Nasze państwo stworzyło system opresji wobec maluczkich, zaś rządowa pomoc najsłabszym to najczęściej działania pozorowane albo im szkodzące.
System może i dobry, ale ludzie to nie – taki ton pobrzmiewał w komentarzach dotyczących zeszłorocznej historii dwóch urzędniczek skarbowych z Bartoszyc, które sprowokowały mechanika do „nielegalnej” wymiany żarówki w ich aucie.
Za przyjęcie po godzinach pracy wynagrodzenia w wysokości 10 zł i niewydanie paragonu chciały ukarać go mandatem w wysokości 500 zł. Uznały, że kierowała nim nie życzliwość, lecz chciwość i chęć oszukania państwa.
A więc to takie intencje przypisuje ludziom urząd skarbowy, który Business Centre Club uznał w 2018 r. za „przyjazny przedsiębiorcy”? Działanie urzędniczek to skandal, ale – uwaga! – łatwo oburzać się na ich postawę, trudniej dostrzec słonia w salonie.

Podatek denny

Natura ludzka jest niezmienna. To jednak, w jakim stopniu jej przywary, jak chciwość, egoizm czy pycha, szkodzą społeczeństwu, zależy od systemu, w którym funkcjonujemy. Jeśli jest dobry, nie tylko premiuje cnotę i zachęca do życzliwości, lecz także sprawia, że i nasze wady zostają wprzęgnięte w machinę dobrobytu. W takim systemie nawet Mefistofeles jest cząstką czyniącą dobro – i tak działa system oparty na rynku, wolności i dobrym prawie. Jeśli jest zły, skłania ludzi do zachowań niemoralnych i przynoszących szkodę ogółowi.
Niestety ten, w którym żyjemy, należy do drugiej kategorii. Ani to socjalizm, ani kapitalizm, ani autorytaryzm, ani prawdziwa demokracja. Można go nazwać systemem urzędniczo koncesjonowanej wolności. To przypadkowa mieszanka nieprzystających do siebie instytucji, które mają sprzeczne cele, na dodatek obsadzonych przypadkowymi osobami o nikłych kompetencjach. Ustrój ten, by użyć słów XIX-wiecznego francuskiego filozofa i wolnorynkowca Frédérica Bastiata, to „fikcja, dzięki której każdy usiłuje żyć kosztem innych”. Fikcja, bo sukces tych usiłowań osiągają jedynie włodarze i funkcjonariusze tego systemu. Jak? Dzięki nękaniu maluczkich.
Oto niezauważany (albo zauważany niechętnie) słoń w salonie. Takie sytuacje jak w Bartoszycach to nie chwilowy kryzys w doborze kadr doskonałej maszyny – w systemie dobrym nigdy nie usłyszelibyśmy o tych dwóch paniach z fiskusa. Przeciwnie – to przewidywalny rezultat faktu, że państwowa biurokracja z samej zasady za cel obiera zwykłego człowieka, mimo że urzędnicy deklarują coś zgoła przeciwnego – jak niedawno premier Mateusz Morawiecki, który opowiadał, że rząd zmienia panujący w Polsce system, dostosowując go do potrzeb „zwykłego człowieka” i „ludzi ciężko pracujących”.
W praktyce to dostosowywanie sprowadza się do działań pozorowanych. Mechanik w Bartoszycach może przecież liczyć co najwyżej na całkiem zwykłe, czyli niskie wynagrodzenie w wysokości ok. 3 tys. zł, a jego praca bez wątpienia jest ciężka. Gdyby wierzyć politykom, to właśnie do niego system powinien być dostosowany, a nie jest. Jak to wytłumaczyć? Jednym słowem: uszczelnianie.
To wspaniałe uszczelnianie systemu podatkowego, z którego jesteśmy teraz tak dumni i które być może sprawi, że po raz pierwszy po 1989 r. zanotujemy nadwyżkę w budżecie, ma też mroczne oblicze. Musimy mieć świadomość, że wzrost przychodów podatkowych wynika nie tylko ze słusznej walki z wielkimi tłustymi oszustami kręcącymi się na karuzelach podatkowych, lecz także z dokręcania fiskalnej śruby Kowalskim i Nowakom. W ciągu ostatnich 3 lat wprowadzono lub podniesiono w Polsce ponad 20 różnorakich opłat i okładów fiskalnych – chyba nie zapomnieliście o podatku od instytucji finansowych, który przełożył się np. na wzrost kosztów ubezpieczeń samochodów, albo o podatku dennym od gruntów podwodnych? – a są już pomysły na kolejne. Szkoda, bo w krajach traktujących swoich obywateli w sposób cywilizowany robi się wszystko, by niezamożni podatków płacili jak najmniej. Jak?

