Komuna padła ćwierć wieku temu, lecz jeśli spojrzeć na dolę drobnych przedsiębiorców, to aparat skarbowy państwa działa tak, jakby w Legnicy nadal stacjonowali czerwonoarmiści, a w Warszawie urzędował Komitet Centralny.
Tuż przed świętami radzono w Ministerstwie Finansów, jakie niespodzianki przygotować dla przedsiębiorców w przyszłym roku. Według notatki sporządzonej podczas narady dyrektorów izb skarbowych z szefami resortu finansów – do której dotarł DGP – można się spodziewać, iż 80 proc. kontroli podatkowych zakończy się nałożeniem domiaru. I to w wysokości minimum tysiąca złotych. Urzędy skarbowe niepotrafiące wyrobić ustalonej centralnie normy zostaną ukarane na początek redukcją etatów. Wiedząc, jak wyglądają perspektywy bezrobotnych urzędników na polskim rynku pracy, łatwo można sobie wyobrazić, do czego staną się oni zdolni, byle nie zostać zredukowanymi.
Na dokładkę rząd przygotował zmiany prawne umożliwiające obciążenie 75-proc. podatkiem osób przyłapanych na posiadaniu nierozliczonych z fiskusem lewych dochodów. Chciano nim obłożyć wszystkich przyłapanych na krętactwie, niezależnie od tego, ile lat temu miało ono miejsce. Jednak wedle zeszłorocznego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego przedawnienie musi nastąpić po pięciu latach. Co dla Ministerstwa Finansów stanowi jedynie drobną niedogodność. Zmotywowani groźbami szefostwa pracownicy skarbówki dostaną do ręki dobrze naostrzone brzytwy fiskalne. Zapowiada się więc w nowym roku masakra prywaciarzy jak za starych, niekoniecznie dobrych czasów.

Komunistyczna ściema

„Państwo popierać będzie szeroki rozwój spółdzielczości. Inicjatywa prywatna, wzmagająca tętno życia gospodarczego, również znajdzie poparcie państwa” – zapowiadał w lipcu 1944 r. Manifest PKWN. Deklaracja programowa Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego okazała się jedynie zasłoną dymną, mającą ułatwić komunistom przejęcie władzy. Prywatni przedsiębiorcy przekonali się o tym bardzo szybko. Akcję likwidacyjną zaczęto od najbogatszych. Pełniąca rolę tymczasowego parlamentu Krajowa Rada Narodowa przyjęła 3 stycznia 1946 r. ustawę o nacjonalizacji przemysłu. Dotyczyła ona wszystkich przedsiębiorstw, z wyjątkiem budowlanych, które zatrudniały na jednej zmianie powyżej 50 osób. Łącznie upaństwowiono ponad 5,9 tys. firm. Właścicielom zagwarantowano ustawowo odszkodowanie, ale przepisy dotyczące naliczania wypłat nigdy nie powstały – co pozwoliło reżymowi uniknąć wydatków.
Natomiast drobnych przedsiębiorców władza ludowa zapewniała, iż mogą spać spokojnie. Choć przebudzenia bywały bolesne. W wydanym przez Ośrodek Karta tomie wspomnień pt. „Prywaciarze” jedna z bohaterek – Danuta Salwińska-Sochacka – przedstawiła powojenne losy ojca, właściciela restauracji w Katowicach. Tamtejsze starostwo sukcesywnie karało finansowo Wincentego Salwińskiego za każde uchybienie w karcie dań. Wreszcie w 1948 r. obciążono go wysokim domiarem. Ten nadzwyczajny podatek Brygady Ochrony Skarbowej miały prawo nakładać na przedsiębiorcę wedle własnego uznania. W przypadku Salwińskiego kontrolerzy zauważyli, iż jego żona, obsługując kasę, piła herbatę z cytryną. Co oznaczało, że „podaje się ją też gościom, czego nie uwzględniono w karcie dań”. Wysokość domiaru wyliczono na 200 tys. zł. Po kilku następnych kontrolach oraz nowych domiarach doprowadzono przedwojenną jeszcze restaurację do upadłości. Tego właściciel nie przeżył. Córka naliczony przez skarbówkę domiar musiała spłacać jeszcze przez 11 lat.
„Wyprawa do urzędu skarbowego była dla mnie przerażająca” – wspominała prowadząca w Warszawie warsztat tkacki Janina Przewłocka-Okręcka. „Stałam w kolejce w ciemnym korytarzu urzędu, nagle stojący przede mną mężczyzna przewrócił się i zmarł na miejscu. To były wielkie nerwy i strach przed ewentualnymi szykanami, domiarami” – wyjaśniała. W każdej chwili mogła u prywaciarza zjawić się kontrola skarbowa i jeśli stwierdziła jakąkolwiek nieprawidłowość, zniszczyć firmę. Działania w skali kraju układały się w logiczną całość. Zgodnie z dyrektywami płynącymi z Moskwy nowe władze stopniowo eliminowały wszelkie formy prywatnej przedsiębiorczości, a następnie chciały maksymalnie ograniczyć prywatną własność przeszkadzającą w budowie kolektywistycznego społeczeństwa.
Na początku 1947 r. z inicjatywy Hilarego Minca, nadzorującego w partyjnym kierownictwie sprawy gospodarcze, rozpoczęto „bitwę o handel”. Powołane do życia Biuro Cen narzucało handlowcom dopuszczalne marże oraz ceny. Ludzi łamiących zarządzenia namierzała Komisja Nadzwyczajna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Nowe koncesje wydawano niechętnie, po spełnieniu wielu formalności i uiszczeniu wysokiej opłaty. W zaledwie dwa lata liczba prywatnych sklepów zmniejszyła się z 131 tys. do 58,5 tys. Na ich miejsce utworzono ok. 20 tys. państwowych placówek handlowych.
Po kupcach przyszła pora na rzemieślników. Aby ich pognębić, wydano przepis o przymusowej przynależności do kontrolowanych przez państwo cechów. Tą drogą zlikwidowano jedną trzecią warsztatów. Jeszcze zacieklej niszczono nadal funkcjonujące małe fabryczki. Urzędnicy uznaniowo narzucali ich właścicielom, co mają produkować, i pod byle pretekstem wlepiali dotkliwe kary. Konsekwentna polityka sprawiła, że w sektorze prywatnym pracowało w 1949 r. już tylko 84 tys. osób. Co ciekawe, wytwarzały one aż 42 proc. dochodu narodowego PRL.

Koszty uboczne transformacji

Planowa eksterminacja prywatnej przedsiębiorczości przyniosła skutki, których się komuniści nie spodziewali. W państwowych sklepach nieustannie brakowało towarów, a znacjonalizowane fabryki wytwarzały wyroby fatalnej jakości, nie licząc się z kosztami. Wszędzie zaś pracownicy, zdeprawowani przez codzienne realia, rozkradali na potęgę tzw. wspólne dobro. Deficyt towarów na rynku tak mocno dawał się odczuć, że w 1953 r. do obarczonych obowiązkiem ściągania podatków rad narodowych trafiła rządowa instrukcja, zalecająca powstrzymywanie się od nakładania na rzemieślników zbyt wysokich domiarów. Zwłaszcza w małych miejscowościach zalecano pozostawienie w spokoju ostatnich prywaciarzy, bo sklepy oferowały obywatelom już tylko puste półki.
