Śledząc losy programów gospodarczych kolejnych rządów, trudno odgadnąć, kto komu jest bardziej potrzebny. Ekonomiści partiom politycznym czy partie ekonomistom?
Czy gwiazdy ekonomii mają omaścić programy wyborcze, których później politycy nie realizują? A może to ekonomiści garną się do polityki, żeby potem reklamować się jako autorzy genialnych programów, których durni politycy nie wprowadzili w życie. Stąd zasłużony szacunek dla profesora Stanisława Gomułki, dziś w BCC, niegdyś w liberalnie zapowiadającym się rządzie Tuska. Grzegorz Kołodko, minister przy niegdyś lewicowym SLD, potem podmieniony liberalizującym Hausnerem, teraz ma firmować nową, znowu antyliberalną lewicę. Mirosław Barszcz, były minister budownictwa, któremu w PiS nie dano zbudować mitycznych 3 mln mieszkań, teraz wraca jako prorok ultrapostępowego programu PJN.
Polityka kocha wyraziste twarze. Jedyne jasne punkty w mroku niedomówień, retorycznych figur i odwracania uwagi od meritum. Ekonomiści w kampaniach dobrze się sprzedają. Potem twarze nie są już tak ważne. Polityków uwierają twarde przekonania i niepoddające się partyjnej logice sztywne wskaźniki gospodarcze. Szybko okazuje się, że programy warte były tyle co tusz w długopisie, którym je spisano. A ekonomiści wracają na uczelnie i zasilają szeregi zgorzkniałych ekspertów instytucji pozarządowych. I tak bardzo, jak niektórych z nich cenimy, tak silnie odradzamy sugerowanie się przy urnie nazwiskami uczonych. Lepiej porównać programy starych dobrych ekonomistów z tym, jak w przeszłości realizowali je schowani za ich plecami politycy.