Bez dobrze działającego sektora finansowego trudno budować bogate, nowoczesne państwo. Tymczasem prowadzenie banków nigdy nie było polską specjalnością.
Polski system bankowy, który niedługo będzie obchodził 25. urodziny, na pierwszy rzut oka prezentuje się niezwykle dziarsko. Dzięki konserwatywnej polityce Komisji Nadzoru Finansowego i NBP okazał się odporny na wstrząsy, jakie targały rynkami kapitałowymi w ostatnich latach. Instytucje finansowe nie prowadziły ryzykownych inwestycji, dzięki czemu suchą stopą przeszły przez czasy kryzysu. Na tym idyllicznym obrazku jest rysa mogąca zaniepokoić.
Ponad 70 proc. naszego sektora bankowego należy do zagranicznych korporacji. Kiedy sytuacja na światowych rynkach robiła się dramatyczna, nasi ekonomiści zaczynali drżeć na myśl, że wielkie banki ściągną aktywa od swoich spółek córek. Wówczas świetnie prezentujący się polski sektor bankowy mógł stracić płynność. Na szczęście tak się nie zdarzyło.
Pewność, że nigdy się nie wydarzy, dawałoby jednak dopiero istnienie kilku dużych banków z rodzimym kapitałem. Kłopot w tym, że jakkolwiek daleko w przeszłość by sięgać, widać, jak bardzo Polacy nie mają talentu do bankowości.

Zachodnie nowinki w Gdańsku

Od momentu, gdy wygnani z Hiszpanii Żydzi sefardyjscy wymyślili weksel, papier gwarantujący zwrot długu i nietracący ważności, gdy zmieniał właściciela, rozpoczęła się na Zachodzie era banków. Instytucje te powstawały w coraz większej liczbie, ułatwiając prowadzenie wymiany handlowej oraz inwestowanie. Pomiędzy centrum finansowym Europy, jakim stały się Niderlandy, a Gdańskiem i Krakowem bankowe weksle wędrowały już w XV w. Ale przepływ ten nasilił się, gdy na Stary Kontynent zaczęło przybywać złoto z kopalń odkrytych w Ameryce. Dzięki niemu Zachód mógł kupować więcej polskiego zboża, drewna, futer. W ciągu stu lat po tym, jak w 1492 r. Kolumb odkrył Nowy Świat, wartość produktów wywożonych z Rzeczypospolitej przez Gdańsk wzrosła ok. 300-krotnie.
„System wielkiego eksportu płodów rolnych oparty był w dużym stopniu na systemie zaliczek udzielanych pod zastaw przyszłych zbiorów” – pisze prof. Henryk Samsonowicz w opracowaniu pt. „Początki banków prywatnych w Polsce”. Wedle oceny naukowca wszystkie międzynarodowe transakcje odbywały się w Gdańsku dzięki wcześniejszemu ich skredytowaniu. Tymczasem długo nie powstał w mieście bank z prawdziwego zdarzenia. Udzielaniem pożyczek parały się pojedyncze osoby oraz zupełnie niekojarzące się z tym instytucje. Lichwiarzy narzucających odsetki w wysokości ponad 25 proc. w skali roku było całe mrowie. Ale ściągany przez nich haracz okazywał się na tyle bolesny, że kredytowaniem transakcji handlowych zajęła się także rada miejska Gdańska. W jej ślady poszły bractwa religijne, co nie było niczym dziwnym, ponieważ robił to na Pomorzu już z powodzeniem zakon krzyżacki. Przy czym krzyżacy bywali gorsi od lichwiarzy, udzielając kredytów oprocentowanych na 32,5 proc. rocznie. Pierwszą gdańską instytucją finansową prowadzoną przez duchownych stał się szpital św. Jakuba, miejsce, gdzie na co dzień schronienie znajdowali chorzy i nędzarze. To tam kupcy mogli się zadłużyć na poczet przyszłych transakcji. Płacone przez nich odsetki przeznaczano (przynajmniej oficjalnie) na działalność szpitala, co rozgrzeszało kredytodawców z napiętnowanego przez Pismo Święte grzechu lichwy.
Pierwszy klasyczny bank w Gdańsku założono na kredyt. Kramarz Hans Bolis zaciągnął równocześnie aż 19 pożyczek u lichwiarzy, kupców i w radzie miasta na sumę ponad 2,3 tys. grzywien. To, że je dostał, było samo w sobie dość zaskakujące. „Rzecz o tyle ciekawa, że sam Hans Bolis nie należał do władz miasta, nie posiadał nieruchomości, a w tymże 1484 r. udzielał pożyczek innym, raczej uboższym mieszkańcom Gdańska” – zapisał prof. Samsonowicz. Cała sztuka polegała na tym, żeby pożyczyć od kogoś na dłuższy termin i niższy procent, a potem zaoferować biedniejszym gdańszczanom wysoko oprocentowane kredyty krótkoterminowe. Pożyczający pieniądze Bolisowi szukali długoterminowej lokaty kapitału, bo były kramarz gwarantował im aż 10 proc. zysku rocznie.
