Specjalne strefy ekonomiczne największe korzyści przynoszą gospodarkom rozwijającym się. Do takich Polska już nie należy. Ale nad Wisłą strefy wciąż mają się dobrze
Specjalne strefy ekonomiczne największe korzyści przynoszą gospodarkom rozwijającym się. Do takich Polska już nie należy. Ale nad Wisłą strefy wciąż mają się dobrze
Dostanę dobry teren. Z dobrym dojazdem. Uzbrojony. Przez kilka lat będę miał ulgi podatkowe, zaś w skomplikowanej materii zdobywania pozwoleń urzędnicy poprowadzą mnie za rękę. W okolicy jest spore bezrobocie, więc pracownikom nie będę musiał płacić dużych pieniędzy. Czy wchodzić w ten biznes? Jasne, to może być dla mnie kilka tłustych lat. A jak ulgi się skończą, przeniosę się gdzie indziej.
Tak właśnie, z dużym prawdopodobieństwem, wygląda proces podejmowania przez zagranicznych inwestorów decyzji o wejściu w specjalne strefy ekonomiczne. Tych mamy 14, w których od 1995 r. stworzono ogółem ok. 200 tys. miejsc pracy (jednak ponad połowa z nich już nie istnieje, bo inwestorzy pozamykali zakłady).
Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych informuje, że w pierwszym półroczu tego roku przedsiębiorcy we wszystkich SSE zadeklarowali inwestycje, których wartość ma przekroczyć 21 mld zł. Rok wcześniej było to nieco ponad 7 mld. Wzrost jest więc imponujący. Ale wytłumaczenie ich nagłej hojności jest bardzo proste. – Polska zdecydowała się przedłużyć działania specjalnych stref ekonomicznych, a do 30 czerwca była możliwość otrzymania pomocy na warunkach z poprzednich lat. Te dwie decyzje spowodowały bardzo duże przyspieszenie decyzji inwestycyjnych. Dzięki temu mamy rekordowo dużo zgłoszeń dotyczących zarówno liczby miejsc pracy, jak i nakładów inwestycyjnych, które będą poniesione w tym roku i w kolejnych latach – wyjaśniła wiceminister gospodarki Ilona Antoniszyn-Klik.
Z kolei raport Ernst & Young z 2011 r. – opublikowany przed ubiegłorocznym wydłużeniem żywotności stref ekonomicznych o sześć lat, do 2026 r. – stawia dosyć jasne wnioski. „Polskie SSE już teraz zaczynają tracić na atrakcyjności – pomimo perspektywy istnienia przez kolejnych ponad 9 lat, do końca 2020 r. Z roku na rok zwolnienie strefowe będzie coraz mniej atrakcyjne dla inwestorów. (...) Przeprowadzone przez EY badanie wskazało następujące trendy: ponad połowa aktualnych inwestorów strefowych deklaruje, że nie planuje realizacji nowych projektów inwestycyjnych na terenach SSE w przypadku ich funkcjonowania tylko do 2020 roku. Ale aż 81 proc. badanych deklaruje gotowość przeprowadzenia nowych inwestycji, jeśli strefy działałyby dłużej. Fakt wydłużenia działalności SSE stanowi więc bezpośredni czynnik decydujący o atrakcyjności stref. Jako główną korzyść prowadzenia działalności w strefach aż 96,7 proc. badanych wskazało zwolnienie z podatku dochodowego. Wydłużenie działalności stref byłoby więc pozytywnym sygnałem dla tych inwestorów, którzy dopiero zastanawiają się nad wejściem do strefy. Ponad 9 lat pozostałe do końca okresu funkcjonowania stref nie gwarantuje pełnego skonsumowania istotnej części zwolnienia podatkowego przysługującego przedsiębiorcy strefowemu, co podważa atrakcyjność stref i samego zwolnienia jako zachęty dla potencjalnych inwestorów”.
Analitycy przyznają więc wprost, że inwestorzy inwestują w takich miejscach tylko dlatego, że nie muszą płacić podatków.
Sam koncept specjalnych stref, w których można prowadzić działalność na preferencyjnych warunkach, jest w pewnym sensie stary jak świat. Jak pisze na blogu ekonomista Robert Gwiazdowski, pierwszymi specjalnymi strefami ekonomicznymi w Polsce można nazwać wsie lokowane „obyczajem wolnych gości” w XIII w.
