na ten temat powinniśmy zacząć od lat 90., kiedy to decyzje kolejnych rządów, zamierzone bądź przypadkowe, stworzyły z Polski kraj konkurencji – by użyć terminu czeskiego ekonomisty Jana Drahokoupila. Konkurencja jest naczelną zasadą kapitalizmu, ale my uczyniliśmy z niej bożka, ideę o statusie dogmatu. W tej nigdy publicznie nieprzedyskutowanej strategii rozwojowej funkcjonowanie gospodarki, jeśli nie całego społeczeństwa, podporządkowano wymogom konkurencji o zagraniczny kapitał i rynki zbytu. Ten model rozwoju przy dozie szczęścia przynosi szybką dynamikę PKB, czym emocjonowano się w ostatnich latach. Ale rodzi też problemy, które podkopują stabilność społeczną i gospodarczą.
Czyli?
Pierwsza rzecz to niestabilne fundamenty gospodarki – rozumiane jako przedsiębiorstwa z ich organizacją produkcji, wiedzą i znacznymi kapitałami własnymi. My zostaliśmy rzuceni na bardzo głęboką wodę międzynarodowej konkurencji bez żadnego przygotowania. Nawet gorzej, zostaliśmy rzuceni z połamanymi nogami. W rezultacie, by nie pójść na dno, musimy machać rękami coraz szybciej, ale i to nie daje nam gwarancji utrzymania się na powierzchni wody. W latach 90., gdy uwolniono w Polsce handel zagraniczny i przepływy kapitałowe, krajowa baza przedsiębiorstw raz po raz dostawała po głowie – wiele z nich wraz z otwarciem się na import, jednak kluczową kwestią była prywatyzacja. Jeśli dziś mówimy, że niskie kapitały własne naszych firm są barierą dla finansowania dalszego rozwoju, to jest to głównie zasługą tego, że gigantyczny kapitał, który wymagał modernizacji, został – mówiąc wprost – zaorany albo wyprzedany.
Czyli można obiektywnie spoglądać na rzeczywistość przez pryzmat prywatyzacji?
Dla mnie współcześnie jest to proces o tyle ważny, że stworzył podwaliny pod kraj tanich zasobów – pracy i natury. Terapia szokowa, ale również późniejsze procesy prywatyzacji, liberalizacji handlu i restrykcyjnej polityki gospodarczej doprowadziły do wysokiego bezrobocia, stłumiły na długo związki zawodowe i rozbiły systemy zabezpieczenia społecznego. To dzięki temu nasze płace stanowią nominalnie 36 proc. poziomu w Niemczech i nadal jesteśmy atrakcyjni dla zagranicznego kapitału.
Zwrócił pan uwagę na to, że w Polsce tania jest także natura.
Przetwarzamy na potęgę lasy, glebę czy zwierzęta hodowlane. Produkujemy tony cementu, drewna czy wieprzowiny. Dla mnie jednak jest to kolejne odbicie podporządkowania całej organizacji społecznej wymogom międzynarodowej rywalizacji. Konkurencja, np. rynkowa – między przedsiębiorstwami, ma swoje zalety, bo mobilizuje do wysiłku i kreatywności. Przykładając jednak zasadę konkurencji do bardziej złożonych problemów środowiskowych, społecznych czy technologicznych, jedynie trwonimy masę energii i zasobów.
Możliwy był inny scenariusz?
Jeśli spojrzymy na Czechy, to zobaczymy, jak tam dbano o to, żeby dana firma nie upadła, a majątek i miejsca pracy nie przepadły. Czesi byli świadomi tego, że to bardzo ciężko odtworzyć. Nawet jeśli obecnie również są daleko od Niemiec, uniknęli dramatu społecznego związanego z wysokim bezrobociem, ubóstwem i masową emigracją. Jestem świadom wielu ułomności porównania Polski do Czech, ale chciałbym podkreślić, że globalizacja też nie jest aż tak bezwzględna, jak się czasem może wydawać – dużo zależy od tego, jak do niej podejść.
Odnowić gospodarcze oblicze tej ziemi miały inwestycje zagraniczne.
