Pies jest traktowany przez polskie prawo jak rzecz. Jego hodowla to „inna działalność rolnicza”. Ma mniej praw niż trzoda chlewna produkowana na rzeź. Pieskie życie, pieski biznes. Za to królewska kasa.
Hodowla psów jest naszą pasją. Od momentu, w którym w naszym domu pojawił się pierwszy szczeniak, nasze życie zmieniło się całkowicie. Ktoś, kto nie miał nigdy psa, nie jest w stanie sobie wyobrazić, ile szczęścia, miłości, satysfakcji może dawać człowiekowi istotka wielkości maskotki, machająca ogonem, liżąca swojego Pańcia po nosie... :). Kto już zaznał przyjaźni z psem, zapewne doskonale wie, o czym piszemy” – to słowa umieszczone na stronie internetowej hodowli z Podlasia, o której głośno było – nie tylko wśród miłośników szczekających czworonogów – w ostatnich tygodniach. Działacze Fundacji Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt „Viva!” dostali sygnał, że w renomowanej hodowli na skraju woj. podlaskiego dzieją się złe rzeczy. Weszli na jej teren razem z policją i powiatowym lekarzem weterynarii w Wysokiem Mazowieckiem (akcję zarejestrowali reporterzy programu TVN „Uwaga!”).
Zobaczyli klatki bez podłoża, w których siedziały oszalałe ze stresu suki. Doliczyli się 110. Wychudzone, zaniedbane, przerażone. Ciemno, zimno, w miskach zamarznięta woda. Smród odchodów i rozkładających się zwłok. Za pożywienie służył makabryczny koktajl sporządzany z mięsa padłych zwierząt. Nieopodal był bowiem zakład utylizacji, gdzie miały być kremowane jako odpady. A trafiały jako pasza dla piesków. Tych „istotek wielkości maskotki”, które zachwalał na swoim portalu hodowca. Z tym, że samice chihuahua (było ich najwięcej, specjalność hodowli), których zadaniem było rodzić, rodzić, rodzić jak najwięcej szczeniaków, w niczym nie przypominały słodkich, wypielęgnowanych pieseczków, które miłośnie liżą swojego „pańcia” po nosie. To były psie wampiry. Kynologiczny Auschwitz. A wszystko, jak się okazało, pod egidą Związku Kynologicznego w Polsce. Najstarszej organizacji, do niedawna jedynej, zrzeszającej hodowców psów rasowych.
Ta podlaska hodowla miała dobre opinie. Szczenięta „chodziły” po 2,8 tys. zł. Hodowlą weterynaryjnie opiekowała się ponoć córka właściciela, która pracowała w jednej z lecznic weterynaryjnych w Łodzi. Psy, przynajmniej te, które znaleziono na terenie „hodowli”, zabrano do schroniska w Korabiewicach – właściciel podpisał oświadczenie o zrzeczeniu się praw do zwierząt. Wolontariusze proszą teraz o pomoc: przyda się każdy worek karmy, każdy koc, każdy grosz. Żeby wyprowadzić psiaki z traumy, wyleczyć, nakarmić, trzeba nie tylko ludzi dobrej woli, ale też konkretnych nakładów.
Sprawa będzie ciągnęła się długo: prokurator, potem zapewne zażarta walka przed sądem. Już teraz córka właściciela będąca – jak wynika z informacji zawartych na stronie – współwłaścicielką hodowli zakwestionowała zrzeczenie się przez swojego ojca praw do zwierząt. Straciła pracę w łódzkiej klinice weterynaryjnej, która odcięła się od niej błyskawicznie. Można więc domniemywać, iż będzie walczyć o pieniądze, jakie przynosił rodzinnej firmie ów biznes. Bo prawda jest prosta jak konstrukcja klatki: hodowle psów w przeważającej części to nie słodkie szczeniątka, pasja i hobby, ale dobrze prosperujący, choć brudny i śmierdzący, biznes. A w biznesie, poza przypadkami prawdziwych miłośników psów, nie ma sentymentów. Liczy się kasa. Zwłaszcza w warunkach, jakie mamy w Polsce, kiedy nie ma nad tym interesem żadnej kontroli. No, prawie żadnej, bo czasem ludziom takim jak ci z „Vivy!”, udaje się interweniować przy wsparciu mediów. Ale to za mało. Państwo jako ustawodawca zawiodło. Nie mogą się więc sprawdzać jego służby. Samoograniczenia branży – nawet te podejmowane w dobrej wierze – nie działają.