Gdańskim doświadczeniom bacznie przyglądały się inne polskie miasta. Wkrótce i w nich władze samorządowe zajęły się działalnością kredytową. W Krakowie, Lwowie, Poznaniu i Toruniu powstawały też pierwsze prywatne banki, które zakładały zamożne rody mieszczańskie. Instytucje te zapewniały przepływ kapitału pomiędzy największymi bogaczami a drobnymi pożyczkobiorcami. Jednak nim okrzepły, stanęły oko w oko z bardzo groźnymi konkurentami.

Żydzi i jezuici

W średniowiecznej Polsce każdy król i możnowładca miał swojego zaufanego żydowskiego bankiera. Z Kazimierzem Wielkim związany był znany z talentu do pomnażania fortuny Lewko. Władca w zamian za dostęp do nieograniczonego kredytu zaoferował bankierowi m.in. dzierżawę królewskiej mennicy oraz stanowisko zarządcy kopalni soli w Wieliczce. Czasami obrotny finansista obsługiwał kilku klientów. Za jednego z najzamożniejszych ludzi XV-wiecznej Europy Wschodniej uchodził Abraham z Opola. Choć tak go nazywano, na co dzień mieszkał we Wrocławiu i to tam zajmował się działalnością kredytową. Wedle zachowanych ksiąg z 1453 r. miał zaledwie 35 dłużników. Ale nie liczyła się liczba, tylko jakość. Abraham z Opola kredytował książąt: legnickich, cieszyńskich i brzeskich oraz przedstawicieli arystokratycznych rodów, m.in. z Wrocławia, Trzebnicy, Świdnicy i Wołowa. Procenty, jakie od nich uzyskiwał, w zupełności wystarczyły na zbudowanie fortuny.
Jednak Lewka i Abrahama z Opola trudno uznać za twórców banków. Nie pośredniczyli w przepływie gotówki, obsługiwali nielicznych klientów, nie prowadzili lokat. Gdy produkcja rolna w Rzeczypospolitej błyskawicznie się rozwijała, kredyt oraz możliwość lokowania oszczędności stawały się dla szlachty i mieszczan coraz bardziej poszukiwanym dobrem. Nieliczne banki w dużych miastach nie potrafiły zapewnić go w satysfakcjonującej ilości. Wówczas taką rolę wzięły na siebie żydowskie domy bankowo-handlowe oraz kahały, czyli gminy wyznaniowe. „Zwało się to lokatami «na synagogach»” – opisuje Stefan Bratkowski w książce „Nieco inna historia cywilizacji”. Żydowska gmina udzielała pożyczek i przechowywała oszczędności od klientów, gwarantując zysk w wysokości 7–10 proc. w skali roku. Zabezpieczenie lokat stanowił majątek wszystkich członków kahału. „Kapitały co większych kahałów rosły w XVIII w. do rzędu nawet kilkudziesięciu tysięcy dukatów holenderskich, czyli do 10 ton złota” – pisał Bratkowski.
Jednak ten ogromy zasób gotówki nie pracował na rozwój gospodarki Rzeczypospolitej. Żydzi bali się, że szlachta złamie reguły gry i będąc w potrzebie, zawłaszczy majątek starozakonnych. Dlatego główne zasoby finansowe lokowali w bankach w Amsterdamie. Ale nie to było przyczyną nienawiści, jaką obywatele wyznania mojżeszowego zaczęli wzbudzać w innych mieszkańcach Rzeczypospolitej. Zwykłych ludzi najbardziej drażnili drobni lichwiarze w miasteczkach i na wsiach. Tam przeważnie Żydzi prowadzili karczmy, a przy okazji trudnili się dawaniem kredytu oprocentowanego nawet na 50 proc. w skali roku. Mogli sobie pozwolić na tak paskarskie odsetki, ponieważ tylko oni zapewniali chłopom dostęp do pożyczek. Ponadto szlachta ochraniała Żydów w zamian za udział w zyskach, a całe odium nienawiści spadało na starozakonnych. Kiedy na Ukrainie wybuchł bunt Chmielnickiego, miejscowa ludność mordowała polskich panów, ale z dużo większą zaciekłością tropiono i wyrzynano wszystkich Żydów wraz z całymi rodzinami. Jednak trwające dwa stulecia czasy prosperity finansowej rekompensowały wzbudzaną nienawiść. Sławny francuski filozof i encyklopedysta Denis Diderot, zapoznawszy się z polskimi realiami, nazwał w połowie XVIII w. Rzeczypospolitą mianem – paradis Judaeorum (żydowskim rajem).
Nie był on jednak doskonały, a to za sprawą obrotnego jezuity Piotra Skargi. Ów duchowny postanowił przenieść na polski grunt pomysły franciszkanów: Jana Kapistrana i Bernardyna z Sieny. Założyli oni w 1462 r. w Perugii towarzystwo dobroczynne montes pietatis, przekształcone później w bank pobożny. Udzielał on nisko oprocentowanych pożyczek (maksymalnie 10 proc. rocznie), dzięki czemu biedniejsze osoby nie musiały korzystać z usług lichwiarzy.
Inicjatywa dwóch mnichów, uznanych potem przez Kościół za świętych, odniosła na Zachodzie wielki sukces, ale długo pozostawała niezauważona w Polsce. Dopiero w marcu 1587 r. Piotr Skarga postanowił uruchomić w Krakowie pierwszy bank pobożny, korzystając z zasobów prowadzonego przez siebie od kilku lat Bractwa Miłosierdzia. Towarzystwo początkowo opiekowało się porzuconymi dziećmi, wspierało ubogich uczniów, fundowało posagi dla panien z biednych rodzin. Członkami bractwa była elita stołecznego grodu z królem Zygmuntem III Wazą na czele. Skarga namówił ich, aby do statutu towarzystwa dołożyć punkt pozwalający organizacji „swego kapitału udzielać bezprocentowej pożyczki”.
W założeniu wysokość kredytu nie mogła przekroczyć 50 złotych polskich i musiał on być spłacony w ciągu roku. Wkrótce jezuita zaczął uruchamiać filie banku w innych dużych miastach. „Jest jeszcze jedna wielka nędza i częste utrapienie ludzkie, gdy ubodzy i potrzebni nie mają gdzie na czas pożyczyć pieniędzy: a jeśli jest kto pożyczający, tedy darmo bez lichwy i wielkiej a okrutnej czasami nic nie uczyni” – uzasadniał te działania Skarga w drugim kazaniu o miłosierdziu.
Przy okazji potępiał wszystkich lichwiarzy. „Żydowie na tym są, u których ubogim wiele zastaw w lichwie ginie. Lecz chrześcijanie drudzy gorszy są i łakomszy, i zmów wiele mają z Żydami, na ciężkie łupiestwo braciej swojej” – mówił. Banki pobożne okazały się dochodową inicjatywą i przeżyły fundatora. Prowadzili je jezuici aż do ogłoszenia kasaty zakonu przez papieża Klemensa XIV w 1773 r. Rozgrywki polityczne w Watykanie sprawiły, że w Polsce pojawiła się w bankowości luka dająca szansę na własny bank ludziom, którzy nie byli ani zakonnikami, ani Żydami.

Sukces przed bankructwem

Wśród bankierów robiących wtedy błyskotliwe kariery sławę najbardziej rzutkiego zdobył potomek szkockich emigrantów Piotr Tepper. Młodzieniec w 1726 r. przyjechał do Warszawy z Poznania i karierę rozpoczął jako subiekt pracujący w sklepie. Potem zajął się udzielaniem pożyczek. „Wspomnienia z lat siedemdziesiątych (XVIII w. – aut.) notują go jako największą już potęgę finansową Polski” – zapisał Stefan Bratkowski.
Bank Teppera zajmował się załatwianiem przekazów krajowych i zagranicznych, przyjmowaniem depozytów i udzielaniem kredytów hipotecznych. Szkot razem z innym znanym bankierem warszawskim Piotrem Blankiem (z pochodzenia Szwajcarem) dzierżawił także loterię państwową, za co płacił do państwowego skarbca rocznie 300 tys. zł. Jednak prawdziwą prosperity przyniosło przyjęte przez Sejm w kwietniu 1775 r. prawo wekslowe. Uchwalono je na fali ogólnopaństwowych reform, by sektor bankowy w Polsce zaczął się w końcu rozwijać. Wedle nowych przepisów dłużnik, który wystawił weksel, gwarantował jego spłatę całym posiadanym majątkiem. Co więcej, egzekucja długu była szybka i bezwzględna.
Takie możliwości przyniosły wysyp spółek zajmujących się udzielaniem kredytów. Następował „szybki wzrost wielu domów bankowych w Warszawie, których właściciele, goli w ogólności, z głową tylko do Warszawy przewędrowali” – zapisał w pamiętniku mieszczanin z Kurlandii Fryderyk Schulz.
Ułatwiony dostęp do kredytu sprawił, że obywatele zupełnie stracili umiar. „Szlachta nagminnie wystawiała wierzycielom weksle ponad sumy rzeczywiście pożyczone. Czasem – na sumy wielokrotnie wyższe!” – opisuje Bratkowski. „Lichwiarz mógł teraz egzekwować dług wekslowy mocą prawa, fortuny i fortunki szlacheckie padały jedna za drugą” – dodaje. Już po roku Sejm znowelizował swoją ustawę. Potem w ciągu pięciu lat czynił tak jeszcze dwa razy. Na koniec, gdy szlachta nadal zadłużała się na potęgę, a potem dziwiła bankructwom, Sejm w 1780 r. wydał prawo zakazujące posiadaczom tytułów szlacheckich wystawiania weksli. Co oznaczało wylanie dziecka z kąpielą, bo odbierało możliwość prowadzenia działalności gospodarczej na większą skalę.
Kiedy cztery lata później mający 82 lata Piotr Tepper usynowił bratanka Piotra Karola Fergussona, aby przekazać mu bank, finansowe imperium chwiało się w posadach. Wprawdzie bank wykazywał się kapitałem w wysokości 12,8 mln zł, ale połowę tej sumy stanowiły udzielone kredyty, których nie dawało się w żaden sposób wyegzekwować. Piotr Karol zmienił nazwisko na Tepper i zabrał się do ciężkiej pracy. „Stworzył nie bank, a kartel finansowy, bowiem banki jego zięciów, Karola Szulca i Augusta Arndta, funkcjonowały jako subsydiarne wobec firmy matki” – opisuje Aleksander Bocheński w dziele „Przemysł polski w dawnych wiekach”. Co ciekawe, Piotr Karol swoim zięciom na początek dał po 2 tys. dukatów i kazał od podstaw założyć własne banki, zanim przyjął ich do spółki. Natomiast synów do interesów nigdy nie dopuścił, ponieważ zorientował się, że – jak zapisał Bocheński – „wydawali krocie na konie, psy i polowania”.
W tym czasie klanowi Tepperów wyrósł groźny konkurent. Mając zaledwie 18 lat, Protazy Potocki sprowadził 300 rodzin osadników wraz z bydłem z Holandii i osiedlił na ukraińskim stepie w pobliżu swojej siedziby w Machnówce. Tam produkowali dla niego poszukiwane na całym świecie holenderskie sery. Gromadzony tą drogą kapitał Potocki zainwestował w budowę huty żelaza, a potem stworzył Kompanię Handlu Czarnomorskiego eksportującą polskie zboże przez porty na Morzu Czarnym oraz finansujący to bank. Jego pierwszy oddział powstał w porcie Chersoń, skąd statki Potockiego zabierały towary do Aleksandrii, Marsylii i Barcelony. Wkrótce oddziały banku kompanii otworzono w największych miastach Rzeczypospolitej. „Bank rósł jak na drożdżach” – opisywał Bocheński, dodając, że zdarzało się, iż do siedziby Potockiego w Machnówce „złoto wieziono na 20 wozach”. W 1789 r., gdy polski rząd znalazł się w potrzebie, Potocki bez żadnych problemów mógł udzielić mu ogromnej jak na owe czasy pożyczki w wysokości 5 mln zł. Co ciekawe, jednym z elementów spłacania zobowiązań zaciągniętych w tamtym czasie przez Rzeczypospolitą było nadanie przez Sejm Czteroletni w 1790 r. tytułów szlacheckich najbogatszym kupcom i bankierom w kraju.
Kiedy w końcu zaczęły powstawać w Rzeczypospolitej instytucje w pełni zasługujące na miano banków, wszystko przekreślił drugi rozbiór Polski i wywołany tym krach gospodarczy. „Wieść się rozchodzi, że Tepper zbankrutował. To być nie może, płonna wiadomość – któż by temu dał wiarę?” – dziwił się w pamiętniku „Estetyka miasta stołecznego Warszawy” fizyk Antoni Magier. „Nie tylko Tepper, lecz i inni bankierowie kolejno zamykają swe kantory. To chyba do niejakiego czasu? Tak, do czasu obliczenia ich mas. (...) A procenta? Przepadły. Wierzyciele truchleją, bladość ich twarz ogarnia. Gdzie moja praca? moje oszczędności? cały mój dochód z procentu! – Zguba moja, żony, mych dzieci – Z czegóż tu żyć?” – wspominał panikę Magier.
Nawet świetnie prosperujące imperium finansowe Potockiego legło w guzach. „Polska finansjera mieszczańska, która w ciągu kilkunastu lat potrafiła osiągać pozycję najzamożniejszych ludzi w kraju, została złamana, i to raz na zawsze” – zapisał Bocheński. Tak wraz z upadkiem Rzeczypospolitej polskie banki skończyły swoje istnienie.
Kłopot w tym, że jakkolwiek daleko w przeszłość by sięgać, widać, jak bardzo Polacy nie mają talentu do bankowości..