Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej
Nasi południowi sąsiedzi toczą walkę nie tylko z polską żywnością. Od lat porównują produkty sprzedawane pod tą samą marką na Zachodzie i na ich rynku – potwierdzając, że żywność trafiająca do wschodnioeuropejskich supermarketów łączy z tą zza Odry i Dunaju tylko opakowanie.
Nasi południowi sąsiedzi toczą walkę nie tylko z polską żywnością. Od lat porównują produkty sprzedawane pod tą samą marką na Zachodzie i na ich rynku – potwierdzając, że żywność trafiająca do wschodnioeuropejskich supermarketów łączy z tą zza Odry i Dunaju tylko opakowanie.
Wystarczy wyskoczyć z Bratysławy na autostradę i w ciągu godziny można parkować przed jednym z austriackich supermarketów. „Mam dosyć tego żarcia na Słowacji. Poradzicie, gdzie jechać w Austrii na zakupy?” – dopytuje się na forum jeden z internautów. Pod postem kilkanaście rad i wskazówek.
Od ponad sześciu lat Czesi i Słowacy narzekają na jakość tego, co muszą wkładać do swoich garnków. W powszechnym odczuciu, podsycanym przez wypowiedzi przedstawicieli stowarzyszeń konsumenckich i ubiegłoroczne badania naukowców z Wyższej Szkoły Chemiczno-Technicznej w Pradze, zagraniczne koncerny używają tańszych zamienników i na dodatek sprzedają produkty drożej niż w zachodnich supermarketach.
Naciski, jakie czescy i słowaccy politycy próbowali wywierać w Brukseli, spotykały się z chłodną odpowiedzią – mamy wolny rynek, póki koncerny nikogo nie trują i podają listę składników na opakowaniu, to nie łamią prawa. Kolejne interwencje polityków z Pragi i Bratysławy spełzły na niczym, a wspólna inicjatywa państw Grupy Wyszehradzkiej w tej sprawie skończyła się na deklaracjach współpracy. Słowacka prezydencja w Unii Europejskiej – która trwa do końca roku – dopiero w ostatnich dniach zaczęła poruszać ten delikatny temat. Delikatny, bo żeby wpłynąć na takie praktyki, trzeba by pozmieniać unijne dyrektywy. I pewnie niewiele uda się Słowacji zdziałać.
7 proc. mniej ryby w rybie
Esencjonalna prezentacja czeskich badaczy liczy ponad 30 slajdów i nosi niezbyt ekscytujący tytuł „Porównanie i ewaluacja próbek z czeskiego i niemieckiego sklepu”. Projekt prowadziło kilku naukowców z praskiej uczelni, którzy dokonali sztuki, można by rzec, błahej. Pojechali na zakupy do niemieckich supermarketów (na liście znalazły się sklepy sieci Kaufland, REWE, EDEKA) oraz zestawili je z takimi samymi – lub lokalnymi odpowiednikami – produktów zakupionych w czeskim Tesco, sieci Albert i, ponownie, Kauflandzie. Produkty poddano zarówno analizie sensorycznej, jak i „testowi sensorycznemu” przeprowadzonemu na 30 osobach reprezentujących przekrój społeczeństwa: w połowie byli to mężczyźni i kobiety, połowa to osoby w wieku 20–25 lat, reszta – osoby w wieku 25–60 lat. Uczestnicy dostali do posmakowania 24 próbki, z których jedna budziła pewne wątpliwości, czy można tu mówić o „odpowiedniku” produktu dostępnego na Zachodzie.
Uczestnicy wyraźnie wyczuli różnicę w ośmiu przypadkach – a więc w przypadku co trzeciego specyfiku. Chemiczne porównanie zawartości wypadło minimalnie lepiej: niezgodność stwierdzono w siedmiu przypadkach. Oczywiście były i takie produkty, które poległy na całej linii: niemiecki sprite był słodzony wyłącznie cukrem, czeski – fruktozą, syropem glukozowym i dodatkowo sztucznymi słodzikami: aspartamem i acesulfamem K. Na dodatek czeski sprite, mimo użytych tańszych substancji słodzących, jest droższy niż niemiecki. Podobnie uderzające różnice stwierdzono w przypadku cytrynowej ice tea firmy Nestea (40 proc. mniej ekstraktu herbacianego), jednego z serków Danone czy margaryny Rama od Unilevera. Paluszki rybne firmy Iglo nad Wełtawą zawierały o 7 proc. mniej ryby niż nad Renem.