Jak mówi, nie bez goryczy, Tomasz Kosiński, wiceprzewodniczący Polskiego Związku Kynologicznego, jest wielka presja ekonomiczna. Ludzie w Polsce są niezamożni. Więc jak mogą zarobić, chwytają się wszystkiego. Hodowli pieczarek, świń, psów. Produkt jest produkt. – Jest odbiorca, jest producent – podsumowuje Kosiński. A odbiorca chce kupować tanio. Więc rynek stara się odpowiedzieć na to zapotrzebowanie: na prawie rasowe psy w przystępnej cenie.
I tak jak za 25 zł nie da się kupić markowych butów, tak samo za parę złotych nie kupi się rasowego psa z dobrym rodowodem, po rodzicach czempionach, zdrowych, wolnych od chorób etc. Za 3 tys. zł nie kupimy superauta, nówki sztuki, niebitego egzemplarza, który stał w garażu, przebieg 40 tys. km., bo tylko właściciel staruszek do kościoła na msze nim jeździł. Ale i tak kupujemy. W przypadku butów dajemy zarobić przemytnikom. W przypadku auta – samochodowej mafii. Ale trampek ani maszyna nie krwawi. Nie cierpi. Nie spędza życia w klatkach zmuszona do rozrodu. Kupując psa z „prawie pewnego źródła”, firmujemy to, o czym nie chcemy wiedzieć. Fabryki szczeniaków.
Policzmy. W podlaskiej hodowli było przynajmniej 110 suk. Choć zgodnie z różnymi przepisami, także tymi w statucie związku, który ją firmował, samica może mieć miot raz do roku, to najczęściej w takich hodowlach rodzi dwa razy – optymalizacja zysku. Przyjmijmy średnią pięciu szczeniąt w miocie. Razy 2,8 tys. zł – bo taką cenę płacili nabywcy. Wychodzi ponad 3 mln zł rocznie. Przy niemal zerowych nakładach własnych: psy w klatkach żrące padlinę. Jest się o co bić.
Jak kupiłam podejrzanego psa
Umarła moja suka. Z Kirą, biszkoptową labradorką, byłyśmy razem ponad 11 lat. 11 lat spacerów, patyczków, pływania, przyjaźni. Nie będę opisywała jej choroby (nerki), mojej walki o jej życie (dwie kroplówki dziennie, antybiotyki, karmienie na siłę). Dość, że odeszła. I nagle okazało się, że życie bez psa jest smutne. Nie ma kto wyprowadzać człowieka na spacer, nie ma z kim pogadać, jak się wraca z pracy nocą, a rodzina śpi. Więc bardzo szybko, pełna poczucia winy, bo jeszcze w żałobie, zaczęłam zaglądać na różne strony internetowe w poszukiwaniu frazy: szczeniaki/labradory/sprzedam/oddam psa. Oglądałam poruszające fotografie słodkich szczeniaków, a serce mi zaczynało bić coraz szybciej. Nie tylko z afektu, lecz także z niepokoju. Bo szczeniaków labków było (i jest) więcej niż pęczków pietruszki na targu. Na Allegro, na Alegratce, na OLX... Ceny zróżnicowane: od 300 zł do 2,5 tys. zł. Zaczęłam dzwonić, wysyłać e-maile. Jako pierwszy w oczy rzucił mi się przekręt pt. szczeniaki za darmo. Kontakt tylko e-mailowy. Wysyłam: jestem zainteresowana. W odpowiedzi dostaję e-maila w pidżin polish, tłumaczenie z translatora, z którego dowiaduję się, że ogłoszeniodawca mieszka w czeskiej Pradze, likwiduje dom z powodu zmiany pracy, a szczeniaka prześle mi samolotem i kurierem pod same drzwi, jedyny koszt, jaki muszę, ponieść to bilet lotniczy wart 330 zł. Identyczna treść, różne adresy, różne strony internetowe. Czyli: skubanie frajerów. Oczy szczeniaków na fotografiach błagają o miłość, a ich sierść jest niczym jedwab. Nie wchodzę. Także dlatego, że – jak mówi moja młodsza przyjaciółka, Sara Górka z Sosnowca, która zajmuje się handlingiem (układanie psów do wystaw) – zwierzę to nie pizza, którą można zamówić do domu.
