W naszej pracy jak w sporcie – trzeba uporu, dążenia do celu, pracy zespołowej - mówi Piotr Kiciński, wiceprezes Cinkciarz.pl
Kiedy usłyszałem, że Cinkciarz.pl będzie sponsorem Chicago Bulls, sprawdzałem, czy to nie żart primaaprilisowy. Jakie są kulisy tej marketingowej akcji?
Nasza spółka ma wieloletnie doświadczenie, jeżeli chodzi o marketing sportowy. Mamy to szczęście, że Zielona Góra, gdzie jest centrala firmy, jest miastem mistrza Polski w koszykówce – Stalmetu, z powodzeniem grywającego na parkietach europejskich oraz będącego w żużlowej czołówce Falubazu. Jesteśmy zadowoleni z tej współpracy. Od półtora roku sponsorujemy reprezentację Polski w piłce nożnej. Myśląc o ekspansji międzynarodowej, zastanawialiśmy się, jak te doświadczenia mogłyby nam pomóc na rynkach zagranicznych. To była jakaś osnowa tego, co się wydarzyło kilka dni temu w Chicago. Negocjacje trwały dwa lata. Punktem przełomowym był moment, gdy zrozumieliśmy, że mamy dość podobne wartości, które dzielimy z zespołami sportowymi. W naszym biznesie, choć jest oparty na technologicznych innowacjach, też trzeba dużo uporu, dążenia do celu, pracy zespołowej. W czasie rozmów udało nam się złapać emocjonalny kontakt z kolegami z managementu Chicago Bulls i potem już się potoczyło dość szybko.
Nie mieli problemu z wymową nazwy?
Starali się. Ale już od dwóch lat wiemy, że za granicą będziemy promować inny brand – Conotoxia. Ogłosiliśmy go światu w studiu Trójki w lutym tego roku. Ale prawdziwy chrzest będzie, kiedy rozpoczniemy działalność zagraniczną po uzyskaniu niezbędnych licencji. Oba brandy: Cinkciarz i Conotoxia, korzystają z praw związanych z kontraktem z Chicago Bulls.
Cinkciarz wywołuje ambiwalentne odczucia. Z jednej strony prestiżowa sprawa: polska spółka w eksponowanym miejscu, międzynarodowy rozgłos przy zaangażowaniu byłych prezydentów. Z drugiej poczucie obciachu, że Cinkciarz sponsoruje Chicago Bulls i jeszcze są w to zaangażowani prezydenci. Conotoxia to z kolei toksyczna substancja. Skąd te kontrowersje, czy to jest sposób na sprzedaż?
Nazwa Cinkciarz była kontrowersyjna 20 lat temu. Pięć lat temu, kiedy publicznie ujrzała światło dzienne, to była już taka nazwa dojrzała. Efekt emocjonalnej konotacji tej nazwy będzie się coraz bardziej zacierał, dużo inwestujemy w promocję marki.
Może by zmienić nazwę?
Nie, ta nazwa od strony funkcjonalnej mówi dokładnie, co robimy. My wymieniamy pieniądze – change cash. Świadomie wybraliśmy tę nazwę spośród kilkuset, które analizowaliśmy. Jest niebanalna. Podjęliśmy to ryzyko. Starszym użytkownikom może się kojarzyć z szarą strefą PRL-u. Dziś żyje swoim życiem, a serwis jest perłą nowoczesnej gospodarki.
USA i co potem? Kraje skandynawskie?
Kolejność to kwestia taktyczna. Na pewno będą to kraje, które nie są w strefie euro, ale jest duża populacja imigrantów i nie ma dużej konkurencji. Najbardziej zaawansowani pod względem prawnym jesteśmy na rynku europejskim, gdyż jedna z naszych spółek ma licencję instytucji płatniczej. I na rynku amerykańskim, gdzie jesteśmy w trakcie przygotowywania dokumentów, żeby otrzymać licencję na świadczenie podobnych usług.
Promocja poprzez sport jest droga? A skuteczna?
Jest, jeżeli robiona z głową. My jesteśmy zadowoleni ze współpracy ze Stalmetem i reprezentacją Polski. I wiemy, że reprezentacja też jest zadowolona pod względem finansowym i w związku z tym, że trochę przynieśliśmy im szczęście. Czy to jest drogie rozwiązanie? To zależy.
Ile za siedmioletni kontrakt z Chicago Bulls?
Tego nie możemy ujawnić, tajemnica handlowa. Mogę tylko tyle zdradzić, że jest to bardzo dobry deal zarówno dla nas, jak i Chicago Bulls.
Dużo się mówi o konsolidacji w branży e-kantorów. Nie obawia się pan sytuacji, że banki zachęcone waszym sukcesem zaczną wykonywać wokół was jakiś taniec godowy i wchłoną Cinkciarza jako część swojego walutowego biznesu? I może to będzie dobre dla samego Cinkciarza, dla pracowników, np. premia menedżerska za przejęcie?
Dobre pytanie. Jeżeli ktoś jest gotowy wydać duże pieniądze i porozmawiać z nami na ten temat, zawsze chętnie się spotkamy. Ale na razie...
Ile?
Powiedziałbym, że duże pieniądze, ale to kwestia subiektywna. Spółka ma plany na kilka lat w przód, chce zdobyć duże udziały rynkowe w kilku wielkich rynkach światowych. Wartość spółki, jeśli się nam uda – a jesteśmy przekonani, że tak będzie – wzrośnie wielokrotnie. Jeśli ktoś jest przekonany, że trzeba porozmawiać o udziale w tym sukcesie na godziwych warunkach, to pewnie możemy porozmawiać, bo lubimy rozmawiać. Mamy wielu przyjaciół także na rynku kapitałowym. Ale warunki gry dzisiaj są takie, jakie są.