Zyskowne banki to stabilność systemu, a więc i bezpieczeństwo naszych depozytów oraz możliwość wspierania wzrostu gospodarczego.
Od ładnych paru lat można o nich powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są pieszczochami opinii publicznej czy władzy. U zwykłych ludzi najwięcej straciły przez kredyty walutowe. Politykom wystarczyło odkrycie, że jeśli uszczypniesz złe instytucje finansowe, to możesz zarobić parę punktów u wyborców. Banki to przecież „oszukańcze pseudohipoteki we frankach”, wielkie premie dla prezesów, śmieszne oprocentowanie depozytów i drogie kredyty. A żeby jeszcze taki kredyt można było dostać, zamiast iść po chwilówkę do firmy pożyczkowej... Dlatego nie brakowało zadowolonych, gdy w paru poprzednich latach zyski banków zostały mocno ograniczone. A gdy w tym roku wyniki jeszcze się pogorszyły, podniosły się głosy: „Co to za narzekania bankowców, że mają małe zyski? Wszyscy cierpią, byłoby fair, gdyby razem z nimi pocierpiały i banki”.
A jednak – banki powinny być zyskowne. I nie chodzi wcale o bonusy dla prezesów– bo te takie znów wielkie nie będą. Po pierwsze dlatego, że pogorszenie wyników oznacza, że wyznaczonych jeszcze przed rokiem celów, których realizacja warunkuje wypłatę, nie uda się zrealizować. Przynajmniej najważniejszych – dotyczących zyskowności. Nie będzie więc czego nagradzać. Ale jest i drugi powód. Nadzorcy mówią jasno: to nie jest czas ani na płacenie dywidend, ani też wysokich premii. Jeśli premie za bieżący rok zostaną obcięte, przełoży się to na wynagrodzenia menedżerów przez kilka następnych lat. Powód? Od pewnego czasu obowiązuje zasada, że wypłatę bonusu trzeba rozkładać w czasie. Żeby unikać sytuacji sprzed globalnego kryzysu finansowego – że ktoś jest w stanie napompować wyniki w krótkim czasie i zaraz potem zwiać z premią, nie martwiąc się o to, czy w kolejnych latach da się podtrzymać dobrą passę, czy też skok zysków w jednym roku odbije się czkawką w kolejnym.
Idzie średnio
Chodzi o dwie zupełnie inne sprawy: stabilność systemu, a więc i bezpieczeństwo naszych depozytów oraz o możliwość wspierania przez banki wzrostu gospodarczego.
Można mówić: „lepszy dobrze zarządzany bank z małymi kapitałami niż źle zarządzany z dużymi”, ale doświadczenie i regulacje temu przeczą. Doświadczenie, bo ten źle zarządzany prędzej czy później będzie miał problemy z zyskami i kapitałem. Zaś regulacje mówią wprost: bank nie może powiększać skali działania bez pomnażania kapitału. W uproszczeniu chodzi o to, żeby w każdy kredyt były zaangażowane nie tylko depozyty klientów, lecz także pieniądze udziałowców tak, żeby nie zagrażając depozytom, bank był w stanie pokryć straty, gdyby kredyty nie były spłacone.
O poziomie bezpieczeństwa decyduje współczynnik wypłacalności. Wymyślono go nie tak dawno, bo w latach 80. Zasada była prosta: minimalny wskaźnik to 8 proc. aktywów ważonych ryzykiem. Ważonych, bo bardziej ryzykowne są kredyty dla firm, mniej dla konsumentów na zakup mieszkania, a najmniej – zakup obligacji swojego rządu. Przez ostatnie 30 lat tę prostą zasadę kilka razy komplikowano, nie zawsze w szczęśliwy sposób – kryzysów i upadków banków nie udało się uniknąć, ale jedno pozostaje: bank musi legitymować się odpowiednio wysokimi kapitałami.
Co oznacza, że jeśli chce zwiększać rozmiary swojego biznesu, musi gromadzić nie tylko depozyty, które zamieni na kredyty, ale też fundusze własne. Z depozytami jest w miarę łatwo – klienci sami szukają miejsc, gdzie mogą złożyć oszczędności. O kapitały trudniej: rentowność biznesu bankowego, nie tylko w Polsce, jest w tej chwili taka, że ze świecą szukać inwestorów, którzy chcieliby włożyć dodatkowe pieniądze. Dotychczasowi inwestorzy? Z jednej strony można popatrzeć na to, jak idzie dokapitalizowanie banków należących do Leszka Czarneckiego, dawnego lidera list najbogatszych Polaków. Z drugiej – międzynarodowe grupy finansowe kontrolujące wciąż dużą część naszego sektora od momentu wybuchu koronakryzysu nie zostały jeszcze tak naprawdę przetestowane, jeśli chodzi o konieczność dokapitalizowania swoich banków.
