Przygotowywane w 2010 r. prognozy Ministerstwa Finansów na 2011 r. przewidywały zupełnie inny scenariusz dla złotego, niż ten który miał miejsce. W uzasadnieniu do ustawy budżetowej na 2011 r. MF zakładało, że złoty umocni się w stosunku do euro o 3,5 proc., a wobec dolara o 1,7 proc. Średnioroczny kurs euro miał wynieść 3,75 zł, a dolara 2,88 zł.
Jeszcze w marcu 2011 r. resort finansów oczekiwał, że w średnim terminie złoty będzie zyskiwał na wartości. Wiceminister finansów Ludwik Kotecki tłumaczył, że umocnieniu złotego będą sprzyjać fundamenty polskiej gospodarki i konsolidacja finansów publicznych.
Euro kosztowało poniżej 4 zł tylko w pierwszej połowie roku, natomiast jesienią za unijną walutę płacono nawet 4,60 zł. W drugiej połowie roku dolar przebił poziom 3 zł, a jesienią sięgnął nawet 3,5 zł. W sierpniu swój historyczny rekord osiągnął frank szwajcarski, który kosztował aż 4,12 zł.
Osłabienie złotego przyprawiało o ból głowy przede wszystkim osoby, które zaciągnęły kredyty walutowe, zwłaszcza we franku szwajcarskim. Interwencje Narodowego Banku Polskiego na rynku walutowym, które zaczęły się we wrześniu, przynosiły jedynie krótkotrwałą ulgę.
"To nie był najlepszy rok dla kredytobiorców. Nawet osoby zapożyczone w euro w większości przypadków płacą wyższe raty niż w momencie zadłużania się" - powiedziała analityczka Open Finance Halina Kochalska.
Na przykład, gdy ktoś zaciągnął kredyt w euro o wartości 300 tys. zł wiosną lub latem 2010 r. (wtedy kredyty te były najbardziej popularne) płacił 1520 zł raty. Obecnie to 1760 zł, co oznacza 16-proc. wzrost.
W efekcie osłabienia złotego niektórzy kredytobiorcy zostali na trwale "związani" ze swoimi nieruchomościami. "Obecnie sprzedaż mieszkania kupionego za kredyt walutowy w latach 2007-2008 oznaczałyby stratę. Wartość takiego kredytu w wielu przypadkach przewyższa wartość nieruchomości, a już niemal zawsze przewyższa kwotę kredytu walutowego wyrażoną w złotych. W dodatku ceny mieszkań spadły" - mówi Kochalska.
W 2011 r. niskie stopy procentowe kredytów we frankach czy euro przestały kredytobiorcom rekompensować wysoki kurs tych walut. Wiosną 2011 r. co najmniej 130 tys. osób, które brały kredyty we franku w 2008 r. (wtedy waluta była najsłabsza) zaczęło płacić wyższe raty niż te, które wzięły kredyt złotowy.
Przy mocnym złotym eksporterom byłoby znacznie trudniej utrzymać konkurencyjność
Osoba, która w połowie 2008 r. pożyczyła 300 tys. zł na 30 lat we franku płaci ok. 1910 zł raty, to o ok. 150 zł więcej niż kredytobiorca spłacający kredyt złotowy. Tymczasem w 2008 r. rata dla kredytu frankowego wynosiła 1550 zł, a dla kredytu w rodzimej walucie było to 2120 zł.
O ile słaby złoty martwi kredytobiorców, o tyle cieszy eksporterów, bo za każdego dolara, czy euro otrzymują więcej złotych.
Zdaniem członka Rady Głównej Stowarzyszenia Eksporterów Polskich Mikołaja Oniszczuka, nie ulega wątpliwości, że słabszy złoty pozytywnie wpływa na wyniki eksportu. Według niego deprecjacja polskiej waluty była ratunkiem dla wielu firm, które wysyłają towary zagranicę.
"Eksporterzy nie narzekają. (...). Wręcz przeciwnie, uważają, że gdyby nie kurs złotego, z wieloma firmami byłoby nie najlepiej. Nawet jeżeli w kryzysie popyt na rynkach jest bardziej ograniczony i ilościowo eksport może spadać, wartościowo utrzymuje się i nadal jest opłacalny" - wyjaśnia Oniszczuk.
Wskazał też, że dzięki słabemu złotemu eksport odnotowuje dwucyfrowy wzrost, a w przypadku rynków wschodnich dynamika sięga nawet 30 proc. Oniszczuk zaznaczył, że eksport, obok popytu wewnętrznego jest jednym z dwóch filarów polskiej gospodarki.
"Przy mocnym złotym eksporterom byłoby znacznie trudniej utrzymać konkurencyjność. Nasz eksport jest bowiem rozdrobniony, bazuje na małym i średnim biznesie. Takie firmy nie mają wielkich zysków, działają na pograniczu opłacalności. Dlatego każde wahnięcie kursu złotego może być dla nich bardzo niekorzystne" - powiedział.
Zaznaczył, że słaby złoty ma też swoją druga stronę - podraża import. Tymczasem znaczna część polskiego eksportu jest "importochłonna".