Kolejna partia ogłoszeń to te, które proponują dziwnie niskie ceny. Szczenięta po rasowych rodzicach, właściciel hodowli oferuje rodowody/metryki, pieseczki zaszczepione, na zdjęciach pozują wśród zabawek. Zaczynam wykonywać telefony. Pierwszy do hodowli, która reklamuje się jako posiadająca certyfikaty, rodzice czempiony, psy zdrowe, przebadane, cena 1,2 tys. zł. – Mamy ostatnią sukę z miotu, silna, zrównoważona, zdrowa – słyszę. – Ale 1,2 tys. zł to dla mnie za drogo – mówię. – A ile może pani dać? – 700 zł – odpowiadam. – To już pani kupiła – słyszę w odpowiedzi. Podobnych rozmów przeprowadzam kilkanaście – z podobnym skutkiem.
Jadę wreszcie pod adres podany w jednym z anonsów. Wcześniej kilkakrotnie kontaktuję się z właścicielką psów, wypytując o szczegóły. Słyszę, że ma tylko jedną sukę, czystą labradorkę, nieprzeznaczoną na rozmnażanie, ale prywatną, którą „dla zdrowia” pokryła równie rasowym psem. Szczeniak dostanie metryczkę poświadczającą czystość rasy, będzie zaszczepiony, odrobaczony, zdrowy. Sama radość. Na miejscu – wieś pod Grodziskiem Mazowieckim – zastaję sielski obrazek. W niewielkim domku młoda kobieta z dzieckiem, uśmiechnięta labradorzyca i słodkie kluchy maluchy. Jeden z nich od razu ładuje mi się na kolana – zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Wprawdzie moje wątpliwości budzą szczegóły – pani mówi, że małe już nie ssą, więc karmi je kocim pokarmem, że jej babcia, za płotem, ma hodowlę psów, ale nie można jej zobaczyć – ale już wiadomo, że wrócę do domu z psem.
W domu spostrzegam, że jasne futerko się rusza – pchła na pchle. Weterynarz aż łapie się za głowę – to niemożliwe, żeby zwierzęta wychowywały się w domu, jak deklarowała sprzedająca. Więc możliwe, że i w przypadku tego miejsca było tak, jak w wielu pseudohodowlach. Cezary Wyszyński, prezes „Vivy!”, opowiada: – Właściciel ma w mieszkaniu kilka pokazowych zwierząt, rodzaj okna wystawowego dla klientów. Trzyma w dobrych warunkach najbardziej wartościowe suki i ich mioty, żeby klient miał słodką świadomość, iż bierze psiaka z dobrego miejsca. Poza tym musi o nie dbać, żeby wstawiać – suka musi zdobyć bardzo dobre oceny na minimum trzech wystawach (dwie krajowe i jedna międzynarodowa), żeby dostała certyfikat hodowlanej, a więc takiej, której szczenięta są rasowe. Reszta samic siedzi gdzieś w stodole, w klatkach. Te domowe suki, jak się „popsują”, bo urodzą już kilka razy, też do nich trafią, a na ich miejsce przyjdą młodsze, ładniejsze. Szczenięta klatkowych podstawia się nabywcom jako te, które niby urodziły domowe. I tak się to kręci.
Ile to naprawdę kosztuje
Wiele fabryk szczeniaków powstaje na wsiach. Powód jest prosty: są warunki w postaci budynków gospodarczych, w których można założyć hodowlę kennelową (psy przebywają w boksach lub klatkach). Ten mężczyzna z Podlasia wcześniej hodował podobno lisy, ale mu się przestało opłacać, więc przerzucił się na psy. Oczywiście nie każda hodowla kennelowa jest zła. Są też dobre, gdzie psy są pielęgnowane, socjalizowane, szczęśliwe, że żyją w stadzie. Choć porządne zajęcie się stadem, dajmy na to 50 psów, jest ekstremalnie trudne. Ale my tutaj mówimy o tych, które z różnych powodów zasługują na potępienie. – W pseudohodowlach psiaki bywają gorzej traktowane niż wcześniej np. krowy tego samego właściciela – zauważa Wyszyński. Duże zwierzę trudniej odchować, trzeba się namęczyć, kupować odpowiednie pasze. Samica także nie rodzi kilkunastu sztuk naraz, tylko jedno młode. Więc się szanuje. A pies? Łatwo się rozmnaża, mioty są stosunkowo liczne. Wystarczy karmić na granicy przeżycia, byle czym. Przecież nie chodzi o to, żeby był szczęśliwy, tylko aby rodził i zarabiał. Jesteśmy niezamożnym społeczeństwem, więc jeśli ludzie chcą kupować tanio, to inni będą robić tani produkt. Tanie buty, tanie psy. – Niska cena zwierzęcia powinna być światełkiem ostrzegawczym, że w danej hodowli coś śmierdzi – przestrzega Kosiński. I dodaje, że wszystko jedno: rasowe czy kundle – wszystkie szczeniaki wymagają pewnych niezbędnych nakładów. Wartościowej karmy, szczepień, odrobaczania. Spacerów, zabaw, socjalizacji, żeby nie stały się dzikusami. – Kiedyś policzyłem, że koszty wychowania jednego psiaka, zanim będzie gotowy pójść do ludzi, to w zależności od rasy 500–800 zł. Do tego koszt rodowodu. I wyszło mi, że odchuchanie szczeniaka to przynajmniej te 700–1000 zł. Więc jeśli ktoś oferuje nam czworonoga za tyle albo mniej, to co to może znaczyć? Dopłaca? Nie. Tnie koszty. I nie liczy swojej pracy. Zwierzęta chowają się same.