Dawniej można było liczyć chociaż na rządy – gdy banki wpadały w kłopoty. Po kryzysie finansowym z drugiej połowy poprzedniej dekady nie ma nawet tego: wymyślono bail-in, czyli użycie środków klientowskich w celu pokrycia strat. Zaś rządy pakowania pieniędzy w instytucje finansowe unikają jak ognia. Nawet nasz, choć przez jakiś czas lansował repolonizację. Robił ją nie za „swoje”, ale poprzez kontrolowane przez siebie firmy.
W takiej sytuacji banki są zdane same na siebie. Ich nowym kapitałem będzie wyłącznie to, co zdołają wypracować same – zarabiając na odsetkach od naszych kredytów i na opłatach od naszych rachunków, przelewów, kart (i tysiąca innych rzeczy, które możemy zrobić za ich pośrednictwem, a które da się obłożyć jakąś prowizją).
Jak im to idzie? Najkrótsza odpowiedź: średnio.
W trzech kwartałach tego roku cały nasz sektor bankowy zarobił 5,9 mld zł. Kwota może wydawać się gigantyczna, ale warto zestawić ją z dwiema innymi. W podobnym okresie poprzedniego roku zysku było o 5,7 mld zł więcej. A całkowita wartość kapitałów w krajowych bankach to niecałe 226 mld. Czyli zysk przyczynił się do wzrostu kapitału całego sektora o niecałe 3 proc. Zakładając, że banki chciałyby utrzymać swój poziom bezpieczeństwa, czyli wskaźnik wypłacalności, bez zmian, na taki też mogą sobie pozwolić wzrost skali działania (kredyty mają zróżnicowane wagi ryzyka, stąd przyrost np. w hipotekach mógłby być większy).
Mamy niespełna 3-proc. przyrost kapitałów, a inflacja w pierwszych dziewięciu miesiącach tego roku wyniosła 2,2 proc.
No i nie wszystkie banki cieszą się tym samym poziomem zyskowności. „Na koniec września br. 20 banków (9 komercyjnych i 11 spółdzielczych) wykazało łączną stratę w wysokości 1,1 mld zł. Banki te miały ok. 9,9-proc. udział w aktywach sektora” – informuje Komisja Nadzoru Finansowego. Generalnie już od pewnego czasu najlepiej wiedzie się największym. Im mniejszy bank, tym trudniej mu funkcjonować. A jeśli notuje stratę i widoki na wyraźną poprawę sytuacji ma marne, to czy może liczyć na zastrzyk świeżego kapitału? Koło się zamyka.
Niezdrowa sytuacja
Nie będzie wzrostu funduszy własnych, nie będzie rozwijania akcji kredytowej. Można się pocieszać, że w Polsce inwestycje w niewielkim stopniu zależą od kredytu bankowego. Ale ograniczając to źródło, specjalnie sobie nie pomożemy. Można starać się zdejmować z banków ryzyko, dając gwarancje na określone rodzaje kredytów (jak od kilku lat robi niekomercyjny Bank Gospodarstwa Krajowego), taki system miałby jednak określoną „pojemność” – nie przyjmie wszystkiego. Bankowcy mówią już jednak o innym zjawisku: będą starali się „organizować” finansowanie dla firm w postaci ich emisji obligacji. Te obligacje będą kupowane przez takie czy inne fundusze, a w części może bezpośrednio przez klientów, którzy będą szukali oprocentowania wyższego niż oferowanego dziś przez banki „zero plus”.
Na pierwszy rzut oka wygląda atrakcyjnie: instytucje, które dziś przyjmują depozyty i udzielają kredytów, pójdą w stronę modelu anglosaskiego, gdzie pieniądze na inwestycje zdobywa się w większym stopniu na rynku kapitałowym. Tyle że nie wszystkie inwestycje sfinansowane długiem okażą się sukcesem i nie wszyscy odzyskają zainwestowane pieniądze. Oszczędzającego w banku niezbyt obchodzi, czy jego pieniądze zamienione na kredyt zostały „przepalone” czy nie – ma dostać to, co włożył, i odsetki, na które się umówił. Inwestujący w akcje, obligacje czy fundusze liczy na wyższą stopę zwrotu, ale gwarancji, że zainwestowany kapitał wróci do niego w całości, nie ma.
Martwimy się tu, że banki nie takie zyskowne jak dawniej, ale czy to znaczy, że my – klienci na nich oszczędzamy? Trochę tak, ale tylko trochę. Stopy procentowe sprowadzone w okolice zera sprawiają, że kredytobiorcom mocno spadły raty. I przychody z odsetek (tak od kredytów, jak od papierów dłużnych) były w pierwszych ośmiu miesiącach tego roku o ponad 5,8 mld zł mniejsze niż rok wcześniej. Ale wciąż wynosiły ponad 44 mld zł – więcej niż w podobnym okresie w latach 2015, 2016 i 2017.