Pytania – w jaki sposób i dla kogo? Ekonomista rozwoju Hans Singer już przed 70 laty zwracał uwagę, że w tym przypadku w pierwszej kolejności korzyści przypadają krajom macierzystym inwestorów. Gdy pojawia się informacja, że jakaś korporacja inwestuje w Polsce 100 mln dol., to ze strony dużej części analityków możemy usłyszeć zachwyty, tak jakby zupełnie nieważne było to, że aż 80 mln dol. zostanie wydanych w rodzimym kraju korporacji – na maszyny czy komponenty. Jak się wgryźć w szczegóły, widać, co się kryje za takimi działaniami: inwestor nabył ziemię na preferencyjnych warunkach, państwo zwolniło go z płacenia podatków i jeszcze większość menedżerów pochodzi z macierzystego kraju. Jedyne, czego odpłatnie dostarcza Polska, to praca – względnie tania i nieuzwiązkowiona. Kiedyś z tego typu praktykami kojarzono kolonializm.
Dla Polaków z dużych miast to, o czym rozmawiamy, może brzmieć absurdalnie.
Nie dziwię im się, dla nich praca w korporacji bywa nudna, czasem bezcelowa, ale mimo wszystko trochę prestiżowa i pozwalająca relatywnie dobrze żyć. Dla pokoleń Polaków korpo świadczące usługi biznesowe lub finansowe to domyślne miejsce pracy, oferujące nieraz spory awans materialny. Tę wielkomiejską bajkę wypadałoby jednak nieco zniuansować.
Proszę to zrobić.
Po pierwsze, popatrzmy na liczne magazyny i zakłady produkcyjne korporacji – tam warunki pracy i wynagradzania są gorsze niż na stanowiskach w centralach. Po drugie, nawet w miastach praca w korpo kojarzona jest z przepracowaniem, niską podmiotowością pracowników czy ograniczonymi możliwościami awansu. Wreszcie, po trzecie, napływ korporacji do takich miast jak Warszawa czy Kraków to także potężny drenaż mózgów – jakby nie było duża część naszych najbardziej uzdolnionych absolwentek i absolwentów sprzedaje swój talent i wysokie kompetencje zagranicznemu biznesowi. Mało która polska firma, nie mówiąc o startupie czy instytucji publicznej, może zaoferować im na początek konkurencyjne warunki pracy.
Jakie jeszcze są ograniczenia modelu kraju konkurencji?
Dotknęliśmy już trochę drugiej kluczowej kwestii – podziału korzyści płynących z eksportu. Kiedy słyszymy, że „polska gospodarka staje się tygrysem Europy”, to czyją życiową sytuację ten tygrys faktycznie poprawia i czyje potrzeby zaspokaja? Czy my w ogóle tego tygrysa potrzebujemy? Mało kto stawia takie pytania… A przecież to, co, jak i dla kogo produkujemy, wiąże się z podziałem dochodów i warunkami życia ludności. Konkurując o zagraniczne rynki zbytu, nie mamy wielu atutów, które pozwoliłyby nam dyktować warunki – takich jak złożone innowacyjne organizacje. W praktyce w wielu sektorach rywalizujemy ceną. Choć bezpośrednio w eksport zaangażowanych jest kilkanaście tysięcy firm zatrudniających kilka milionów ludzi, w pewnym momencie gospodarka i społeczeństwo zaczynają podlegać wymogom konkurencji międzynarodowej i regule najniższej ceny, niczym w uporczywej reklamie radiowej.
Co to dla nas oznacza?
Że wrażliwe stają się takie kwestie, jak wzrost wynagrodzeń dla nauczycieli, podniesienie podatków i składek ubezpieczeniowych, zastanawiamy się, czy zwiększyć inwestycje publiczne, czy odłożyć to w czasie na wyobrażone kiedyś, gdy będzie nas na to już stać. Wszystkie te decyzje zaczynają być ważne dla logiki kraju konkurencji, nawet jeśli instytucje międzynarodowe i zagraniczni inwestorzy się nimi nie przejmują. Nietrudno połączyć to z nierównościami społecznymi – i z ich rekordowym wzrostem w Polsce, według badań World Inequality Lab. Logika ciągłego oszczędzania na ważnych celach społecznych lub na wynagrodzeniach pracowników odbija się w pierwszej kolejności na najsłabszych. Tym silniejszym grupom zawodowym czy biznesowym pozwala to z kolei akumulować większą część dochodów z eksportu.
