Polska Dolina Krzemowa? Drugi Izrael? Nowy Singapur? Nie sądzę. Ale to nie znaczy, że nie mamy szansy na sukces. Tylko zamiast się zamykać w granicach kraju, powinniśmy zacząć myśleć regionalnie
Co roku uczelnie w Polsce, Czechach, na Słowacji i Ukrainie kończy 285 tys. inżynierów – to więcej niż w USA. Na 35 miast najwyżej ocenionych w indeksie The European Digital City Index (EDCi) aż 10 znajduje się w krajach Europy Środkowej i Wschodniej; Praga na miejscu 19., Warszawa – 23. i oba z roku na rok pną się coraz wyżej. Na Węgrzech jeszcze w 2010 r. liczbę technologicznych start-upów oceniano na ok. 50, pod koniec 2015 r. było ich ponad 300. Słowacja ma jeden z najwyższych w OECD wskaźników liczby mikrobiznesów. A w znękanej wojną z Rosją Ukrainie liczba start-upów przekroczyła 2 tys. Do tego wszystkie kraje regionu nazywanego CEE, Central-Eastern Europe, mają dwukrotnie szybszy wzrost gospodarczy niż średnia unijna.
Ale nie jest tak, że całe CEE to kraina innowacyjnym mlekiem i gospodarczym miodem płynąca. Wciąż w Polsce jest o połowę mniej start-upów niż w samym Tel Awiwie, a zapowiadany przez rząd wielki fundusz wspierający innowacyjne przedsiębiorstwa PZU/NCBiR ma dysponować 500 mln zł, czyli ok. 130 mln dol. Dla porównania w Chinach podobne fundusze wspierane przez państwo zebrały w 2015 r. ponad 230 mld dol. W Chorwacji dopiero powstaje pierwszy fundusz venture capital, czyli inwestujący w firmy we wczesnej fazie rozwoju. A za jedne z największych zalet Pragi jako miasta dla start-upów EDCi uznało bliskość Berlina i łatwą lotniczą komunikację z Londynem.
– Kiedy powstanie czeska Nokia? Albo Google? Albo choćby Uber? Słyszycie takie pytania?
– Regularnie jesteśmy nimi katowani – Daniel Hastik, założyciel Futurelytics, firmy zajmującej się personalizacją kampanii marketingowych dla e-handlu, opowiada o tym, jak w jego ojczyźnie od lat słowo „innowacje” powtarzane jest jak mantra.
– Zupełnie jak u nas. I może jeszcze każdy kolejny rząd zapowiada, że wsparcie start-upów będzie jednym z jego głównych zadań? – dopytuję.
– Oczywiście. I owszem, powstaje sporo ciekawych zalążków firm, ze sporym potencjałem, często nawet z całkiem niezłymi wynikami, ale to jednak wciąż nie są spektakularne globalne sukcesy. A takich wszyscy oczekują – dopowiada Hastik.
Start-up jak nasz
Hastik z Czech wyjechał dobrą dekadę temu. Ale regularnie wpada do ojczyzny, w której cztery lata temu założył Futurelytics – od razu z myślą o zagranicznych rynkach. Rozmawiamy po angielsku, lecz co chwilę przechodzimy na polski i czeski, bo i tak niemal wszystko rozumiemy. Wspominamy te same bajki z dzieciństwa, odgrzebujemy w pamięci „suchary” o tym, jak brzmi czeski i polski w uszach sąsiada. Ale kiedy rozmowa przechodzi na to, jak wygląda dziś innowacyjność w biznesie w naszych ojczyznach, to tak jakbyśmy czytali sobie w myślach: ogromne ambicje i głód sukcesów branży internetowej. Z drugiej strony zbyt mały rynek, by się tylko na nim oprzeć. Raz szybsze, raz wolniejsze, ale jednak wypieranie lokalnych internetowych usług przez międzynarodowych graczy i równolegle prawdziwy boom szukających nisz małych przedsiębiorstw.