Równocześnie jednak w dół poszły odsetki płacone przez banki, głównie od depozytów. Spadek to 4,6 mld zł, a więc sporo mniej niż w kredytach. Ulga? Niekoniecznie. Po dziewięciu miesiącach tego roku wydatki banków na odsetki to 8,3 mld zł. Trzeba by się naprawdę mocno cofnąć w czasie, żeby dokopać się podobnego wyniku – przy wyższych stopach i mniejszych depozytach. Sprowadźmy rzecz do najprostszego porównania: w tym roku przychody banków z kredytów są pięć razy większe niż koszty depozytów. Na początku obecnej dekady były raptem dwa razy większe.
Wniosek: banki do tej pory ratowały zyskowność w dużej mierze kosztem deponentów. Z tym że wraz ze sprowadzeniem stóp procentowych do niemal zera osiągnęły tu wszystko, co się dało. Teraz mogą tylko iść w górę z oprocentowaniem kredytów.
Różnica pomiędzy wpływami z odsetek od kredytów i kosztem oprocentowania depozytów to najważniejsze, ale niejedyne źródło przychodu banków. Drugie to różnego rodzaju prowizje i opłaty. Tu zaś jest w tym roku niemal ośmioprocentowy wzrost. Banki tłumaczą go tym, że częściej używamy kart płatniczych, kupujemy więcej akcji czy funduszy inwestycyjnych, częściej wymieniamy za ich pośrednictwem waluty. Ale faktem jest również to, że prowizje i opłaty idą w górę.
Kilka miesięcy temu Główny Urząd Statystyczny zanotował niemal 40-proc. wzrost cen w kategorii „usługi finansowe świadczone przez banki i inne instytucje”. „Co miesiąc zbierane są wysokości opłat dokonywanych przez klienta modelowego za wybrane usługi w kilkunastu bankach o zasięgu ogólnokrajowym. Jest to ok. 10 typów usług, takich jak: opłata za prowadzenie rachunku, opłata za przelew do innego banku, opłata za wypłatę gotówki z bankomatów innego banku itp.” – wyjaśnia GUS.
To klienci indywidualni. Więcej płacą oczywiście również firmy. Przyzwyczajane np. do opłaty za trzymanie pieniędzy na rachunkach bieżących (nie, żeby takie rozwiązanie było nieznane na kontach dla Kowalskiego, firmy po prostu płacą więcej i mają ograniczoną możliwość ucieczki np. do gotówki).
W sumie tegoroczne przychody banków są o 6 proc. niższe od ubiegłorocznych. Gdzie w takim razie rozchodzą się te pieniądze, że zysk kurczy się o połowę? Nie na bieżące wydatki. Te są na poziomie minimalnie niższym niż w poprzednim roku. Podstawowe koszty działania, uwzględniające wydatki na pensje dla pracowników, poszły w dół o 2,8 proc. Tak zwane koszty ogólnego zarządu, które uwzględniają dwie pozycje mocno uwierające menedżerów banków: podatek od aktywów finansowych i opłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, też spadły, ale tylko o 0,9 proc. Pogorszenie wyników powodują jeszcze odpisy na ryzyko kredytowe. Banki mówią, że ze spłacaniem kredytów cały czas nie jest źle, ale z drugiej strony już gromadzą rezerwy na wypadek, gdyby klienci nie byli w stanie terminowo regulować rat. Gromadzą też rezerwy „na ryzyko prawne” w związku z idącymi już w dziesiątki tysięcy pozwami dotyczącymi hipotek w walutach. Klienci chcą unieważniać umowy, bo na drugim albo trzecim miejscu po przecinku nie zgadza im się wysokość rat – banki posługiwały się własnymi tabelami kursowymi zamiast jakimś obiektywnym wskaźnikiem w rodzaju średniego kursu NBP (ustalanego na podstawie informacji płynących właśnie z banków).
I zabawna rzecz: podatek dochodowy spada dużo wolniej od zysków. To w dużej mierze efekt tego, że część wydatków, jak danina od aktywów, nie jest uwzględniana w kosztach podatkowych. Ktoś może się martwić, że sektor bankowy może mieć nieliche kłopoty, ktoś inny, że bankowcy podnoszą prowizje albo nie mają wstydu, dając niewiele powyżej zera na rachunkach oszczędnościowych – ale budżet swoje zarobi. Efektywna stawka podatkowa w poprzednich dwóch latach wynosiła 25–26 proc. Od stycznia do września tego roku: 36,6 proc. To niekoniecznie oznaka zdrowej sytuacji.