Wyobraźmy sobie, że obowiązujący model trzyma się mocno przez kolejne lata, co wtedy?
Patrząc wyłącznie tu i teraz, nie jest źle. Jesteśmy ważnym partnerem Niemiec, a ich przemysł również jest pewnym stopniu zależny od naszych zakładów. Ale mając na uwadze asymetrię siły między oboma krajami, przewagę technologiczną i finansową Niemiec, widzimy, że to są mrzonki. To jest jak z dwoma kumplami, którzy się lubią, choć to szorstka przyjaźń, a po robocie idą razem na piwo, ale tak długo jak jeden będzie zatrudniał drugiego, nie będzie między nimi równowagi. Makroekonomicznie to my jesteśmy w tej relacji dłużnikiem i pracownikiem, Niemcy – wierzycielem i zatrudniającym. Kluczowe dla przyszłości naszej pozycji i tej relacji będzie najbliższe kilka lat.
Dzisiaj jeszcze tego nie wiemy?
Jeden z klasycznych ekonomistów, Richard Baldwin, pisze o połączeniu globalizacji z robotyzacją, co nazywa globotyzacją. Taki kierunek rozwoju zawiera w sobie możliwość zupełnie nowej rekonfiguracji globalnych łańcuchów wartości, oto nagle część procesów najbardziej pracochłonnych, które były w pierwszej kolejności eksportowane, wróci do krajów, z których pochodzą firmy, ponieważ okaże się, że roboty bądź algorytmy zrobią to szybciej, sprawniej, i to również w obszarze prostych usług biznesowych.
Co nam wtedy zostanie?
Jest też druga strona globotyzacji, szereg czynności, które będą wykonywane przez człowieka, ale z dużym udziałem rozwiniętych technologii. Według tej wizji chirurdzy z Polski będą mogli zdalnie przez komputer operować w USA, a nauczyciele prowadzić lekcje dla Chińczyków. W tym momencie jednak znów wracamy do punktu wyjścia – aby móc przeprowadzać takie zabiegi, to nawet jeśli jesteśmy w Polsce i mamy przewagę niskich kosztów, musimy mieć ten kapitał i firmy, które podejmą się tego typu przedsięwzięć.
To jednak chyba zbyt odległa wizja przyszłości.
Zarówno lektura raportów międzynarodowych firm konsultingowych, jak i rozmowy z pracownikami polskich oddziałów korporacji wskazują, że wiele firm światowych przygotowuje się do tego intensywnie, np. testując oprogramowanie zastępujące procesy obsługi księgowej. To jeszcze nie jest wdrażane na szeroką skalę, ale to kwestia czasu, aż kolejne stanowiska pracy zostaną zastąpione przez nowe technologie.
Co w takim momencie przechodzenia z jednej epoki do drugiej może zrobić taki kraj jak Polska?
Kończy się etap globalizacji o znanym nam modelu. Zaczynamy funkcjonować w nowym techno-ekonomicznym paradygmacie, który tworzy nowych liderów i nowe monopolistyczne firmy, ale i nowe nisze rynkowe. Dla państw takich jak Polska jest to zatem spore zagrożenie, ale i szansa – jeśli chcieć spojrzeć na nowy układ sił bardziej podmiotowo. Odpowiedzialny rząd powinien również zacząć szacować skalę ryzyka technologicznego – jakby nie było setki tysięcy pracowników związało swoją przyszłość, także kredytową, z możliwością dobrze płatnej pracy w oddziale zagranicznej korporacji.
Będziemy potrafili wykorzystać te szanse?