Trzy lata później na fali odwilży partyjne kierownictwo zaakceptowało nową ustawę określającą prawa rzemieślników. Gwarantowała ona duże swobody cechom, obiecując po raz kolejny poszanowanie państwa dla prywatnej własności. Pod koniec października 1956 r. plenum KC PZPR wydało niezwykłą uchwałę. Nakazano w niej „umożliwić uruchomienie drobnych zakładów prywatnych w tych dziedzinach produkcji, w których może to się przyczynić do wzrostu masy towarów i urozmaicenia ich asortymentów bez uszczuplania zasobów surowcowych państwowego i spółdzielczego przemysłu”. Wielu przedsiębiorcom zwrócono nawet warsztaty i maszyny. Taki dokument w realiach PRL brzmiał rewolucyjnie, nawet jeśli powstał jedynie dlatego, że rozmiary ekonomicznej klęski wymuszały na reżymie daleko idące ustępstwa. Przy okazji zaczęło wychodzić na jaw, jaki w rzeczywistości stworzono system gospodarczy. Urzędy, którym zlecono niszczenie przedsiębiorców, stopniowo weszły z nimi w symbiozę. Prywaciarz Andrzej Bratkowski w poznańskiej Izbie Skarbowej usłyszał od tamtejszego urzędnika bardzo trafną diagnozę stanu rzeczy. „W tym urzędzie każdy pracownik ma swego rzemieślnika lub kupca, którego chroni, bo go doi” – dowiedział się. W liście do redakcji „Po Prostu” Zrzeszenie Kupców miasta Wrocław opisało, jak łapówki pobierało kierownictwo miejscowej Rady Narodowej, nadzorujące prywatny handel. Zastępca naczelnika zapraszał kupców do gabinetu, po czym ostentacyjnie zostawiał marynarkę na krześle, wychodził i wracał kilka minut później. Jeśli w kieszeni znajdował odpowiednio gruby plik banknotów, to sprawa kończyła się po myśli ofiarodawców. Wyzyskiwani kupcy zbuntowali się dopiero wówczas, gdy pomimo wniesienia opłat oszukano jednego z nich. „Członek zrzeszenia starał się o lokal na sklep i kiedy dał łapówkę, obiecano mu, że go dostanie. Urząd zwlekał z wydaniem oficjalnego przydziału do momentu, aż handlowiec za własne pieniądze wyremontował sklep. Wtedy lokal otrzymał kto inny – były wysoki urzędnik rady narodowej” – żalono się redakcji „Po Prostu”.
Takie wydarzenia, jak opisuje Adam Leszczyński w monografii „Sprawy do załatwienia. Listy do »Po Prostu« 1955–1957”, nie były niczym wyjątkowym. Natomiast początek rządów Władysława Gomułki dał wielu uczciwym ludziom nadzieję, iż zbliża się ukrócenie nadużyć. Pracownik Państwowej Inspekcji Handlowej przedstawił dziennikarzom „Po Prostu” historię pewnego rzemieślnika, wytwarzającego w Szczecinie impregnowane fartuchy. We wniosku do Wojewódzkiej Komisji Cennikowej zaproponował on 114 zł za sztukę. Cenę odrzucono, ale niedługo potem prywaciarz otrzymał nieoficjalną propozycję, by od każdego fartucha płacić członkom komisji 10 zł prowizji. Kiedy się zgodził, WKC wyznaczyła cenę na 144 zł i zażądała 35 zł haraczu. Radość rzemieślnika z sukcesu trwała krótko, bo podobnych świadczeń zażyczyli sobie dyrektorzy sklepów. „Po odliczeniu łapówek, podatku i surowca chałupnik otrzymuje za każdy fartuch zaledwie 10–15 zł” – opowiadał dziennikarzom anonimowy inspektor PIH. Uzależnienie bytu prywatnych firm od decyzji pojedynczych urzędników wbrew założeniom nie doprowadziło wcale do likwidacji prywaciarzy. Przyniosło za to narodziny mafijnych struktur niemal wszędzie, poza rogatkami wielkich miast. Prowincjonalni biurokraci, udający gorliwych komunistów, żyli w symbiozie z małymi kapitalistami, którzy gwarantowali im regularne dodatki do pensji. „W dniu 14-ego kwietnia 1956 r. w godzinach urzędowych t.j. 10-ta – 15-ta i dalej Władza Ludowa w osobach: przewodniczący PPRN (Prezydium Powiatowej Rady Narodowej – aut.), Komendant MO i szef UB z Piszu w prywatnej knajpie ob. Kosińskiego Augusta w Białej Piskiej urządzili pijaństwo – na pierwszym piętrze w pokoju zamaskowanym” – donosił redakcji anonimowy czytelnik „Po Prostu”. Autora listu oburzała najbardziej nie libacja, lecz to, gdzie miała miejsce. „Ojcowie powiatu zalecają społeczeństwu popieranie spółdzielczości uspołecznionej, a sami popierają prywatną inicjatywę – czy tam kieliszek jest tańszy? A może załatwiano czy przeciągano jakiś interes” – pytał, sugerując jednocześnie odpowiedź.

Wolnorynkowa fatamorgana

Nawet niewielkie poluzowanie przepisów błyskawicznie owocowało powrotem kapitalizmu. Tylko w 1957 r. podwoiła się liczba sklepów mających swoich właścicieli, przekraczając 26 tys., zaś liczba prywatnych punktów gastronomicznych powiększyła się pięciokrotnie. Lokalne władze partyjne chętnie wydawały koncesje, ale biurokraci z Urzędu Rady Ministrów w listopadzie 1957 r. przedstawili dość niepokojący raport. „Niektóre sklepy prywatne dopuszczają się praktyk nielegalnego wykupu deficytowych towarów z sieci detalicznej handlu uspołecznionego w celach spekulacyjnych. Równocześnie ze wzrostem zjawisk spekulacji w handlu prywatnym zjawiły się tendencje wzrostu cen na towary z drobnej wytwórczości prywatnej” – ostrzegano decydentów. Dla ideowego komunisty, jakim był Gomułka, taki stan rzeczy był nie do przyjęcia.
Pod koniec lat 50. socjalistyczne państwo przywołało do porządku obywateli odnoszących zbyt wielkie sukcesy w biznesie. Koncesje na działalność gospodarczą zaczęto wydawać na okres czterech lat, a potem wymagano ich odnawiania. Ceny wszystkich wyrobów znów ustalały państwowe komisje, nie oglądając się na przedstawiane przez producentów wykazy kosztów. Ostatnim etapem przykręcania śruby, podobnie jak kilkanaście lat wcześniej, stało się niszczenie osiągających zbyt wielkie sukcesy przedsiębiorców. Antoni Filipowicz w tomie wspomnień „Prywaciarze” opisał losy firmy swojego ojca Stanisława, produkującej od 1956 r. wozy do zaprzęgów konnych wyposażone w gumowe opony. „To rynek bez dna. Chłop odda ostatni grosz, aby »po piaskach« jechać lżej, a do tego – jaka nobilitacja – wóz na gumowych kołach to jak samochód” – twierdził Filipowicz.
Po tym, jak warsztat w Ostrołęce wyprodukował ich ponad 2 tys., zaczęła się nim interesować administracja państwowa. „Początki lat sześćdziesiątych. Tym razem głośniejsze pomruki Urzędu Skarbowego, »naloty« milicji są coraz częstsze i coraz groźniejsze. Wszystko po raz kolejny wraca do tak zwanej normy. Zaczynają się domiary, brak przydziałów na podstawowe surowce” – wspominał syn właściciela firmy. Jednak Stanisław Filipowicz radził sobie nie najgorzej. Ostrołęcka jednostka wojskowa musiała, zgodnie z obowiązującym regulaminem, zmieniać całe ogumienie pojazdów co dwa lata, bez względu na stopień zużycia opon. Po wymianie stare palono. Prywaciarz zaproponował więc dowódcy zawarcie oficjalnego kontraktu. Za stare opony uczciwie płacił i wystawiał faktury. Gdyby kradł i dawał łapówki, wszystko byłoby w porządku, a tak natychmiast narobił sobie wrogów. „Jeden z »życzliwych« ostrołęckich urzędasów uważa, że transakcja jest nielegalna – zgłasza sprawę do prokuratury” – odnotował Antoni Filipowicz. Wkrótce fabrykant wylądował w więzieniu. Ale o dziwo miejscowy sąd potraktował argumenty obrony poważnie i uznał, że wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Po pół roku prywaciarza zwolniono, ale firma znajdowała się na skraju upadłości. Wkrótce też zjawił się u Filipowiczów znajomy z ostrołęckiego urzędu skarbowego. „Zniszczymy cię, jeśli nie ja, to ktoś, kogo przyślą na moje miejsce” – oświadczył podczas kolacji. Prywaciarz poważnie potraktował ostrzeżenie i szybko sprzedał fabryczkę. Jej nowy właściciel został przez miejscową mafię urzędniczą wykończony w pół roku. Rodzina Filipowiczów zaś wyemigrowała do stolicy.
Pod koniec dekady to jeszcze tam prywatny biznes radził sobie nie najgorzej. „W 1969 r. w Warszawie i okolicy było ok. 14 tys. zakładów rzemieślniczych, przemysłowych, handlowych, usługowych (tyle samo, co w Łodzi, Krakowie i Wrocławiu razem wziętych)” – opisuje w książce „Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944–1989” prof. Jerzy Kochanowski. „Stąd pochodziła prawie połowa prywatnej produkcji eksportowej, tutaj w końcu mieściła się jedna trzecia ogółu »prywatnych zakładów milionerów«” – dodaje. W Warszawie Filipowicze i im podobni doczekali do następnej ekonomicznej odwilży. Nadeszła ona wraz z kolejną zapaścią socjalistycznej gospodarki, gdy półki sklepów świeciły znów pustkami, a władze głowiły się, jak podnieść ceny bez wywołania w kraju rewolucji. Możliwość prowadzenia działalności w nowych gałęziach usług prywaciarzom zaczęto oferować już w styczniu 1969 r. Zezwolono wówczas m.in. na zakładanie prywatnych wędzarni ryb. „Ileż się ryb namarnowało, zanim wpadli na to, co każde dziecko wiedziało – ale musieli uzgodnić swoje rabiniczne rozważania, czy to przypadkiem nie będzie kapitalizm. A tu prywatny chłop robi, co chce, tylko biedne ryby uznane zostały za ściśle państwowe, a państwo ani rusz rady sobie z nimi dać nie może” – zanotował Stefan Kisielewski w dzienniku. „Jacyż to wariaci nami rządzą, jacyż idioci, Boże miły, Boże!” – biadał Kisiel.

Cykle represyjne

Edward Gierek rok po przejęciu władzy na partyjnym wiecu w Katowicach obiecał, że „Polska będzie rosła w siłę, a życie jej obywateli będzie dostatniejsze i kulturalniejsze”. Znów, jak na początku rządów Gomułki, prywaciarzom dano więcej luzu. W końcu to oni dostarczali wszystko, czego nie dawał rady zapewnić konsumentom przemysł oraz państwowe usługi. Oczywiście nadal zdarzało się, że fiskus brutalnie niszczył całe firmy, a urzędnicy wymuszali regularne płacenie haraczy, jednak tym razem okres liberalizacji trwał dłużej. Doszło nawet do tego, że w 1977 r. rząd przygotował ustawę zezwalającą otwierać zakłady rzemieślnicze osobom nieposiadającym udokumentowanego stażu czeladniczego. Czyli de facto prywaciarzem mógł próbować zostać każdy.
Ale to, co dobrze wyglądało z perspektywy gmachu KC, niekoniecznie funkcjonowało na dole. Zdzisław Stankiewicz w wieku 50 lat przekwalifikował się z wykładowcy historii idei na stolarza. Był 1979 r. i szybko przekonał się, że prywatny biznes to zyskowne, choć niebezpieczne zajęcie. Ludzie nauczyli się, jak wykorzystywać aparat władzy, aby dla własnej korzyści pognębić prywaciarzy. „Był taki asystent Politechniki Szczecińskiej, który całe mieszkanie urządził sobie za darmo: przerobił łazienkę i kuchnię według wzorów katalogowych, ułożył podłogi. Strasząc rzemieślników skargami i szantażując ich, zmuszał do wycofania się z pracy w momencie jej kończenia” – wspominał Stankiewicz. „Wpadłem i ja. Kiedy boazeria w przedpokoju była już ułożona, wyszlifowana i przygotowana do lakierowania, wynajdował najdrobniejsze usterki, zagroził mi donosem do urzędu skarbowego, że zatrudniam nielegalnie pracownika. W popłochu uciekłem, nie żądając zapłaty” – odnotował. Jego obawy miały swoje uzasadnienie. Jak się na własnej skórze przekonał: „Wydział Finansowy, później nazywany Urzędem Skarbowym i ZUS, były to najbardziej uciążliwe instytucje, stwarzające autentyczny terror psychiczny. Najdrobniejsze uchybienie wywoływało niszczące skutki. Nałożono na mnie grzywnę w ogromnej wysokości – chyba stukrotnego dochodu miesięcznego – tylko za to, że nie wpisałem do książki rachunkowej jednego rachunku otrzymanego w dniu kontroli” – zapamiętał Stankiewicz. Przy okazji w domu urządziła mu rewizję milicja, a komornik zarekwirował wartościowe przedmioty.
To zwiastowało nadejście kolejnego okresu gnębienia prywaciarzy. Choć przecież ten sektor gospodarki w 1980 r. wytwarzał 15,4 proc. dochodu narodowego PRL. Fala represji nadeszła wraz z przejęciem rządów przez ekipę Jaruzelskiego, choć tym razem reżym z powodu coraz większych braków na rynku oraz powstania Solidarności natrafił na rosnący opór całego społeczeństwa. Podczas Pierwszej Krajowej Narady Antyspekulacyjnej we wrześniu 1981 r. urzędnik z województwa siedleckiego opowiadał, jak w Żelechowie milicja zatrzymywała prywatnego handlarza mięsem. „Chcę powiedzieć, że odzew społeczeństwa, ludności kupującej był wręcz przeciwny – żeby nie wkraczać ostro, nie unicestwiać spekulanta, bo on jest jedynym dostawcą mięsa i jego przetworów, jedynym zaopatrzeniowcem tego miasta i gminy” – raportował.

Wyprawa do skarbówki była dla mnie przerażająca. Stałam w kolejce w ciemnym korytarzu urzędu, gdy nagle stojący przede mną mężczyzna przewrócił się i zmarł na miejscu. To były wielkie nerwy i strach przed ewentualnymi szykanami, domiarami

Działania Centralnej Komisji do Walki ze Spekulacją niewiele dawały. Nawet jeśli w Warszawie jednym z głównych zadań milicji była nie walka z solidarnościowym podziemiem, lecz tropienie handlarzy mięsem. Zapewniali oni dostawy wszystkim sklepom zlokalizowanym w rejonie ul. Świętokrzyskiej. Namierzono ich aż 50. „Funkcjonariusze mieli jednak świadomość, że jest ich co najmniej dwa razy więcej” – opisuje Jerzy Kochanowski. Handel odbywający się poza kontrolą państwa na tak niespotykaną wcześniej skalę sprawił, że na szczytach władzy zaczęto myśleć o jego częściowej legalizacji. W efekcie jesienią 1985 r. zapadła decyzja, iż w siedmiu województwach pozwoli się eksperymentalnie sprzedawać mięso na targowiskach prywatnym handlarzom bez kontrolowania cen. Jednocześnie socjalistyczne państwo nie zamierzało się poddawać bez walki. W tym samym roku Sejm przyjął ustawy o szczególnej odpowiedzialności karnej. Dawała ona aparatowi administracyjnemu nadzwyczajne uprawnienia w stosunku do prywaciarzy. Można ich było niszczyć nawet bez oglądania się na orzeczenia sądów.
Jedną z pierwszych ofiar nowych paragrafów padł handlarz ciepłym pieczywem Kazimierz Szumański. Reżymowa prasa nadała prywaciarzowi ksywę „bułeczkarza z Przemyśla”. Za działalność niezgodną z prawem dostał dwa lata więzienia i 240 tys. zł grzywny. Władza skonfiskowała mu też cały majątek. Specustawa okazała się niezwykle skuteczna. Pozwoliła na uwięzienie w krótkim czasie ponad 30 tys. ludzi. Doprowadziło to do załamania całego systemu penitencjarnego, wymuszając ogłoszenie amnestii. Tymczasem gospodarka PRL waliła się w gruzy. Premier ostatniej nadziei Mieczysław F. Rakowski zaproponował we wrześniu 1988 r., by stanowisko ministra przemysłu powierzyć prywaciarzowi – Mieczysławowi Wilczkowi. O dziwo Jaruzelski i inni członkowie Biura Politycznego nie protestowali. Może w głębi ducha przyznawali rację Rakowskiemu, że w PRL na kwestiach ekonomicznych znali się tylko prywatni przedsiębiorcy. Choć bardziej prawdopodobne, iż planowali zaraz po tym, jak gospodarka wyjdzie na prostą, znów chwycić prywaciarzy mocno za gardło.