Kosiński twierdzi, że kiedy zajmował się na większą skalę hodowlą psów, nie miał czasu na nic innego. To nie tylko karmienie i wyrzucanie kup. – Pieski trzeba uczyć, socjalizować, pokazywać im świat. Ja wożę maluchy na spacery do miasta, na ulicę, na parking koło supermarketu – wylicza. Chodzi o to, żeby do 3. miesiąca życia, kiedy mózg jest najbardziej chłonny i elastyczny, dostały jak najwięcej bodźców, oswoiły się z nimi, potem będzie trudno to nadrobić. Ale fabrykanta produkującego szczeniaki masowo takie niuanse nie obchodzą.
Byle się zrzeszyć
Edyta Górka z Sosnowca (mama Sary, prowadzi niewielką domową hodowlę cocker spanieli angielskich Esqueen) opowiada, że kiedyś psie sprawy były dużo prostsze. W kraju istniała tylko jedna organizacja skupiająca właścicieli rasowych czworonogów – Związek Kynologiczny w Polsce. Organizował wystawy, wydawał rodowody, kto chciał mieć pewność, że kupuje rasowe zwierzę, musiał do niego należeć i poddać się jego regulaminowi. Rodowodowe zwierzę było drogie. Ludzie, aby je kupić, oszczędzali lub brali pożyczki. Co nie było takie najgorsze – ludzka natura jest taka, że kiedy za coś się dużo zapłaci, to potem się dba i szanuje.
Kiedy nastała demokracja, a wraz z nią wolność stowarzyszania, ZKP zaczęło przybywać konkurentów. Jednym z pierwszych był Polski Związek Kynologiczny Kosińskiego założony przez ludzi, którym w poprzednim nie wszystko się podobało. – Kolesiostwo, ocenianie psów po znajomości, a my chcieliśmy hodować psy czystorasowe i zdrowe, po prostu – wspomina. Jako pierwsi w Polsce wprowadzili do regulaminu wymóg badań DNA zwierząt, aby zapobiec nieprawidłowościom typu podstawianie nierasowych szczeniąt jako dzieci rasowych rodziców czy dokrywanie suk przez niebędące certyfikowanymi reproduktorami samce (kiedy właściciel nie ma pewności, czy suka została zapłodniona podczas krycia, za które musiał zapłacić, na wszelki wypadek dopuszcza do niej innego psa).
Jednak prawdziwy wysyp różnego rodzaju stowarzyszeń kynologicznych nastąpił po 2012 r. – Patologią obecnych czasów są wyrastające jak grzyby po deszczu organizacje zrzeszające pseudohodowle. Zaczęły one powstawać po wejściu w życie nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt (1 stycznia 2012 r.), która zakazała hodowli osobom niezrzeszonym. Pseudohodowcy mogli zakładać własne stowarzyszenia i nadawać własne certyfikaty. W stowarzyszeniach tych nie dba się jednak w żaden sposób o czystość rasy, odpowiedni fenotyp czy kilkupokoleniowy rodowód – tłumaczy mecenas Katarzyna Topczewska. Miłośnicy zwierząt ostrzegali, że prawo jest dziurawe, że będą kłopoty, ale ustawodawca wiedział swoje. A rynek, jak to rynek, błyskawicznie się dostosował. I klient dostaje szczeniaka z metryką, poświadczającą czystość rasy, która faktycznie niczego nie gwarantuje.