Zresztą to niejedyne tego typu studium. Niedawno eksperymenty tego typu robiła czeska stacja telewizyjna CT24, zaś w 2012 r. przyglądano się w podobny sposób produktom sprzedawanym przez sieci fast food takich jak McDonald’s i KFC. – Milosz Lauko znalazł znaczące różnice np. w użyciu słodzików w rozmaitych produktach – przypomniał przy okazji Miroslav Tulak ze Zjednoczenia Słowackich Konsumentów. Nawiązał do testów przeprowadzonych w 2011 r. przez eksperta innej organizacji – Stowarzyszenia Konsumentów Republiki Słowacji – który skupił się na napojach, czekoladzie, kawie i przyprawach. Czesi i Słowacy wskazują też na analogiczne badania w Estonii, Bułgarii i Chorwacji. – Produkty niższej jakości są tworzone na rynki nowych państw członkowskich Unii. One nie są sprzedawane w Austrii czy Niemczech – przekonywał swego czasu Lauko, prezentując wyniki swoich badań w Sofii.
– Generalnie jedzenie w Austrii nie jest lepsze niż na Słowacji. Wymagania dotyczące jakości na naszym rynku są bardziej rygorystyczne niż w innych krajach, choć nie obejmuje to produktów importowanych – ucinała spekulacje na łamach gazety „Sme” Jarmila Hargaszova, szefowa Izby Żywności Słowacji. – Skargi pozostają nieuzasadnione, dopóki wyniki takich eksperymentów nie zostaną potwierdzone przez akredytowane laboratoria. Producenci mają w takim przypadku prawo dochodzić odszkodowania za naruszenie reputacji – dorzucała.
„Koncerny sprawę rozważają”
Dopóki pytamy jedynie, ile jest ryby w rybie – pozostaje to kwestią wyboru konsumenta. Co więcej, nie wszystkie organizacje konsumenckie potwierdzają zarzuty chemików z Pragi czy słowackich stowarzyszeń konsumenckich. – Testy przeprowadzone w ostatnich miesiącach dowodzą raczej, że produkty dużych firm, jak Ferrero, Nestle czy Danone, nie wykazują znaczących różnic co do składu – komentuje Marketa Baroszova Lajdova z czeskiej agencji konsumenckiej dTest. – Z drugiej strony towary produkowane pod marką supermarketów znacznie bardziej odbiegają składem od reszty rynkowej oferty – dodaje.
Agencja dTest wzięła pod lupę np. chleb z Kauflandu i zgodnie z rezultatami testu niemiecki chleb z takiego sklepu zawierał 59 proc. mąki pszennej razowej, podczas gdy czeski zaledwie 19 proc. Czipsy paprykowe nad Renem zawierały 34 proc. oleju słonecznikowego, nad Wełtawą – 14 proc. oleju słonecznikowego i 21 proc. palmowego. Kiełbaski w Czechach były tłustsze i zawierały mniej mięsa niż niemieckie.
Prawda jest taka, że kogokolwiek w Europie Środkowej by zapytać, powie, że to kwestia dyskryminacji – uważa czeska eurodeputowana Olga Sehnalova. – Światowi giganci wychodzą z założenia, że ludom zza dawnej żelaznej kurtyny można opychać byle barachło.
Zarówno sieci handlowe, jak i międzynarodowe koncerny odbijają piłeczkę. – Produkty marki K-Classic odpowiadają najwyższym standardom, są też regularnie przez nas kontrolowane – odcinał się od badań dTest rzecznik czeskich hipermarketów Kaufland. – Olbrzymia większość produktów jest złożona z tych samych składników, a w niektórych przypadkach żywność może się różnić z uwagi na to, że jedzenie pochodzi od rozmaitych dostawców w rozmaitych miejscach – dorzucał. „Rozmaitych” znaczy – lokalnych. Znaczy – „sami jesteście sobie winni”.