Działania pozorowane

Na przykład ustanawiając wysokie kwoty wolne od podatku dochodowego. Zazwyczaj, żeby zobrazować przepaść dzielącą pod tym względem Polskę od państw przyjaznych podatnikom, wskazuje się na Wielką Brytanię. Tam od tego roku kwota wolna wynosi 12,5 tys. funtów, czyli ponad 60 tys. zł, u nas – 3,1 tys. zł. Dwadzieścia razy mniej.
Może po prostu Brytyjczycy, bogaty naród, mogą sobie na to pozwolić, a my, naród biedny, nie? Nawet jeśli takie rozumowanie nie byłoby absurdalne, to jak wówczas wyjaśnilibyśmy rozwiązania obowiązujące w Czechach, których PKB per capita jest zbliżone do naszego? Tam nie dość, że sam podatek dochodowy jest niższy niż w Polsce (15 proc. do 18 proc.), to kwota wolna od podatku jest wyższa i po przeliczeniu wynosi ok. 4,2 tys. zł. Zaraz ktoś przypomni, że nasz rząd wprowadził w 2018 r. stawkę wolną od podatku na poziomie 8 tys. zł. Cóż, wprowadził i nie wprowadził. Bo to właśnie jedno z działań pozorowanych.
Owa stawka dotyczy tylko tych, których roczne dochody nie przekroczyły 8 tys. zł brutto. Jak jest ich wielu? Do policzenia członków tej grupy wystarczą palce jednej dłoni, bo należy do niej być może np. student ASP, który wykonał dla kogoś jednorazowe zlecenie na projekt plakatu, ale już na pewno nie działający w szarej strefie tynkarz z Podlasia. Nowa „wysoka” stawka wolna od podatku jest za niska, by ktoś chciał wyjść z fiskalnego cienia. Większość zwykłych podatników obejmuje za to zupełnie już śmieszna kwota 3,1 tys. zł. Wpływ tego zwolnienia na ich zamożność jest marginalny. Oto rząd wspaniałomyślnie zabiera im w daninach o 556 zł mniej. W skali roku. – Co ja sobie za to kupię? Waciki? – powiedziałaby pewnie Gabrysia, żona gangstera Siary z „Kilera”.

Nauczyciele nie dogadali się z MEN. Jeden z ich związków zawodowych wszczyna spór zbiorowy>>>

Na tym lista działań pozorowanych się nie kończy. Należą do nich np. wchodzące od tego roku przepisy o niższej składce ZUS dla małych firm. Znów grupa objętych nią podatników jest mizerna, gdyż dotyczy firm, które notują co najwyżej 5 tys. zł przychodu miesięcznie. Do kogo adresowana jest tak hojna polityka, jeśli nawet kiosk z gazetami w małym podkarpackim miasteczku notuje obroty na poziomie 15–20 tys. zł? Niewielkie znaczenie w kontekście całej gospodarki ma też wchodząca w tym roku obniżka do 9 proc. podatku CIT dla małych przedsiębiorstw. Skorzysta z niej tylko kilka procent z nich, bo większość z ok. 2 mln mikrofirm rozlicza się na podstawie PIT.
Słowem, zmiany wprowadza się po to, by wszystko zostało po staremu. Mają jednak przy tym konkretny dodatkowy cel – są elementem propagandy, która ma nas uczynić ślepymi na słonia w salonie. Wujek Mirek i ciocia Ania usłyszą w „Wiadomościach”, jak to rządzący ułatwiają nam życie, ale w szczegóły wnikać nie będą, zwłaszcza jeśli owe ułatwienia nie dotyczą ich bezpośrednio. Dlatego nie dotrze do nich też wiadomość, że o ile te szumne reformy wpływają na garstkę przedsiębiorców i podatników, to cichy rozrost biurokracji zjada już niemal wszystkich. Bank Światowy wyliczył, że liczba godzin potrzebnych do rozliczeń z fiskusem (co jest, jakby nie patrzeć, marnotrawną pracą przymusową) wzrosła w ciągu ostatnich 12 miesięcy w naszym kraju z 260 do 334 rocznie i z tej też przyczyny obniżył pozycję Polski w rankingu „Doing Business 2019” – spadliśmy z 27. na 33. miejsce. I tu znów wyjaśnieniem jest uszczelnianie – zmiany generujące wydłużenie obowiązkowych spowiedzi fiskalnych mają ułatwić państwu prześwietlanie rynkowych transakcji i wyłapywanie oszustów.
Ale – podobno – nie ma tego złego. Rządzący zapewniają, że owo uszczelnianie opłaca się nie tylko budżetowi, ale i wszystkim, bo finansowane są z niego „wielkie projekty”. Czy na pewno te projekty są aż tak dla nas korzystne? Nie jest to takie oczywiste. O ile działania pozorowane przynajmniej nie szkodzą (tak bardzo), o tyle wielkie projekty szkodzić mogą, i to poważnie, nawet jeśli mają w zamierzeniu pomagać.

Ofiary dobrych intencji

Prezydent USA Ronald Reagan dowcipkował swego czasu o najbardziej przerażającym zdaniu, jakie można kiedykolwiek usłyszeć: „Jesteśmy z rządu i przyszliśmy ci pomóc”. A polski rząd wypowiada to straszne zdanie implicite za każdym razem, gdy podnosi ustawową płacę minimalną (w tym roku wzrasta z 2100 zł do 2250 zł brutto). Problem w tym, że płaca minimalna podnosi wynagrodzenia grupie już pracujących kosztem bezrobotnych, zwłaszcza tych nisko wykwalifikowanych (i najuboższych), którym utrudnia znalezienie pracy. Szkodzić może w długim okresie też tym, których wynagrodzenia w jej wyniku w krótkim terminie rosną.
Wiem, w tym momencie włączają się niektórym detektory neoliberalizmu. Kolejny rynkowy dogmatyk. Ale dowodów na to dostarczają nawet ekonomiści zatrudnieni przez polskie Ministerstwo Finansów, które dzisiaj trudno nazwać neoliberalnym. Na przykład Maciej Albinowski przeanalizował w jednej z prac dane dotyczące zatrudnienia i płac 24 mln Polaków z lat 2004–2016, potwierdzając, że w kwestii zatrudnienia „efekty płacy minimalnej mogą ujawniać się z opóźnieniem”. Jeśli pracownik otrzymuje płacę minimalną przez cztery lata, to szansa utraty przez niego pracy rośnie o 5 proc. – bo dla pracodawcy staje się coraz większym ciężarem. Albinowski pisze też, że „młodzi pracownicy zarabiający w okolicach płacy minimalnej mają istotnie mniejsze szanse na powrót do zatrudnienia po utracie pracy niż osoby lepiej zarabiające”, a „efekt ten uwidacznia się od 2008 r., gdy miało miejsce znaczące podniesienie płacy minimalnej”. Jej podnoszenie to w większym stopniu element polityki skarbowej niż szczerej troski o los obywateli. Rząd przyznał to w 2016 r., gdy przedstawił wyliczenia, że w ciągu dekady przełoży się to na zwiększenie dochodów sektora finansów publicznych o 16,7 mld zł.
Płaca minimalna to niejedyny rodzaj polityki ekonomicznej, który mimo stojących za nim oficjalnie dobrych intencji szkodzi ludziom. Kolejnym przykładem są regulacje w mieszkalnictwie. Politycy lubią mówić o deficycie mieszkań, wysokich czynszach najmu, słabo dostępnym kredycie. Problem w tym, że na liczbę, cenę i dostępność nowych mieszkań wpływają negatywnie ustanawiane przez nich samych przepisy: te dotyczące różnego typu pozwoleń, zagospodarowania przestrzennego czy zbyt mocno uszczegółowione normy.
Od 2018 r. funkcjonuje przepis, który zabrania budowania mieszkań mniejszych niż 25 mkw. Ustawodawcy chodzi rzekomo o komfort nabywców, ale w praktyce ogranicza to podaż małych, tańszych mieszkań, takich w sam raz na start w dorosłość. Zamiast pozwolić rynkowi uruchomić samoczynnie skromny, ale efektywny program „Pierwsza kawalerka”, rząd bierze się do wdrażania własnych programów mieszkaniowych o celach tyleż ambitnych, co nierealnych. W ramach ogłoszonego dwa lata temu programu „Mieszkanie+” ma powstać 100 tys. niskoczynszowych mieszkań, a na razie powstało 480 i tryby programu się zatarły.
A to właśnie tego rodzaju inicjatywy należą do tych wielkich projektów, o których mówił premier Morawiecki. Sztandarowy to program 500+ skierowany do rodzin z co najmniej dwójką dzieci. Czy on może mieć jakiekolwiek wady? Może, ale tu wchodzimy na grząski grunt, bo krytyka tego programu często przyjmowana jest jak próba odebrania głodnym dzieciom kromki chleba.

Gettoizacja niezamożnych

Wadą 500+ jest przede wszystkim to, że nie działa tak, jak zamierzano. Gdy wprowadzano go w 2016 r., przekonywano, że zwiększy dzietność Polaków. Dzisiaj wiadomo, że początkowy wzrost (do ponad 400 tys. urodzeń w 2017 r.) był tymczasowy i wynikał z przyśpieszenia podjętych już decyzji o urodzeniu kolejnego potomka. Potem mówiono, że 500+ przywrócił godność, likwidując skrajne ubóstwo. To jednak także nie ma jasnego potwierdzenia w statystykach – liczba Polaków żyjących poniżej progu ubóstwa dochodowego co prawda spadła, ale zaledwie z 14,4 do 13,2 proc.
A jednak trudno zaprzeczyć, że te 25 mld zł rocznie trafia do 2,6 mln polskich rodzin, czyli do w sumie (jeśli liczyć dzieci i rodziców) ok. 8–9 mln osób. To chyba niezaprzeczalna korzyść? Również niekoniecznie. I to nawet pomijając fakt, że pieniądze te pochodzą z naszych podatków. Owszem, za wcześnie na jednoznaczną ocenę długofalowego oddziaływania 500+, ale nie znaczy to, że nie można sięgnąć do doświadczeń innych krajów z ofertą skierowaną do rodzin z dziećmi, żeby wiedzieć, czego się spodziewać.
W USA od 1935 do 1996 r. funkcjonował program Pomocy Rodzinom z Dziećmi na Utrzymaniu (AFDC). 60 lat to wystarczająco długi okres obserwacji i oceny efektów polityki – zwłaszcza że ten program nieustannie powiększał swoją skalę i w latach 90. XX w. rząd przeznaczał na AFDC ponad 20 mld dol. rocznie, a korzystało z niego 4,7 mln rodzin. Patrick Fagan i Robert Rector, eksperci z konserwatywnego think tanku Heritage Foundation, w tekście „Jak socjał krzywdzi dzieci”, pisali, że AFDC wytworzyło całą klasę ludzi utrzymujących się z tej zapomogi. 4,7 mln rodzin, które w 1996 r. pobierały świadczenia, korzystało z nich średnio przez 6,5 roku, a jeśli dane uzupełnić o poprzednie dekady – średnia korzystania z AFDC wzrastała do 13 lat. Oznacza to, że rodziny te nie wychodziły z biedy. Przeciwnie, jak zauważają badacze, socjał demotywował je często do podejmowania dodatkowych zajęć, redukując dochód, który mogłyby osiągnąć, gdyby postarały się odrobinę bardziej.
W Polsce często podkreśla się, że socjał dla rodzin ogranicza niedożywienie dzieci – i ten efekt akurat badacze w USA potwierdzili, ale był to właściwie jedyny jednoznacznie pozytywny rezultat AFDC. Może dawano za mało pieniędzy? Z tą tezą badacze rozprawiają się bezwzględnie. Świadczenia różniły się wysokością pomiędzy poszczególnymi stanami, więc można było z łatwością porównać, czy dzieci z rodzin otrzymujących większe wsparcie mają się lepiej od innych, np. pod względem zdolności poznawczych (założenie: więcej pieniędzy to lepsza edukacja). Okazało się, że zdolności poznawcze (mierzone za pomocą IQ) tych dzieci wcale nie są wyższe, a mogą być nawet dodatkowo upośledzane. Im bowiem dłużej rodzina pobierała świadczenia, tym IQ dzieci było niższe. Te, które urodziły się w rodzinach korzystających z AFDC najmniej przez dwa miesiące w roku, miały zdolności poznawcze niższe o 20 proc. od grupy kontrolnej, czyli tych dzieci, które nie otrzymywały żadnej pomocy, ale były identyczne pod innymi względami, m.in. dochodu rodziny, rasy, IQ rodziców.
Nawiasem mówiąc, to m.in. właśnie brak porównania z grupą kontrolną, będącego metodologicznym wymogiem każdego porządnego badania, każe z przymrużeniem oka traktować ostatnie rewelacje GUS-u, że 500+ wpłynął pozytywnie na aktywność zawodową Polaków.

Niechciana kioskarka

Czy biorąc pod uwagę mizerne efekty dotychczasowych wielkich projektów, powoływanie do życia kolejnych ma sens? Nie. Zapewne jednak będzie miało miejsce. Uporczywe przywiązanie do błędu to cecha obecnego, wadliwego systemu, którego budulcem jest pyszne przekonanie, że elity koniec końców wiedzą lepiej, czego ludzie potrzebują.
Pycha ta cechowała wszystkie dotychczasowe rządy, nawet te nominalnie liberalne. Wystarczy zapytać o to ekonomistów pracujących jako rządowi doradcy w ciągu ostatnich 30 lat. Przyznają (częściej w prywatnych rozmowach niż w wypowiedziach publicznych), że naszą politykę społeczno-gospodarczą budowano na wierze w odgórnie planowane rozwiązania, a nie w oddolną inicjatywę i niezależność obywateli.
Wymowne jest w tym kontekście nieustanne odgórne reformowanie na sto różnych sposobów, ale zawsze nieudanych, trzech dziedzin, które dotyczą dobrobytu każdego z nas: systemu emerytalnego, służby zdrowia i szkolnictwa. W ciągu ostatnich 30 lat ani przez chwilę nie zaświtała politykom myśl, żeby dać ludziom w tych dziedzinach odrobinę prawdziwej wolności i sprawdzić, jakie rozwiązania stworzyliby sami. Obawiano się, że użyliby tej wolności w niewłaściwy sposób. Stąd wynikała kolejna seria działań pozorowanych, np. wprowadzenie OFE – eksperyment, który opłacił się tylko ich zarządom obdarowanym ustawowo prawem do poboru stałej prowizji.
Magazyn DGP z 11 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Nic też dziwnego, że chociaż zwolennicy odgórnych rozwiązań podkreślają z zapałem znaczenie przedsiębiorczości, to w praktyce wolą ludzi na etatach. Weźmy jako przykład hipotetyczną kioskarkę z Podkarpacia. Już sam fakt, że postanowiła prowadzić mikrofirmę, jest rządowym technokratom nie na rękę. Ekonometryczne modele, które stosują, mówią im, że tak naprawdę to ona się w tym kiosku marnuje, bo nie realizuje w pełni ekonomicznego potencjału i gdzie indziej mogłaby wnieść do gospodarki więcej wartości dodanej. Jak? Na przykład dołączając ze swoim kioskiem do jakiejś ogólnopolskiej sieci, która ma efektywniejszy łańcuch dostaw i marketing. Zrezygnowałaby z niezależności, ale osiągałaby większą rentowność. Mogłaby też zatrudnić się w kasie w lokalnym oddziale zagranicznej sieci handlowej. Co prawda stałaby się w pracownikiem najemnym, ale nic to – objęłyby ją, ku jej radości oczywiście, przepisy o pensji minimalnej.
To zatem, że wyższe kwoty wolne od podatku, niższe składki CIT i ZUS obejmują tylko hefalumpy (a więc bajkowe istoty, których nikt nie widział), w obecnym systemie jest normalne. Chodzi o to, żeby małego – zwykłego podatnika, konsumenta, obywatela – dorwać, uzależnić i przekształcić wedle politycznego widzimisię, a nie żeby jego życie uczynić znośniejszym. Jednak idea odgórnego koordynowania 38 mln małych elementów w organizm zgodny z ideą tego czy innego rządu jest jak próba układania puzzli za pomocą dmuchawy. Głupia.