– Dużo macie takich startujących z biznesem globalnie?
– Sporo. Bo nasz rynek jest dosyć mały, więc nie da się z niego utrzymać. Ale powinno być ich więcej, bo technicznych talentów w Czechach nie brakuje. Ale cierpimy z powodu braku umiejętności marketingowych oraz sprzedażowych – odpowiada. Hastik wie, o czym mówi, bo jego firma wybiła się ponad region, gdy jako pierwsza z Czech wygrała seedowy (czyli wspierający innowacyjne, młode firmy na samym początku drogi) program mentorski Seedcamp, organizowany w Londynie. – To nam otworzyło drzwi na międzynarodowe rynki. Na tyle szeroko, że dziś siedziba naszej firmy mieści się w USA.
Zupełnie jakbym słuchała polskich startupowców, którym udało się zaistnieć w świecie. Ale nie jest tak, że polski i czeski rynek są nadzwyczajnie do siebie podobne. Bo to samo mówią przedsiębiorcy ze Słowacji, z Węgier czy Rumunii, którzy przyjechali do Brukseli na zorganizowane przez Google’a warsztaty „Digital skills – creating economic growth across Europe”.
Brano Pokrivcak ze Słowacji szefuje działowi marketingu w firmie Tracktest, która oferuje usługę online sprawdzającą umiejętność posługiwania się językiem angielskim. Opowiada o startupowym boomie w jego kraju inspirowanym sukcesami takich firm z Bratysławy jak Eset (producent programu antywirusowego) czy Pixel Federation (gry na urządzenia mobilne). Ale jednocześnie narzeka na brak wsparcia ze strony rządu. – Niedawno wprowadzono u nas podatek, który nawet na firmy nieposiadające jeszcze dochodów nakłada obowiązek opłacenia licencji za prowadzenie działalności gospodarczej od 400 euro do 2,8 tys. euro, w zależności od obrotów – opowiada. I dodaje, że w październiku 2015 r. sporym skandalem okazała się konferencja zorganizowana przez rządową agencję do wspierania innowacji.
Budżet wydarzenia wynosił aż 1,4 mln euro, a dla środowiska startupowego była zupełnie nieprzydatna.
– Na Węgrzech wśród pokolenia 45–55-latków, spośród których przecież rekrutuje się większość zarządów dużych firm, wiedza i świadomość wagi cyfrowej gospodarki jest wciąż niewystarczająca – ocenia Laszlo Jakab, szef Jakab Autotiskola, czyli szkoły nauki jazdy połączonej z kursami internetowymi. A to przecież zarządy takich firm decydują często o tym, w co i ile inwestować i czy warto wspierać lokalne młode firmy. – Naszym sporym problemem jest też język, bo węgierski nie jest podobny do żadnego innego języka w regionie. To nam na pewno utrudnia ekspansję, bo choć w ostatnich pięciu latach wzrosła liczba Węgrów znających angielski, to wciąż jest tu jeszcze wiele do zrobienia – dodaje Jakab.
Rumuński Blouse Roumaine Shop, sklep z ubraniami z dodatkiem regionalnych wzorów, należący do Antoanety Marec, zaczął zarabiać, gdy stał się znany poza granicami kraju. Ale by tak się stało, Antoaneta potrzebowała fachowej pomocy w przetłumaczeniu witryny i dotarciu do zagranicznych klientów.
Podobnie nasze rodzime Szumisie, firma produkująca dla dzieci misie emitujące uspakajający dźwięk stworzona przez Annę Skórzyńską. – Najważniejsze było, by się utrzymać. Nawet nie myślałam o sprzedaży za granicą – wspomina. Ale gdy namówiona przez potencjalnych sprzedawców z Niemiec przetłumaczyła witrynę (Szumisie to Whisbears) i ruszyła na kolejne zagraniczne rynki – od niemieckiego przez rosyjski, chiński i ostatnio czeski – zobaczyła, jaki potencjał drzemie w jej produkcie.