One wymagają sporych nakładów kapitałowych i technologii – i jeśli widzimy, że już nagromadziły się pewne sprzeczności, które ograniczają rozwój, to nadszedł dobry moment na to, by je określić i rozwiązać. Moim zdaniem sednem będzie właśnie porzucenie logiki konkurencji w różnych obszarach polityki gospodarczej. Na przykład sposoby zarządzania wspólnymi zasobami będą tu nieocenione – bo dane cyfrowe, algorytmy czy technologie energetyczne to właśnie kluczowe wspólne zasoby. Budowa sieci przedsiębiorstw innowacyjnych w wybranych gałęziach gospodarki, korzystających z lokalnych łańcuchów dostaw to rzeczy, które pozwalają myśleć o nowym gospodarczym otwarciu. Ale potencjał do organizacji działań na zasadzie sieci, także aranżowanej przez państwo, istnieje również w tradycyjnych branżach, np. w rolnictwie i handlu.
Co w wielu rozwiniętych krajach ma miejsce; czy to znaczy, że państwo ma ważną rolę do odegrania w tym procesie?
Państwo jest podmiotem, który dysponuje ogromnym potencjałem i możemy go wykorzystać na wielu poziomach, od koordynowania zmian technologicznych począwszy, a skończywszy na polityce energetycznej wykraczającej poza doraźny horyzont czasowy. Państwo polskie jeśli chce, to jest w stanie zarządzać dużymi projektami, potrafi wywrzeć wpływ i wymusić takie kwestie jak reguły podatkowe czy zorganizować systemy świadczeń społecznych. Działań o takiej skali nie są w stanie koordynować organizacyjnie i finansowo prywatne firmy. Jeśli jednak myślimy o tym na poważnie, to nie uciekniemy też od tego, żeby polityka fiskalna państwa pełniła także funkcję rozwojową.
Obecnie jako społeczeństwo zaczynamy się oswajać z perspektywą podatków, z których finansujemy usługi społeczne.
Zgadza się, ale oprócz funkcji społecznej i redystrybucyjnej polityka fiskalna powinna finansować kluczową infrastrukturę, np. w obszarze energetycznym czy nowych technologii. Takie postulaty wymagają jednak przeproszenia się z ideą wyższych podatków i przyjęcia, że budżet państwa jest narzędziem realizacji ważnych celów społecznych, a nie jedynie kosztem i obciążeniem. W polityce na poziomie UE warto wprowadzać i popierać postulaty, które pozwolą inaczej niż dotychczas spojrzeć na globalne łańcuchy wartości. Skoro np. w produkcji samochodów uczestniczą pracownicy i firmy z 20 państw, to czemu zyski płyną tylko do jednego z nich, a ta sama praca jest różnorodnie wynagradzana? Tu również logikę konkurencji warto, na początek w warstwie idei, zastępować wspólnotowością.
To już brzmi rewolucyjnie.
ikona lupy />
Magazyn DGP z 7 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Oczywiście to jest trudne, bo by oznaczało kurs w poprzek całej dotychczasowej logiki UE jako strefy wolnego handlu. W praktyce ten wolny handel oznacza dla maluczkich wzajemną konkurencję o resztki z pańskiego stołu, zaś najwięksi potrafią dobrze lobbować o swoje interesy na poziomie Komisji Europejskiej. To wymagałoby zapewne koalicji z sąsiadami z regionu, w tym sensie Wyszehrad mógłby być drogą, dzięki której ugramy razem z państwami z naszego regionu o wiele więcej, niż gdybyśmy ze sobą konkurowali.
To w znacznym stopniu problematyzuje opowieść o kapitalizmie, którą ekonomiści i wspierający ich politycy popularyzowali w Polsce przez ostatnie trzy dekady.
Kapitalizm cechuje się tym, że szuka najtańszych i najprostszych sposobów uzyskiwania zysków. Jeśli nie ma oporu ze strony pracowników, organizacji, wspólnoty, to model najtańszych zysków staje się normą i może trwać latami. Innowacyjność, nowe technologie organizacji pracy czy duże projekty infrastrukturalne są kosztowne, złożone i zawsze będę związane z ryzykiem. Gdy popatrzymy na Niemcy, które tak często są w Polsce przywoływane jako wzór rozwoju gospodarczego, to tam polityka publiczna działa w ramach sieci, a konkurencja jest tylko jednym ze sposobów organizowania społeczeństwa.