– Często na ulicach widuję ludzi spacerujących z dziwnie wyglądającymi psami – opowiada Sara Górka. Kiedy pytam, jaka to rasa, zazwyczaj odpowiadają „york miniaturowy” lub coś w tym rodzaju. Patrząc na psa, trudno zgadnąć, do czego miało to być podobne – krótkie nóżki, zero włosa, wyłupiaste oczy. Nie ma takiej rasy york miniaturowy. Ale właściciele są ślepi, przekonują, że kupili psa z hodowli i dostali „rodowód” – śmieje się.
Wielość pseudohodowli zorganizowanych w pseudostowarzyszeniach to niejedyny problem z przepisami zwierzęcego prawa. Dzikiemu rozmnażaniu, ale też porzucaniu psiaków przez właścicieli, sprzyja brak obowiązku ewidencji zwierząt domowych. – Krowy i świnie w tym aspekcie są lepiej traktowane przez prawo, bo mają kolczyki, paszporty, wszystkie są ewidencjonowane – irytuje się Wyszyński. A Tomasz Kosiński dodaje, że są różne bazy danych, prowadzone czy to przez gminy, czy przez schroniska, większość z nich jest połączona z europejskim petnetem, ale raz, że nie ma centralnej ewidencji, dwa, że działają na zasadzie dobrowolności: tylko troskliwi właściciele czipują swoje zwierzęta i wrzucają ich dane do bazy – na wypadek gdyby się pupil zgubił.
Kolejna luka prawna to jeszcze ta, że faktycznie nikt tych psich hodowli nie nadzoruje. – Moim zdaniem powinna to robić Inspekcja Weterynaryjna, tak jak w przypadku hodowli zwierząt gospodarskich. Dobrze by było, gdyby podlegały co najmniej zgłoszeniu do tej instytucji – ocenia mec. Topczewska.
Kontrolować hodowle psów powinny teoretycznie stowarzyszenia kynologiczne. Ale to fikcja. Te lepsze oceniają jedynie zgodność szczeniaków z wzorcem rasy – w tym celu właściciel przywozi je do siedziby stowarzyszenia. Te całkiem lewe nawet tego nie robią. Mało, rodowód można kupić przez internet, jak mówi Kosiński. Koszt – jakieś 10 dol. We wspomnianej na początku tekstu podlaskiej hodowli przedstawiciel Związku Kynologicznego w Polsce tłumaczył dziennikarzom TVN, że kiedyś ta hodowla była kontrolowana, ale nie pamięta kiedy, a ci, którzy by mogli pamiętać – umarli. Kosiński przyznaje, że z tymi kontrolami jest problem dwojakiego rodzaju. Raz, że trzeba wizytę wcześniej zaanonsować – a przez tydzień właściciel hodowli może posprzątać i pokazać tylko to, co chce, żeby kontrolerzy widzieli. Poza tym można wejść tylko tam, gdzie ich wpuści. Więc obejrzą ladę wystawową, ale 100 suk w klatkach, gdzieś w magazynie czy stodole już nie. Dwa, że taki pseudohodowca, jeśli trafi na zbytnią dociekliwość, pójdzie sobie do innego stowarzyszenia, które zostawi mu wolną rękę. Jeden z członków najstarszego polskiego stowarzyszenia kynologicznego opowiada, jak kiedyś poszedł na kontrolę do renomowanej (wydawałoby się) hodowli chihuahuy. Zaniepokoiło ich to, że samiczka tej rasy ma w miocie góra pięć szczeniaków, zwykle jednak mniej. A tej hodowli wszystkie suki, jak na rozkaz, zawsze rodziły po pięć młodych. W dodatku maluchy przywożone do oddziału na kontrolę miotu w wieku 7–8 tygodni były na różnym etapie: jedne miały już wszystkie ząbki, inne nie. Jedne duże, inne maleńkie. – Byliśmy przekonani, że szczeniaki są podkładane od innych suk. Ale trudno to udowodnić – wzdycha. I przyznaje, że w części hodowli dzieją się rzeczy bardzo złe. Yorki (i inne rasy oczywiście też) kryje się kundelkami i sprzedaje jako rasowe. Dokrywa suki. I nikt nie ma pomysłu, jak sobie z tym poradzić.