Go West!
Co łączy te firmy oprócz tego, że pochodzą z naszego regionu? Wszystkim na początku zależało na tym, by po prostu przetrwać. O zagranicznych rynkach nie myślały, bo za zagranicę uznawały bardzo konkurencyjną Europę Zachodnią czy Stany. I wszystkie zaczęły się rozwijać w momencie, w którym zrozumiały, że rodzimy rynek to za mało.
– Myślenie, że na początek należy się skupić na własnym podwórku, że sukcesem będzie już podbicie lokalnego rynku, cały czas pokutuje. Nie tylko u nas. Podobnie jest i w innych krajach, w których przedsiębiorcy mają złudzenia, że są wystarczająco duzi na start. A przecież nasz region, pomimo oczywistych różnic językowych czy kulturowych, jest niezwykle jednorodny – tłumaczy Rafał Plutecki, szef Campus Warsaw, czyli ośrodka dla start-upów otwartego kilka miesięcy temu przez Google’a. Jest piąty na świecie po podobnych campusach w Tel Awiwie, Londynie, Seulu i Madrycie. – Mamy przecież niezły poziom rozwoju technologicznego, spore ambicje, ale ekosystem startupowy wciąż jest słaby. Części firm udaje się przebić, lecz mogłoby być ich znacznie więcej, gdyby tylko porzuciły lokalne myślenie – dodaje Plutecki.
Bo tuż pod nosem są kraje, których mieszkańcy są do siebie bardzo podobni, w których koszty wejścia na rynek i dotarcia do klientów są porównywalne do startu we własnym kraju, a wiele niszy pozostaje niezagospodarowanych. – Aż się prosi, by uruchamiając firmę np. w Polsce, od razu sprawdzać, czy jest zapotrzebowanie na jej ofertę w sąsiednich państwach. Tworząc e-usługę na Ukrainie, trzeba także przetłumaczyć ją na polski, czeski czy słowacki i z miejsca dotrzeć do kilkukrotnie większej grupy potencjalnych klientów – opowiada Maciej Sadowski, współzałożyciel i prezes zarządu fundacji StartUp Hub Poland.
W jej siedzibie w kamienicy na warszawskim Mokotowie na ścianach wiszą zegary pokazujących czas w Warszawie, Londynie, Nowym Jorku i Kijowie. A tuż obok nich flaga Finlandii. – Odezwało się do nas kilku Finów. Dowiedzieli się, nad czym pracujemy, i poprosili o możliwość stażowania u nas w hubie. Ale i bez nich Polacy stanowią już mniejszość narodową – śmieje się Sadowski. – Jest nas tu Polaków ledwie troje. A do tego Albańczyk, dwóch Ukraińców, dziewczyna z Izraela, Polko-Nigeryjka i Białorusinka. I ten nasz skład chyba najlepiej oddaje to, nad czym pracujemy – przekonuje.
A pracują nad zachęcaniem zagranicznych wynalazców i przedsiębiorców do zakładania w Polsce spółek technologicznych. – Ale nie chodzi nam o budowę polskiego szowinistycznego, technologicznego imperium. Przeciwnie – naszym celem jest nie tyle wzmacnianie krajowego rynku start-upów, ile budowanie silnego, wspólnego rynku w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Powód: sama Polska ma średnie szanse, jak to średniej wielkości państwo, na przebicie się i zbudowanie silnej pozycji. Ale już nasz region przecież jest tak samo ludny jak Brazylia, z większą liczbą start-upów niż w krajach śródziemnomorskich, z większą gospodarką, niż mają kraje skandynawskie, i co niezwykle ważne – z ogromnym głodem sukcesu, ma na takie przebicie się spore szanse – z entuzjazmem opowiada Sadowski.
