Szacowny tygodnik finansowy „The Economist” od blisko 30 lat publikuje Indeks Big Maca, nieco niepoważną miarę względnej siły nabywczej różnych walut. Idea stojąca za tym przedsięwzięciem jest następująca: w dłuższym okresie swobodnie zmieniające się kursy walutowe powinny ustalać się na takim poziomie, by nie było różnicy w cenie między identycznymi dobrami, niezależnie od kraju, w jakim są kupowane, i waluty, w jakiej wyrażają się ich ceny.
A więc Kowalski jadący na wakacje za granicę powinien zapłacić za hamburgera tyle samo, niezależnie, czy kupi go w Polsce, czy też za złote kupi euro, które wyda na kanapkę dajmy na to we Włoszech. W praktyce jednak kursy walutowe odbiegają od wynikających z tej zasady i porównując ceny dóbr w różnych krajach, można domniemywać względnej słabości bądź siły walut.
Indeks Big Maca porównuje cenę tylko jednego dobra. Choć jak na potrzeby badań statystycznych wąska to próba, ma jednak tę zaletę, że kupowany produkt jest rzeczywiście taki sam w różnych krajach. I cóż wychodzi z tych traktowanych z przymrużeniem oka ekonomiczno-kanapkowych analiz? Otóż w lipcu 2015 r. złoty był niedowartościowany względem euro o 37 proc. Innymi słowy, aby ceny kanapki w obu obszarach walutowych były równe, kurs euro powinien wynosić 2,59 zł. W momencie badania rzeczywisty kurs wynosił 4,13 zł. Skala rozbieżności zachęca do zrzucenia tego na karb słabości badania opartego na jednym tylko produkcie. Jednak znacznie poważniejsze badania europejskiej agencji statystycznej Eurostat, oparte na szerokiej grupie towarów, dają zbliżony wynik, a skala odchylenia od rzeczywistego kursu utrzymuje się już od wielu lat. Potwierdzają więc to, co wie każdy wyjeżdżający za zachodnią granicę: w Polsce zwykle jest jednak taniej, choć oczywiście nie dotyczy to każdego z towarów z osobna.
Jednak to, co spodobałoby się turystom, wywołałoby gorzkie łzy w oczach krajowych eksporterów. Euro w cenie 2,59 zł zapewne sprawnie zgilotynowałoby znaczną część krajowego eksportu. Według badań NBP prowadzonych wśród eksporterów kurs euro, przy którym sprzedaż za granicę staje się nieopłacalna, wynosi około 3,90 zł. Nawet jeżeli przyjąć najniższy w ostatnich latach poziom tego kursu, czyli około 3,40 zł z 2008 roku, nadal jesteśmy daleko od poziomu implikowanego przez hamburgery.
Rzeczywisty kurs walutowy jest zatem znacznie bliższy potrzebom eksporterów niż życzeniom konsumentów, którzy w ostatecznym rozrachunku płacą drożej za importowane towary. Ma to uzasadnienie, w końcu to ci pierwsi zarabiają większość z waluty, którą ci drudzy płacą za nabywane za granicą towary. Jednak, mimo teoretycznie niedowartościowanego złotego, historycznie notowaliśmy raczej deficyt w handlu niż nadwyżkę eksportu nad importem. Pojawiające się ostatnio pozytywne saldo wymiany międzynarodowej to raczej wyjątek niż nowy stan normalny.
Różnica pomiędzy rzeczywistym kursem a wyznaczonym w oparciu o ceny dóbr w różnych krajach mówi nam coś jeszcze. Usługa fryzjerska może być droższa w jednym kraju, bo wyższe jest wynagrodzenie wykonującego ją pracownika. Utrzymywanie się tej różnicy jest możliwe dzięki temu, że usługa fryzjerska jest tzw. dobrem niewymiennym, czyli nie można jej wyeksportować. Gdyby było inaczej, ktoś zacząłby importować tańsze usługi fryzjerskie i ceny by się zrównały. Wynagrodzenie jest natomiast wyższe dlatego, że bierze pod uwagę wydajność pracy w danym kraju. W uproszczeniu: im większa różnica w wydajności pracy, tym większa rozbieżność cen dóbr niewymiennych i tym bardziej kurs rzeczywisty odbiega od teoretycznego. Rozbieżność między kursem teoretycznym i rzeczywistym mówi nam więc, że wydajność pracy w Polsce jest mniejsza niż w strefie euro, co wielką nowiną nie jest. Jednak różnica w wydajności, przynajmniej mierzona za pomocą kanapkowego indeksu, wcale nie zmniejsza się tak szybko, jakbyśmy chcieli. I choć do utrzymywania się rozbieżności w kursach może przyczyniać się wiele innych niż wydajność pracy czynników, jest to pewien powód do niepokoju.