Może więc weterynarze, którzy przecież szczepią mioty, mogliby alarmować, kiedy zauważą coś złego. W podlaskiej hodowli sprawa była szczególna, gdyż weterynarzem była córka hodowcy. – Ale myśli pani, że obcego weterynarza nie można sobie kupić – ironizuje Kosiński. Nie ma zbyt dobrego zdania o tej grupie zawodowej. – Idą na studia z miłości do zwierząt, a wychodzą z miłością do kasy – irytuje się i zaznacza, że wie, o czym mówi, bo miał zajęcia na jednej z uczelni kształcącej lekarzy zwierząt i zdążył poznać to środowisko.
Pewnie jest i tak, i tak – jak w każdej grupie zawodowej. Ci goniący tylko za pieniądzem przyprawiają gębę reszcie. Rozmawiam na ten temat ze znajomą panią doktor. – Kiedy zakwestionowałam warunki, w jakich przebywały zwierzęta w jednej z hodowli małych ras koło Legionowa oraz krycie rasowych suk kundlami, właścicielka podziękowała mi za współpracę. Wzięła innego weterynarza, który nie psuł jej samopoczucia – opowiada. Co mogła zrobić? Zawiadomić prokuraturę? O czym? Nie było tam tak źle jak na Podlasiu, po prostu mogłoby być lepiej – bardziej wartościowy pokarm, lepsze szczepionki. A oszustwo na rasie? Nie jest stroną. To umowa pomiędzy sprzedawcą a kupującym, cywilnoprawna. Tak stanowi prawo, które zresztą traktuje prowadzenie hodowli psów jako działalność rolniczą, przez co do hodowców nie stosuje się przepisów ustawy o swobodzie działalności gospodarczej. Są uprzywilejowani także pod kątem podatkowym w porównaniu z pozostałymi przedsiębiorcami prowadzącymi działalność gospodarczą. Państwo ma gdzieś psiaki. Tak samo zresztą jak i koty, ale to inna opowieść.
Hodowla i przemyt, raport specjalny
O psim biznesie, jego jasnych, a zwłaszcza tych ciemnych stronach, można by napisać książkę. To zresztą nie tylko polski problem, mają je także inne kraje. Opisuje je m.in. raport międzynarodowej organizacji obrońców praw zwierząt Four Paws z 2013 r. Można wyczytać w nim, że Polska – oprócz Węgier i Słowacji (a także Czech, Rumunii i Estonii) – jest jednym z krajów, w których bez żadnych przeszkód rozprzestrzenia się nielegalna, urągająca wszelkim (nie tylko prawnym, ale przede wszystkim moralnym) zasadom produkcja szczeniaków na sprzedaż. Mnożone po taniości są transportowane do krajów Europy Zachodniej, zaopatrywane w lewe metryki i rodowody. Przebicie na każdym piesku jest kilkukrotne, więc nikt się nie przejmuje, kiedy część z nich zdechnie w drodze, stłoczona, niepojona, niekarmiona. Ważna jest kasa. Przykładowo: handlarz kupujący na Węgrzech 260 szczeniaków rasy chihuahua zarabia na czysto w Niemczech 209 tys. euro. Przy czym 20–25 zwierzaczków nie przetrzyma tej drogi. Przynajmniej 12 proc. ma poważne problemy zdrowotne, które narażą ich właścicieli na duże wydatki w gabinecie weterynarza.
Zdaniem obrońców praw zwierząt można dziś mówić o psiej mafii, której – w przeciwieństwie do innych – nikt w Polsce nie ściga. Co więc pozostaje? Uświadamiane ludziom tego, co się dzieje na zapleczu hodowli, które naprawdę są fabrykami. Psów i ich nieszczęścia. I naciskanie na ustawodawcę, aby się tym problemem zajął. Teraz jest dobry moment: zbliżają się wybory.
Kiedy kończę pisać ten tekst, szczeniak, którego przywiozłam kilka dni temu do domu, śpi koło mnie na kanapie. Przywalił mi notatki, więc już niczego więcej z mądrości udostępnionych mi przez moich rozmówców nie włożę do artykułu. Nie chcę jej budzić. Jeszcze nie wiem, jak będzie miała na imię. Może Rania, jak królowa Jordanii. Może Amba, bo jest szalonym, żywiołowym psem. Jedno jest pewne: będzie kochana i kochająca. Będzie miała dobry dom. Tylko do końca nie jestem pewna, czy to, że ją porwałam do siebie, było dobre. Nie w prywatnym, ale globalnym rachunku.