Nie on jeden zachwyca się regionalnym potencjałem. – By odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mamy szanse na sukces na rynku innowacji, musimy sprawdzić, czy mamy niezbędny składnik: programistów i inżynierów. I czy my ich mamy? – pyta Rafał Plutecki. I od razu odpowiada: – Mamy, i to świetnych. Liczba absolwentów technicznych kierunków w całych Stanach Zjednoczonych jest oczywiście wyższa niż w Polsce. Ale już łącznie w Polsce, Czechach, na Słowacji, Ukrainie i w reszcie regionu jest bardzo podobna. Pod tym względem wspólnie jesteśmy potężnym producentem wykwalifikowanych ekspertów – tłumaczy. I dodaje, że ogromny potencjał pod tym względem ma Ukraina. – Kiedy zaczął się tam konflikt, to o programistów z tego kraju wręcz toczą się w Europie walki. Ci, którzy nie chcą wyemigrować, odkryli, że by przetrwać, muszą się przestawić na działania globalne. I oczywiście w dużej części zaczęli ekspansję w naszym regionie. Na początek jest to prostsze – dodaje szef Campus Warsaw.
I właśnie wśród ukraińskich start-upów widać, że taka ścieżka nie jest wcale trudna do przeprowadzenia. – Naszym celem jest ekspansja w UE, a Polska jest idealnym krajem na start – mówił nam kilka miesięcy temu Witalij Kedyk, szef i twórca platformy Wishround, pozwalającej internautom wspólnie zrzucać się na większe zakupy, np. na prezent na specjalną okazję, jak ślub. I jak mówił, tak zrobił. Najpierw jego firm weszła na polski rynek, a niedługo później także na brytyjski.
Kedyk w swoim modelu wychodzenia na świat nie jest odosobniony. Wybuch konfliktu w Zagłębiu Donieckim stał się katalizatorem zmian na tamtejszym rynku nowych technologii i tak praktycznie od początku walk na Ukrainie mamy do czynienia z prawdziwym wysypem inwestycji ukraińskich w Polsce, na Słowacji i w Czechach. Jesienią 2014 r. wszedł do Polski Preply.com – platforma do wyszukiwania korepetytorów, a Softserve – specjalizujący się w dostarczaniu rozwiązań w dziedzinie technologii – rok temu założył oddział we Wrocławiu i zatrudnił tam ponad stu specjalistów. Z kolei rok temu ukraińskie Safe World Technologies otrzymało zezwolenie na działalność w Krakowskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Tam ma też swoją siedzibę ukraiński zespół globalnej platformy crowdfundingowej Indiegogo.
Ostatniej jesieni AIN.UA, popularny ukraiński magazyn internetowy dla przedsiębiorców z branży IT, i agencja marketingowa Digital Bee rozpoczęły projekt „Go West”. Ma on wspierać ukraińskie biznesy w ekspansji na Zachód. W dużej części to działania skierowane na rynek USA i Wielkiej Brytanii, lecz równie mocno też na zachodnią część naszego regionu.
Ale nie jedna Ukraina tak bardzo się uaktywniła. – Takie działania widzimy w całym regionie. W Sofii w grudniu otworzył się Sofia Tech Park, w Pradze działa NODE5, inicjatywa najpierw związana z hackatonami, czyli maratonami wspólnej pracy nad poprawianiem oprogramowania, a dziś to spora przestrzeń coworkingowa, czyli biur do wynajęcia, nawet na godziny, oferująca liczne warsztaty, szkolenia i pomoc młodym firmom. Na Litwie podobna inicjatywa powstaje w starym szpitalu zamienianym dziś w miejsce dla start-upów – wymienia z zachwytem Plutecki. – Czyli się dzieje!
Za duzi na Izrael
Ale dzieje się głównie oddolnie i w rozproszony sposób. Bo na razie w regionie gry do wspólnej bramki za bardzo nie widać. Raczej zaczyna się rywalizacja o pozycję lidera. Praga już od kilku lat pozycjonuje się jako potencjalna stolica Europy Środkowej dla wszelkiej maści start-upów, a lobbuje za tym choćby Jan Rezeb, prezes jednego z największych czeskich sukcesów na tym rynku, czyli analitycznego serwisu Socialbakers. Rezeb zapewnia, że Praga już wyprzedziła Berlin, jeżeli chodzi o udogodnienia dla technologicznych firm, a w przyszłości może zagrozić nawet Londynowi. O serca i kieszenie młodych firm stara się także Budapeszt, w którym regularnie organizowanych jest już kilkanaście konferencji, zjazdów, szkoleń i warsztatów dla firm z regionu. I to od dużych międzynarodowych akcji jak Startup Underground, przez Barcamp Budapest, Seedcamp Budapest, po comiesięczne bardziej kameralne spotkania integrujące już działające na Węgrzech (często zagraniczne lub międzynarodowe) firmy, jak International Geek-together, E-Breakfast czy Startuprise. Gdy doliczyć do tego blisko 10 specjalnych przestrzeni coworkingowych i trzy spore akceleratory przedsiębiorczości, to widać, że stolica Węgier ma spore ambicje.
Nie tylko ambicje, lecz także dokonania ma już Estonia, która zapracowała sobie na wizerunek najbardziej innowacyjnego i przyjaznego nowym przedsiębiorcom (zakładanie firmy online w 20 minut) kraju na wschód od Łeby. Do tego wyścigu dołączyła i Polska. Z jednej strony naszą pozycję wzmacnia to, że jesteśmy obok Ukrainy największym rynkiem w regionie. Na korzyść działa także decyzja Google o utworzeniu w Warszawie Campusu, który oczywiście przeznaczony jest dla firm z całego regionu. Ostatnio nasze ambicje podkreślił plan wicepremiera Morawieckiego, który zapowiada budowę u nas drugiego Izraela, którego gospodarkę napędzają nowe technologie.
– Druga Dolina Krzemowa? Drugi Izrael? To wszystko ładnie brzmi, lecz to są modele rozwoju nie do powtórzenia – zauważa Marek Rusiecki, założyciel i prezes funduszu inwestycyjnego Xevin Investments. – U podstaw sukcesu zarówno Doliny, jak i Izraela leży to, że to nieduże ośrodki, w których skupiono się na połączeniu start-upów z inwestorami. Polska jest na taki model po prostu za duża. Chyba że wskazano by jedno miasto, które skupi wokół siebie takie działania. Trochę dzieje się tak już w przypadku Berlina, który coraz aktywniej przyciąga do siebie innowacyjne firmy z naszej części Europy – dodaje.
Rusiecki podkreśla, że w przypadku Izraela właśnie niewielki rozmiar tego państwa okazał się zaletą, bo pozwolił na skoncentrowanie działań w jednym miejscu. – Po części podobne były też początki budowy innowacyjnego sukcesu w Estonii, a potem w całej strefie bałtyckiej – dodaje szef Xevin Investments i tłumaczy, że skoro tamtejsze rynki są naprawdę małe, to kraje bałtyckie szybko zdały sobie sprawę z tego, że ich firmy nie mają szansy nie tylko na sukcesy, lecz po prostu na utrzymanie się tylko lokalnie.
Przytakuje mu Plutecki: – Przykład Estonii pokazuje, jak ważne jest to, by nie zamykać się tylko na rodzimym rynku. Niedawno spotkałem się z ludźmi z funduszu venture capital z Estonii. Opowiadali mi, że w ogóle nie biorą pod uwagę start-upu, jeżeli nie ma w nim co najmniej jednego współtwórcy z zagranicy. Taki skład właścicielski jest gwarancją, że firma będzie szukała międzynarodowych rynków, że będzie miała lepsze kontakty z zagranicą. To ewidentnie kierunek do działania i myślenia dla firm z całego regionu – tłumaczy.