Do kolonizacji ściągano osadników, zachęcając ich atrakcyjniejszymi warunkami niż gdzie indziej. Chodziło m.in. o prawo wychodu (opuszczenia wsi – aut.) czy unormowanie prawa do ziemi. Ponieważ zapotrzebowania na pracę nie zaspokajała kolonizacja wewnętrzna, koniecznym się stało przyciągnięcie osadników (dziś powiedzielibyśmy inwestorów) z zagranicy. I podobnie jak dziś – głównie z Niemiec. W odróżnieniu od osadnictwa „obyczajem wolnych gości” opierającego się na zwyczaju z osadnikami niemieckimi zawierano pisemne umowy. Krokiem kolejnym okazało się osadnictwo ludności polskiej na prawie niemieckim. Jego główną cechą charakterystyczną były lata wolnizny – określony czas zwolnienia osadników z danin i ich racjonalizacja na czas po wolniźnie. Jak widać, to ulgi podatkowe były i pozostają głównym instrumentem zachęcającym do podejmowania aktywności gospodarczej na danym obszarze.
Pierwsza strefa w Polsce zaczęła działać w Mielcu w 1995 r. Pierwotnie ustawa o SSE uchwalona w 1994 r. zakładała, że będą one funkcjonować przez 20 lat. Zgodnie z tamtymi założeniami powinniśmy się więc z nimi w tym roku żegnać. Jednak w 2008 r. rząd uznał, że ulgi powinny obowiązywać do 2020 r., a rok temu przedłużył ten czas o dodatkowe sześć lat. Trudno powiedzieć, czy jest się z czego cieszyć, bo bilans funkcjonowania stref jest złożony. Jak ujął to jeden z urzędników zajmujących się SSE, ocena przeważnie zależy od tego, czy polityk w danym mieście właśnie rządzi, czy też jest w opozycji. W pierwszym wypadku chwali się liczbą miejsc, jakie pomógł ściągnąć. W drugim stwierdza, że miasto i tak nie będzie miało wpływu z CIT, a miejsca pracy są stosunkowo proste i mało płatne.
Akurat w tym wypadku żaden z polityków kłamać nie będzie. Bo z jednej strony warto dawać inwestorom zachęty do tworzenia miejsc pracy. Bezrobocie spada, ludzie mają za co żyć, mogą wydawać pieniądze, a każde miejsce pracy w strefie generuje kolejne wokół – głównie w sektorze transportowym czy hotelowym. Z wyliczeń EY wynika, że „w regionach, w których funkcjonują strefy, stopa bezrobocia jest przeciętnie niższa o 1,5 do 2,8 pkt proc. w przypadku podregionów oraz 2,3 do 2,9 pkt proc. w przypadku powiatów”. Z kolei „w podregionach, w których funkcjonują strefy, poziom PKB per capita jest wyższy przeciętnie o ok. 1,3 tys. do 2,5 tys. zł niż w pozostałych podregionach. Oznacza to, iż w podregionach, gdzie jest strefa, wskaźnik PKB per capita jest wyższy od 3,9 proc. do 7,5 proc. przeciętnego PKB per capita Polski niż w pozostałych podregionach”.
Ale trzeba pamiętać, że to tylko wycinek rzeczywistości. Bo niestety także w tym wypadku sprawdza się przysłowie, że „biednemu wiatr zawsze w oczy”. – Strefy miały być receptą na to, by biedniejsze regiony ze strukturalnym bezrobociem miały szansę na nadrobienie zaległości wobec bogatszych. Mamy 14 stref w 300 lokalizacjach na terenie całego kraju i gdy się im przyjrzymy, to okazuje się, że gros inwestycji nie powstaje tam, gdzie jest wysokie bezrobocie. Wystarczy spojrzeć na mapę. Każdy inwestor woli zainwestować w regionie, który jest doskonale skomunikowany, ma nowoczesną infrastrukturę i wykształconą kadrę. Przegrywają na tym strefy położone w gorszych lokalizacjach – wyjaśniał Maciej Grabowski, jeszcze jako wiceminister finansów, w rozmowie z DGP i dodawał, że „gdy mamy słaby wzrost gospodarczy w kraju, to inwestycje podejmowane są ewentualnie w bardzo dobrych lokalizacjach, które wypierają te peryferyjne, biedniejsze, zwykle bardziej dotknięte spowolnieniem”.
– Inwestycje robione są głównie przy granicach, np. na Śląsku, bo tam są wieloletnie zwolnienia z podatków, często też inwestorzy dostają bezpłatne działki, które są od razu skanalizowane. Na taką ofertę mogą sobie pozwolić tylko bogate gminy – tłumaczy w rozmowie z DGP Ewa Blankiewicz z urzędu miasta w mazowieckim Ciechanowie, gdzie także funkcjonuje SSE. Czasem dochodzi także do takich sytuacji, że gmina inwestuje w tereny i uzbrojenie, a potem ściągnięcie inwestora się nie udaje. A koszty i tak zostały poniesione. – By uniknąć takiej sytuacji, mamy wstępnie przygotowane tereny, ale samych inwestycji w uzbrojenie działek dokonamy dopiero wtedy, gdy będziemy mieli pewnego inwestora. To pozwala uniknąć nam długiego zamrożenia środków – dodaje Blankiewicz.
Inną kwestią jest to, że firmy w strefach naprawdę potrafią o siebie zadbać. I tak jedna z obecnych w ciechanowskiej strefie przez kilka lat nie musiała płacić za ścieki. Gdy okres ulg minął, to zamiast dać zarobić wodociągom, postanowiła zbudować własną oczyszczalnię ścieków.
To, że w Polsce wciąż stawiamy na strefy, może dziwić. Tak na informację, że w Polsce wciąż mamy kilkanaście SSE zareagował Saul Estron, ekonomista z London School of Economics: – Naprawdę? I to jest zgodne z prawem UE? Niesamowite! Specjalne strefy ekonomiczne są na pewno dobre dla krajów bardzo biednych, które dopiero zaczynają przygodę z rozwojem gospodarczym, np. afrykańskich. Mogą one zainicjować w nich rozwój gospodarczy. W takich krajach jak Polska, które co prawda wciąż się rozwijają, ale osiągnęły już pewien pułap zaawansowania, mają swój przemysł, swoich biznesmenów, specjalne strefy ekonomiczne moim zdaniem nie są potrzebne – wyjaśniał w rozmowie z portalem ObserwatorFinansowy.pl.
Na początku naszej drogi do kapitalizmu takie rozwiązanie było jak najbardziej zasadne – wtedy wszelkie miejsca pracy były na wagę złota, zaś przestawiając gospodarkę na nowe tory, mogliśmy pozwolić sobie na dotowanie miejsc pracy. Ale teraz mankamenty stref są coraz bardziej widoczne. – Września, Gniezno, Wągrowiec itd., skąd sprowadzani są pracownicy poznańskiego sektora motoryzacyjnego – te regiony bardzo mocno ucierpiały w wyniku transformacji. Mimo upływu ćwierćwiecza ciągle mamy tam poważne strukturalne bezrobocie. (...) Firmy takie jak VW, Bridgestone czy producent przetworów rybnych Lisner celowo sięgają po zasoby taniej pracy w dotkniętych bezrobociem rejonach Wielkopolski. Są gotowi nawet sami zorganizować transport ludzi z podpoznańskiej prowincji. To przepis na pracownika taniego i niezorganizowanego, często bez doświadczenia – stwierdził tydzień temu na naszych łamach socjolog Jarosław Urbański, autor książki „Prekariat i nowa walka klas”.
W strefach nie powstają też innowacyjne miejsca pracy. Powstają takie, które łatwo przenieść w jakiekolwiek inne miejsce na ziemi. Zazwyczaj tam, gdzie właśnie pojawiają się korzystniejsze ulgi. – Wbrew pozorom ściągnięcie jednego dużego pracodawcy dla małego miasta wcale nie jest takie dobre. W momencie, gdy przeniesie produkcję, nagle kilkadziesiąt lub kilkaset osób w regionie traci pracę. A mali i średni pracodawcy są mniej skłonni, by się przenosić, bardziej się zakorzeniają w społeczności lokalnej. A ich zniknięcie nie powoduje takiego spustoszenia – opowiada nam wspominany urzędnik znający realia działania SSE.
Zaś Robert Gwiazdowski wspomina, że jeśli chodzi o zjawiska negatywne, to przy strefach można wyróżnić trzy zasadnicze efekty: biegu jałowego, substytucji i wypierania. W pierwszym chodzi o to, że inwestorzy pojawiliby się w okolicy, nawet gdyby specjalnej strefy tam nie było, w drugim, gdy inwestor przenosi się z obszarów poza strefą do strefy (tak bywa np. w Wałbrzychu). W takich sytuacjach państwo traci na podatku, którego nie ściągnie. Trzeci zaś następuje wówczas, gdy firmy w strefach mają tak duże przywileje, że konkurenci spoza strefy bankrutują.
Takie zjawiska zachodzą w Polsce. Czemu więc wciąż wydłużamy czas ich funkcjonowania? Powodów na pewno jest wiele, ale wydaje się, że największy wpływ na decyzje w Ministerstwie Gospodarki miały dwie grupy. Z jednej strony byli to inwestorzy, którzy – czemu trudno się dziwić – nie chcą płacić podatków. Z drugiej strony to administracja stref, która obsadzana jest z politycznego klucza. Gdy strefy przestaną funkcjonować, stracą pracę.
Dziwić się można za to politykom, którzy takie decyzje podejmują. Wartość rocznych ulg CIT w strefach w 2013 r. wynosiła ok. 2 mld zł (w sumie z tytułu tego podatku zbieramy rocznie ponad 30 mld zł). To wysoka cena, którą płacimy za dodatkowe etaty, które mogą obsadzić.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama