Stare giełdowe powiedzenie mówi, że hossa zaczyna się wtedy, gdy już wszyscy stracili nadzieję. I właśnie słyszymy, jak wszyscy wokół mówią tylko o kryzysie, recesji, spowolnieniu, obniżają prognozy, nawet gdy przeczą temu napływające dane. Może więc w 2012 roku wcale nie będzie tak źle. I w Polsce, i na świecie.
O szalejącym kryzysie najwyraźniej nie wiedzą Amerykanie, którzy przez ostatnie dwa miesiące tratowali się wzajemnie w centrach handlowych. Jak podała w weekend Krajowa Federacja Detalistów, w okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia obroty amerykańskiego handlu wzrosły w skali roku o 3,8 proc., zaś porównując sam tylko czarny piątek, dzień po Święcie Dziękczynienia było to prawie 7 proc. wzrostu, co jest najlepszym wynikiem od 2007 roku. Podobnie było nawet w dotkniętej recesją Wielkiej Brytanii, gdzie w poniedziałkowy Boxing Day sklepy pękały w szwach.
W Ameryce, największej gospodarce świata, ewidentnie mamy do czynienia z ożywieniem. Rosną zamówienia na dobra trwałe, rośnie liczba nowych inwestycji budowlanych, spada bezrobocie. Również wiele danych z naszego kontynentu krzepi. Niemcy zanotowały w III kwartale imponujące 3 proc. wzrostu PKB w skali roku, poprawiła się sytuacja we Francji, wciąż świetna jest w Szwecji i krajach nadbałtyckich.
W Polsce już dawno miało być spowolnienie, a był rewelacyjny III kwartał z ponad 4 proc. wzrostu. Przyszły rok powinniśmy przejść suchą stopą dzięki słabemu złotemu. Rozpędza on eksport i wypiera zagraniczne towary z krajowych półek. Oczywiście to dobre na krótką metę, bo z czasem demoralizuje polskie firmy ze zbyt dużą łatwością sprzedające towary. W 2012 roku wzrost nakręci też skumulowanie wielkich inwestycji infrastrukturalnych, w tym budowy autostrad.
Etatowi czarnowidze, jak choćby Nouriel Roubini, nie zasypiają jednak gruszek w popiele. Dalej sączą do uszu jad zwątpienia. Mają wsparcie renomowanych instytucji analizujących dane i prognozujących gospodarczą przyszłość. Komisja Europejska właśnie obniżyła prognozy wzrostu strefy euro z 1,5 proc. w tym roku do ledwie 0,5 proc. w 2012. Jeszcze gorzej ocenia sytuację Ernst & Young: będzie 0,1 proc. na plusie, a przed nami posępna zima. Analitycy Capital nie są takimi optymistami, ich zdaniem będzie spadek o 1 proc.
Jednak z recesją mamy do czynienia tylko w kilku krajach Europy, np. Grecji, Portugalii czy Hiszpanii. W innych gospodarka co najwyżej spowalnia, co jest naturalne, zważywszy na delewaryzację gospodarek. Jeszcze innym, jak Niemcom, wiedzie się bardzo dobrze. W ich kontekście bardzo dziwnie brzmią komunikaty w stylu „strefa euro wchodzi w recesję”. Statystyka wprowadza w błąd. Dziadek i wnuczek mogą stwierdzić, że wspólnie przeżywają najlepszy czas na podryw czy zakrapiane przyjęcie, bo średnio mają jakieś 35 lat.
A Polska? Nasz rząd i większość instytucji finansowych ocenia, że Polsce uda się uniknąć recesji, ale gospodarka znacznie spowolni. Urośnie o 2,5 proc. Niedługo jednak mogą się pokazać gorsze scenariusze. Jest na nie wyraźne zapotrzebowanie.
Ulegliśmy jakiemuś owczemu pędowi. Zwracamy głównie uwagę na złe informacje, dobre ignorując. Podświadomie oczekujemy pogorszenia sytuacji. Patrzymy przez pryzmat dołujących giełd i długów narobionych przez nieodpowiedzialne rządy. Ale realna gospodarka, poza wyjątkami, trzyma się mocno. Recesja niby majaczy na horyzoncie, ale jakoś wciąż nie możemy do niej dojechać. Może to więc tylko fatamorgana?
Dzięki pesymistom wkrótce za prawdziwego wizjonera będzie uchodzić wicepremier Waldemar Pawlak, który zapowiedział 4 proc. wzrostu naszej gospodarki w 2012 roku. Bo jest bardzo prawdopodobne, że taki scenariusz się ziści.

W obliczu recesji pracodawcy wstrzymują podwyżki, finansiści wymuszają dodruk pieniędzy, a rządy mają pretekst do reform

Mam jednak wątpliwości, czy optymizm Pawlaka wynika z głębszych przemyśleń, a nie jest tylko grą polityczną na rozmycie planu reform Tuska (w tym storpedowanie zmian w KRUS). Skoro bowiem ma być tak dobrze, to po co przykręcać śrubę?
Pawlak, z którym akurat w tej optymistycznej prognozie się zgadzam, należy do wyjątków. Dlaczego więc wszyscy wokół, zwłaszcza za granicą, wieszczą jakiś gospodarczy dramat, a renomowany „Financial Times” daje przed ostatnim szczytem 10 dni Europie? Odpowiedź jest prosta. Mówienie o groźnym kryzysie jest wszystkim na rękę.
Pracodawcom, bo nie chcą dawać pracownikom podwyżek. Zgłasza się taki i zwykle słyszy: „chciałbym, ale nie mogę – kryzys”.
Związkowcom, bo można wymóc lepszą ochronę ludzi pracy, gdy kataklizm rzekomo szaleje. W tym roku w Polsce wyrwali największe w ostatnich latach podniesienie pensji minimalnej, która sięgnęła 1,5 tys. zł.
Finansistom, bo chcą wymóc na rządach dodrukowanie dolarów (w USA) i euro (w Europie). Taki zabieg nie uzdrowiłby sytuacji, ale zaleczył rany na kilka lat. Jego efektem byłaby za to wielka hossa na rynkach finansowych, na której zarobiliby krocie.
Kryzys jest na rękę zwolennikom reform i restrykcyjnej polityki fiskalnej, bo tylko w kryzysie mogą przekonać oponentów i społeczeństwo, że trzeba to zrobić.
Wrogom reform i restrykcyjnej polityki fiskalnej, bo mogą przekonywać, że w tym ciężkim momencie nie należy tego robić. Cięcia mogłyby bowiem dobić konającą gospodarkę.
Zagrożonym krajom, bo chcą wzbudzić litość, uzyskać zelżenie warunków pomocy i wyrwać jeszcze trochę kasy.
Nam, publicystom, bo kto będzie czytał, o tym, że wszystko idzie dobrze. Żadnej dramaturgii? Bankructw? Katastrofy? No nie. Nuda.
Jeśli kogoś pominąłem, to przepraszam.