– Dziś kraje bałtyckie funkcjonują pod względem startupowym praktycznie jak jeden organizm. Razem z Finlandią i Szwecją, bo aspirują raczej do tamtej części Europy – podkreśla Rusiecki. Siła ich zaś tkwi właśnie w połączeniu działań.
#CEETechs
Nie oszukujmy się: bez wsparcia politycznego ciężko będzie doprowadzić do wspólnego budowania innowacyjnego rynku w naszym regionie. Wiem, że to nie jest łatwe zadanie. W końcu nawet takie polityczne instytucje jak Grupa Wyszehradzka od lat funkcjonują iluzorycznie – wzdycha Sadowski. – Na początek konieczne jest zbudowanie oddolnego ruchu przedsiębiorców z naszego regionu – tłumaczy. I wymienia pierwszy krok do stworzenia takiej wspólnoty. – Choćby wspólny hasztag dla oznaczenia inicjatyw, informacji i dyskusji w mediach społecznościowych. Najlepiej #CEETechs. I już będzie szedł w świat przekaz podpowiadający, skąd jest firma. Bo dla świata wiele krajów naszego regionu jest nierozpoznawalnych. Jak we wciąż aktualnym, smutnym żarcie Poland-Holland – tłumaczy szef StartUp Hub Poland. – Ale co nie mniej ważne, taki hasztag pokazywałby, jak ogromna jest masa innowacyjnych działań w naszym regionie – podkreśla. – Może to i banalny chwyt, ale naprawdę może zadziałać.
Na budowę wspólnoty wskazują też już działające regionalne inicjatywy. Andrii Degeler, ukraiński dziennikarz technologiczny piszący m.in. dla The Next Web i „Kyiv Post”, od roku prowadzi blog ProCEEd, w którym zbiera informacje o najważniejszych wydarzeniach, inwestycjach, przejęciach, sukcesach i porażkach start-upów z regionu CEE. Podobnie sześciu blogerów z Węgier i Bułgarii wspólnie w serwisie CEEstartups opisuje cały środkowoeuropejski ekosystem dla młodych firm, a magazyn „Visegrad Insight” tworzony przez dziennikarzy i publicystów z Polski, Czech, Węgier i Słowacji już od czterech lat opisuje na wspólnych łamach innowacyjne biznesy z regionu.
Jeszcze dalej chce iść utworzona rok temu w Rumunii platforma CEE Changers, która ma pomagać graczom w regionie w łączeniu sił, dzieleniu się doświadczeniami, ale też znajdowaniu potencjalnych inwestorów czy wspólników. Na Litwie w Wilnie coraz prężniej działa jeszcze bardziej rozbudowany VceeStartups (Voice of Eastern and Central Europe Startups, czyli Głos start-upów Europy Środkowo-Wschodniej). To zarówno serwis informacyjny, jak i kompleks coworkingowy organizujący dla młodych firm szkolenia, spotkania i warsztaty i co ważne – bardzo mocno wspierający przedsiębiorców z Białorusi.
– Ewidentnie widać coraz więcej takich działań. To naprawdę powinno dać do myślenia politykom – podkreśla Sadowski. Szczególnie że region będzie idealnym startem do globalnych działań.
Mary Grove, szefowa Google for Entrepreneurs, tej części korporacji, która zajmuje się budową sieci kontaktów między startupami, tak to właśnie widzi. – W każdym kraju, nawet w Stanach, firmy mają złudzenie, że ich własny rynek wystarczy. I wszędzie warto pokazywać, że dopiero działania globalne dają prawdziwe szanse na rozwój. Przecież od czasu pojawienia się internetu granice tak naprawdę przestały istnieć. Owszem, działania regionalne są świetne, ale te na skalę globalną – wspaniałe.