Nie inaczej reagują koncerny. – Polegamy na opiniach naszych konsumentów, którzy pomagają nam ulepszać produkty i rozwijać nowe przepisy, które odpowiadają szczególnym oczekiwaniom lokalnych konsumentów – kwitował ubiegłoroczne badania praskich chemików rzecznik Nestle Oliver Medjugorac. W koncernie Coca-Cola dociekanie, czym słodzone są napoje, ucięto jako „upraszczające”. Według stanowiska firmy to lokalne fabryki decydują, jak słodzić napoje – bazując oczywiście na lokalnych gustach. Czeski sprite ma się nie różnić zbytnio od tego, który jest dostępny w Hiszpanii czy Stanach Zjednoczonych. A herbata Nestea zawiera przykładowo 35 proc. mniej cukru niż niemiecka wersja.
Głos zabrali również brukselscy lobbyści. Według Florence Ransom z organizacji FoodDrinkEurope za różnice odpowiadają właśnie lokalne fabryki – w każdej obowiązują inne procedury procesów produkcyjnych. Czy koncerny mają zamiar je ujednolicić? – Rozważają to – podsumowała.
Etycznie problematyczne, nie nielegalne
Politycy nie za bardzo chyba wiedzą, co z tym gorącym kartoflem zrobić. – Nie mamy żadnych dowodów, że takie podwójne standardy powodują kłopoty zdrowotne – przyznawał anonimowo jeden z czeskich oficjeli. Z drugiej strony problemu nie można tak sobie porzucić: Czesi i Słowacy nie mają wątpliwości – zarówno na podstawie testów na własnych podniebieniach, jak i badań naukowców i organizacji konsumenckich – że kupują produkty gorszej jakości. – Prawda jest taka, że kogokolwiek w Europie Środkowej by zapytać, powie, że to kwestia dyskryminacji – komentowała czeska eurodeputowana Olga Sehnalova. – Światowi giganci wychodzą z założenia, że ludom zza dawnej żelaznej kurtyny można opychać byle barachło.
Nie jest to puste hasło. Przeprowadzone wiosną tego roku przez czeską inspekcję rolnictwa i żywności sondaże wykazały, że na tysiąc ankietowanych aż 88 proc. czuło się „poirytowanych i zaatakowanych” takimi praktykami firm. 36 proc. uznało je za „impertynencką manipulację”. Zaledwie 4 proc. wzruszyło stoicko ramionami i uznało stan produktów na sklepowych półkach za obojętny. 77 proc. odrzucało argumenty koncernów, 54 proc. potępiało producentów żywności. Tyle że nawet inspekcja zaświadcza, że praktyki są „etycznie problematyczne”, ale „nie są nielegalne”.
Co nie znaczy, że sprawa nie staje się polityczna. – Nie mówimy, że koncerny nie mają prawa dostosowywać swoich produktów do lokalnych gustów – zastrzegała Sehnalova. – Mówimy o innej jakości, gdy chodzi o kompozycję podstawowych składników. To, jak sądzę, jest nie do zaakceptowania – dodawała. – Czymże jest Unia Europejska, jeśli nie potrafi chronić swoich konsumentów – dopytywał retorycznie z nutką patosu jej kolega z Parlamentu Europejskiego Pavel Poc. Bułgarski minister rolnictwa Mirosław Najdenow nawet groził pozwami koncernom przyłapanym na wprowadzaniu na bułgarski rynek produktów o zmodyfikowanym (czytaj: o obniżonej jakości) składzie.
Czesi poruszyli tę sprawę już podczas majowego spotkania ministrów rolnictwa państw UE, naciskając na wprowadzenie jednolitego standardu komponentów danego produktu, który miałby obowiązywać we wszystkich krajach UE. – Chodzi o napoje, kawę, słodycze, czekolady i żywność dla dzieci – wyliczali przedstawiciele rządu w Pradze (obecnie Słowacy dorzucają do listy także kosmetyki i detergenty). „Rozmawiałem z komisarz UE [ds. sprawiedliwości – Verą] Jourovą” – twittował czeski minister rolnictwa Marian Jureczka. „Rozwiążemy problem podwójnych standardów jakości jedzenia w Unii Europejskiej” – dorzucał. Specjalny list plus „materiał dowodowy” został wysłany do komisarza ds. zdrowia i bezpieczeństwa żywności Vytenisa Andriukaitisa, komisarz ds. rynku wewnętrznego Elżbiety Bieńkowskiej oraz Very Jourovej.
Co dalej? Nie do końca wiadomo. Słowacy mieli forsować żądania Grupy Wyszehradzkiej podczas swojej prezydencji, ale najwyraźniej nie chcą iść z Komisją Europejską na noże. W Brukseli nie ma zbytniego entuzjazmu dla tak daleko idących zmian w prawie – Komisja Europejska zmusiła swego czasu koncerny do tego, by zawierały na etykietach produktów informacje o składnikach użytych do ich tworzenia, ale zmuszenie firm do trzymania się jednolitych proporcji składników traktuje się tam jako krok za daleko. Nowe przepisy zresztą wymuszałyby zmianę sporej liczby aktów prawnych, co zapewne rozpętałoby kolejny festiwal lobbingu w Brukseli. – Tak długo jak produkty spełniają unijne wymogi prawne dotyczące niewprowadzania konsumentów w błąd co do kluczowych elementów produktu, żadne przepisy nie zabraniają koncernom różnicowania produktów na bazie tego, na jaki rynek mają trafić, zgodnie z gustem, preferencjami czy siłą nabywczą konsumentów – skwitował jeden z pracowników KE. Przetłumaczmy: nie ma o czym mówić.
Dyskusja sprowadza się obecnie do wymiany apeli: Praga i Bratysława nawołują, by kwestia stała się przedmiotem obrad unijnych środowisk eksperckich, Bruksela odpowiada, by najpierw udowodnić, że problem jest realny, we wspomnianych już wyżej testach w autoryzowanych laboratoriach.
Powrót na działki
Sprawa staje się o tyle paląca, że systematycznie ubywa alternatyw dla produktów wielkich koncernów czy sieci supermarketów. Z pozoru jest odwrotnie: co chwila słychać o kolejnych firmach, które wprowadzają na rynek produkty ekologiczne, „prosto od rolnika”, „bez ulepszaczy”. W praktyce są to towary nie dość, że droższe od supermarketowej konkurencji (co dla konsumentów nie tylko w Polsce jest kryterium zasadniczym), to jeszcze możliwość dotarcia z nimi do większej grupy konsumentów jest ograniczona.
A rodzimych środkowoeuropejskich firm produkujących na szerszą skalę ubywa. Takie wnioski płyną choćby z opublikowanego raportu Fundacji Republikańskiej, w którym można przeczytać, że są na polskim rynku żywności takie sektory produkcji, w którym globalni giganci odpowiadają za 80–90 proc. dostaw. „Nawet jeśli produkt ma polską markę, nie oznacza to, że jest produkowany w firmie kontrolowanej przez rodzimy kapitał – w większości przypadków w wyniku prywatyzacji marka ta trafiła w zagraniczne ręce” – przekonują autorzy raportu. W większości sektorów w ten sposób dominuje kilku zagranicznych graczy, którzy rywalizują głównie ze sobą.
Przykłady? Rynek piwa i cydru, karma dla zwierząt, żywność dziecięca, słodycze, kawa i herbata. W tych segmentach udziały w pełni polskich producentów w rynku wynoszą od 2 do 19 proc. Co skutkuje – podobnie zresztą jak u Czechów i Słowaków – również wyższymi cenami. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że w obecnych warunkach prawnych koncerny te mogłyby dosyć swobodnie przerzucać żywność między państwami UE – jak podkreślają Czesi, nie ma takiego prawa, które pozwalałoby kontrolować produkcję żywności poza granicami własnego kraju. Nie ma też państwa, które byłoby w stanie zablokować import wytwarzanej za granicą żywności. Może zatem czas na renesans ogródków działkowych?
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama