Polityku, zanim zaczniesz mówić, że nie ma drożyzny, postawisz tezę o uszczęśliwiającym boomie gospodarczym, zapamiętaj: argumenty, którymi się za chwilę posłużysz, są ułomne. Bo przecież powołasz się na inflację i PKB, prawda?
Dobrze jest wiedzieć, jak zmienia się wartość pieniędzy, które zarabiamy ciężką pracą. Bo że się zmienia, to chyba jasne. Jeśli jesteśmy sprytni i gdzieś je lokujemy, to powinny się one pomnażać. Ale 100 zł dziś i przed rokiem to nie jest to samo. I nie może być, skoro teraz możemy kupić za nie ok. 20 litrów benzyny, a rok temu o 1 litr więcej. A to dlatego, że paliwo podrożało, więc i tzw. siła nabywcza naszej stówki nieco spadła.
Jeśli o tym wiemy, zawsze możemy pójść do szefa po podwyżkę albo wybrać jakiś tańszy środek transportu. Ale żeby taką wiedzę mieć, trzeba mierzyć siłę nabywczą pieniądza na bardziej ogólnym poziomie, biorąc pod uwagę więcej niż jeden produkt. Wymyślono więc inflację. Chodzi w niej z grubsza o to, żeby poprzez tempo zmian całego katalogu cen móc pokazać, ile wart jest łączny dochód, jaki w danej chwili osiągamy. Jeśli w ciągu roku ceny wzrosły, a dochód się nie zmienił, to znaczy, że jest on wart po prostu mniej, bo mniej można za niego kupić. Dla gospodarczych strategów to niedobry sygnał, bo jeśli konsumentów stać na mniej, to jakość ich życia się pogarsza, co może mieć skutki ekonomiczne, ale też społeczne i polityczne.
Jak to dobrze wyliczyć? Jak zdecydować, które dobra i usługi są w tym pomiarze ważne, a które nie? Na ogół używa się koszyka inflacyjnego. To po prostu zestawienie wszystkich wydatków gospodarstwa domowego. Ankieterzy GUS pytają więc Polaków, na co wydawali swoje ciężko zarobione pieniądze, w cyklicznym badaniu budżetów gospodarstw domowych. Na tej podstawie statystycy są w stanie określić, jaką część domowego budżetu przeznacza się na jedzenie, a jaką np. na paliwo do samochodu, ile w wydatkach stanowią koszty utrzymania mieszkania, a ile bilety do kina itd. W ten sposób powstają tzw. wagi. Jeśli w przeciętnej polskiej rodzinie jedna czwarta wydatków to żywność i napoje, to dokładnie tyle w pomiarze inflacji będą ważyć ceny żywności i napojów.
Teraz pozostaje tylko sprawdzić, ile co kosztuje. Nie da się monitorować wszystkiego, więc statystycy biorą pod uwagę tylko to, co jest kupowane najczęściej. Tak powstaje lista reprezentantów, czyli najbardziej powszechnych, typowych towarów i usług z każdej kategorii. O tym, co spełnia wymogi reprezentatywności, GUS decyduje na podstawie ekspertyz i obserwacji rynku, danych z badań wydatków gospodarstw domowych, a także analiz danych otrzymywanych np. od sieci handlowych. Cechy takiego towaru (lub usługi) muszą być precyzyjnie opisane, by móc utrzymać porównywalność cen w czasie. I gdy już mamy zmiany cen i wiemy, ile ważą we wskaźniku, to obliczenie inflacji – czyli określenie, jak się zmieniła siła nabywcza naszych zarobków – wydaje się dość proste.

Koszyk koszykowi nierówny

Otóż to wcale takie nie jest. Koszyk inflacyjny policzony przez GUS to wartości średnie. W praktyce bardzo mało rodzin ma taką strukturę wydatków. A to oznacza, że dla każdej z nich wagi poszczególnych cen dla siły nabywczej ich dochodów mogą być zupełnie inne. I widać to nawet w danych. Weźmy indeks cen konsumpcyjnych (CPI) – potocznie zwany inflacją – i indeks cen dla gospodarstw emerytów i rencistów. Ten pierwszy pokazał średni wzrost cen w zeszłym roku w wysokości 2,3 proc., ten drugi – 2,6 proc. Życie emeryta wygląda na kosztowniejsze. Struktura jego wydatków odbiega od średniej, większy udział mają wydatki na żywność, a ta w 2019 r. dość mocno zdrożała.
Inny przykład. Według polskiego CPI w grudniu ceny były wyższe o 3,4 proc. niż rok wcześniej. Ale zgodnie z wyliczanym przez Eurostat wskaźnikiem HICP nie było aż tak źle – ceny rosły o 3 proc. Różnica to też zasługa metodologii: inną stosuje GUS, a inną Eurostat.
Z odpowiedzią na pytanie o wielkość inflacji problem mają też w USA, bo tam równolegle używa się dwóch mierników. Pierwszy, do którego odwołuje się amerykańska Rezerwa Federalna w swojej polityce pieniężnej, to PCE (Personal Consumption Expeditures Index), drugi to CPI podawany przez Bureau of Labor Statistics. PCE od lat sygnalizuje mniejszą inflację niż CPI, a rozjazd bierze się stąd, że pierwszy wskaźnik bardziej obrazuje to, co i za ile sprzedają firmy, niż to, ile, czego i po ile kupują konsumenci (to jest podstawą do wyliczania CPI). Różnice mogą być znaczące. Na przykład w grudniu 2019 r. inflacja zmierzona indeksem PCE wyniosła 1,6 proc., a indeks cen konsumpcyjnych wzrósł o 2,3 proc.
To wszystko oznacza, że tak naprawdę nie ma jednej inflacji, a właściwie jednego uniwersalnego wskaźnika wzrostu cen. I to już jest wystarczający powód, by z dużą rezerwą posługiwać się dostępnymi miarami, np. w politycznych potyczkach. Ale takich powodów jest więcej. Wśród ekonomistów trwa ożywiona dyskusja, czy najbardziej rozpowszechniony sposób mierzenia zmian cen – czyli indeks cen konsumpcyjnych – w ogóle ma jeszcze walor użyteczności w dzisiejszych czasach.
Doktor Jacek Tomkiewicz z Akademii Leona Koźmińskiego zwraca uwagę, że różnice między koszykami inflacyjnymi różnych gospodarstw domowych mogą być bardzo duże.
– Na przykład w najuboższych gospodarstwach domowych przeważają zakupy dóbr, towarów. Te najbogatsze stosunkowo dużo wydają na usługi. Tymczasem o ile w przypadku tych pierwszych większa dostępność sprzedaży przez internet wywiera presję na spadek cen, o tyle w tych drugich właściwie nie ma konkurencji z importu. Trudno pójść do tańszego fryzjera z zagranicy, ale już tańsze ciuchy przez Aliexpress da się zamówić – mówi ekonomista.
Kolejny kłopot to częstotliwość aktualizowania koszyka. W Polsce dzieje się to raz do roku. Teraz – na podstawie danych o wydatkach z 2019 r. – GUS ustali jego skład na rok 2020. Tymczasem struktura może się przecież w ciągu roku zmieniać, konsumenci mogą modyfikować zwyczaje zakupowe (właśnie pod wpływem zmian cen). Jeśli nagle zdrożeją jabłka, bo był nieurodzaj, to mogą zacząć je zastępować innymi owocami, np. gruszkami. Popyt na jabłka spadnie, ale w koszyku nadal będą ważyć tyle samo. I choć będziemy widzieć inflację cen jabłek, to tak naprawdę niewiele to będzie oznaczać z punktu widzenia obciążenia budżetów domowych.
Trudno przy tym stwierdzić, kiedy cena zmienia się ze względu na poprawę jakości produktu. Towary z rynku mogą być wycofywane i zastępowane nowymi, lepszymi i przez to droższymi. To nie inflacja, ale w oficjalnych danych tak właśnie wygląda. A lista reprezentantów jest modyfikowana raz w roku.
– Gdybym zapytał, czy komputer jest dziś droższy niż rok temu, to jaka byłaby odpowiedź? Nie sposób jej udzielić, bo nowy komputer to już zupełnie inne urządzenie niż to wystawione na sklepowe półki przed rokiem. Porównywanie ich cen ma niewiele wspólnego z rzeczywistością – mówi dr Tomkiewicz.
Może też wystąpić odwrotne zjawisko: producenci mogą obniżać jakość albo gramaturę produktu, byle utrzymać aktualne ceny mimo rosnących kosztów. Dobry przykład to sposób na podwyżki akcyzy na alkohol: stawka naliczana jest od „procentów”, więc niektórzy producenci nieznacznie zmniejszają moc swoich trunków. Inflacji nie widać, ale tak naprawdę jest – konsument kupuje mniej (alkoholu) za tyle samo.

W świecie cen kwantowych

Dyskusja o tym, czy aby na pewno dobrze mierzymy inflację, nabierała tempa w ostatnich latach, gdy stawało się coraz bardziej jasne, że stare prawa przestają działać. Na przykład wzrost płac w Stanach Zjednoczonych czy Japonii w 2018 r., z jednocześnie bardzo niskim bezrobociem i całkiem niezłym tempem wzrostu gospodarczego, przebiegał przy bardzo niskiej inflacji. Pośród wszystkich teorii, które próbowały tłumaczyć to zjawisko – jak ta o silnej konkurencji, która zmusza firmy do cięć marż, czy rosnącej wydajności jako głównym powodzie wzrostu płac – były też takie, które wskazywały na bezbronność stosowanych miar wobec kreatywności podmiotów gospodarczych. To m.in. jej owocem są tzw. ceny kwantowe.
Cóż to takiego? To wynalazek marketingowy, stosowany przede wszystkim w branży odzieżowej. Zwykle jest tak, że fabryka produkuje ileś tam produktów i jest w stanie bardzo precyzyjnie określić, ile który powinien kosztować. Materiały użyte do uszycia np. czapki plus wynagrodzenie osoby, która to robi, do tego prąd, transport, reklama, no i jeszcze jakaś marża, żeby zarobić – to wszystko powinno się składać na cenę produktu, który z fabryki wyjeżdża. Cen jest tyle, ile rodzajów produktów. Proste.
A może odwrócić sposób myślenia: ustalmy dwie, trzy ceny na wszystkie produkty. Skalkulowane tak, żeby per saldo biznes się opłacał. Owszem, mogą być za niskie na to, by zwrócił się koszt uszycia kurtki, ale na tyle wysokie, by dzięki sprzedaży wielu czapek wyjść na swoje. To są właśnie ceny kwantowe. Znamy je ze sklepów, gdzie nazywają się „wszystko po X” – gdzie X to np. 69,99 zł za spodnie, koszule, t-shirty, bokserki itd.
Bank Rozliczeń Międzynarodowych (BIS) w swoim corocznym przeglądzie stanu światowej gospodarki opublikowanym w czerwcu 2019 r. zastanawiał się nad tym zagadnieniem w rozdziale zatytułowanym „Why has inflation remained low despite rising wages?” (Dlaczego inflacja pozostawała niska pomimo rosnących płac?). Zwracał uwagę, że odpowiadają za to nie tylko automatyzacja produkcji (zwiększająca wydajność przy utrzymaniu niskich kosztów) czy cięcia marż. Eksperci BIS, zwanego też bankiem centralnym banków centralnych, zwracali uwagę, że coraz częściej firmy projektują swoje produkty tak, aby można było je sprzedawać za niewielką liczbę cen. I gdy zmieniają się koszty produkcji, mogą po prostu przesuwać sprzedawane towary między grupami zamiast ceny obniżać. Sprzedaż kurtek po 69,99 zł się już nie kalkuluje, bo pracownicy zażądali podwyżek? OK, to może przesuńmy je do grupy „wszystko za 99,99 zł”. Ale z tego zbioru płaszcze – które sprzedawały się słabo – wrzućmy tam, gdzie wcześniej były kurtki.
„To pokazuje, w jaki sposób polityka cenowa i marketingowa części sektora korporacyjnego może stać się znacznie bardziej złożona, niż zakłada się w głównych modelach makroekonomicznych” – napisali autorzy dokumentu. Ich zdaniem może to powodować nie tylko mocne usztywnienie cen – co generalnie nie jest dla gospodarki dobre, bo utrudnia działania poprzez zmiany stóp procentowych – lecz także prowadzić do zaburzeń w odczytach samej inflacji. Problemem staje się nie tylko określenie, ile co jest warte w danym momencie (a nie sposób tego zrobić, gdy wszystko – niezależnie od rodzaju produktu, jego przeznaczenia, jakości, kosztu wytworzenia – kosztuje tyle samo), lecz także zakotwiczenie ceny na stałym poziomie. Skoro on się nie zmienia, to nie ma inflacji. Przynajmniej na pozór.
Na ten aspekt zwracają uwagę również inni badacze. Diego Aparicio i Roberto Rigobon, naukowcy z Massachusetts Institute of Technology, opublikowali właśnie wyniki swoich analiz detalicznej sprzedaży odzieży. Zebrali dane dostępne online dla ok. 350 tys. różnych produktów od ponad 65 sprzedawców detalicznych w USA i Wielkiej Brytanii.
„Prezentujemy dowody, że spora część sprzedawców detalicznych stosuje skrajną formę tzw. lepkości cen, którą określamy jako ceny kwantowe: wyceniana jest duża liczba różnych produktów przy użyciu tylko niewielkiej liczby cen, przy czym ich zmiany występują rzadko i w dużych przyrostach” – piszą we wstępie do artykułu. Zwracają uwagę, że to bardzo dobra strategia marketingowa: im mniej cen, tym skuteczniejsza reklama, której przekaz się do nich odwołuje. Ale na poziomie makroekonomicznym to koszmar. Jak wyodrębnić ceny jednej kategorii produktów (czyli tzw. reprezentanta), skoro w sklepach są one od Sasa do Lasa? Jeden sprzedawca może sprzedawać płaszcze w grupie „wszystko za 99,99 zł”, drugi właśnie je wrzucił do kosza „wszystko po 69,99 zł”, a u innego znalazły się w grupie premium „za 160,99 zł”. „Ceny kwantowe wpływają na wprowadzanie produktów i strategie korekty cen na poziomie przedsiębiorstwa, a jednocześnie (...) utrudniają obliczenie inflacji na poziomie makro” – stwierdzają naukowcy.

Co mierzy PKB

O ile debata o tym, czy mierzona tradycyjnie inflacja rzeczywiście ma jeszcze jakąś wartość jako ekonomiczny miernik, jest stosunkowo świeża, o tyle kłótnia o produkt krajowy brutto trwa już kilka dekad. Gdy pod koniec lat 50. XX w. Organizacja Narodów Zjednoczonych publikowała pierwsze wytyczne, jak wyliczać PKB, niemal równocześnie niektórzy ekonomiści zaczęli kwestionować jego przydatność jako miernika wzrostu dobrobytu. Do krytyków należał Moses Abramovitz, ekonomista z Uniwersytetu Stanforda, który w opublikowanym w 1959 r. artykule „The Welfare Interpretation of Secular Trends in National Income and Product” jako jeden z pierwszych publicznie zgłosił swoje wątpliwości.
„Musimy być bardzo sceptyczni wobec poglądu, że długoterminowe zmiany tempa wzrostu dobrobytu można choćby w przybliżeniu oszacować na podstawie zmian tempa wzrostu produkcji” – napisał Abramovitz, ale wtedy niewielu go słuchało. PKB i mierzenie jego zmian wydawały się narzędziem bardzo poręcznym, z założenia prostym i rzetelnym. Bo czym właściwie jest (czy też był) produkt krajowy brutto? Najprościej mówiąc, sumą wartości dóbr i usług, jakie wytwarza gospodarka. Czyli miarą jej wielkości. Zmiany tej wielkości to z kolei sposób na mierzenie gospodarczego rozwoju: im większe, tym szybciej gospodarka się rozwija. Można jeszcze policzyć, ile wynosi PKB na jednego mieszkańca (per capita) i jak się zmienia. To powinno dać pojęcie, jaka jest – średnio – zamożność obywateli danego kraju i jak się zmienia w czasie. A wiadomo, im człowiek bogatszy, tym szczęśliwszy. Ponieważ metoda jest względnie uniwersalna, to można zestawiać ze sobą różne kraje pod względem tempa wzrostu PKB albo wartości per capita. I w ten sposób zyskujemy międzynarodowe porównania.
Pomysł na stworzenie PKB narodził się w USA w latach 30. XX w. Koncepcję opracował kierowany przez ekonomistę Simona Kuznetsa zespół National Bureau of Economic Research. Głównym jego zadaniem było sprawdzenie, jak dużych spustoszeń w amerykańskiej gospodarce dokonał wielki kryzys z lat 1929–1933. Teza, że skurczyła się ona aż o połowę, to właśnie efekt prac zespołu Kuznetsa. Wyliczenia znalazły się w raporcie „National Income, 1929–35” sporządzonym na zlecenie Kongresu USA. Tam też po raz pierwszy użyto zwrotu „produkt krajowy brutto”, który wtedy był po prostu zsumowaną wielkością produkcji sektorów prywatnego i publicznego.
Nawet jego twórca czuł, że sama wartość produkcji może nie wystarczyć, żeby określić, czy w kraju żyje się dobrze czy źle. Proponował np. wyłączenie z rachunków wydatków na wojsko, zakładając, że zbrojenia niekoniecznie muszą przysłużyć się poczuciu społecznego szczęścia. Z czasem metoda liczenia PKB ewoluowała, ale niekoniecznie w kierunku, w jakim życzyłby sobie tego autor wskaźnika.
– W latach 60. i 70. dużo debatowano o tym, czy i jak ujmować w PKB sektor finansowy, np. aktywa bankowe. Same z siebie pieniądze nie powiększają wartości dóbr. W końcu osiągnięto porozumienie i dziś sektor finansowy pompuje wartość PKB. Na pewnym etapie zaczęto zaliczać do produktu krajowego brutto szarą i czarną sferę gospodarki. Miernik zyskiwał z czasem nowe zmienne i w końcu stał się tak skomplikowany, że poza wyspecjalizowanymi urzędami statystycznymi nie ma nikogo, kto byłby w stanie go wyliczyć – mówi Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Dość powiedzieć, że pierwsze wytyczne ONZ na temat metodologii wyliczania PKB – te z lat 50. XX w. – miały ok. 50 stron. Wersja wydana pół wieku później ponad 700.
Wraz z unowocześnianiem wskaźnika wzrostu gospodarczego narastała też jego krytyka. O ile Mosesa Abramovitza w 1959 r. można było jeszcze zakrzyczeć, o tyle raportu specjalnej komisji powołanej przez prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego w roku 2009 nie dało się zignorować. Raport ma znamienny tytuł: „Błąd pomiaru. Dlaczego PKB nie wystarcza”. A jego autorzy to znani i wybitni ekonomiści, m.in. Joseph Stiglitz, Amartya Sen i Jean-Paul Fitoussi. Ich diagnoza jest następująca: miernik, jakim się dziś powszechnie posługujemy w badaniu stanu gospodarki, nie mierzy wszystkiego. I należy go uzupełnić o nowe obszary – lepiej pokazujące, jaka jest kondycja społeczeństwa. W tym celu „nowy PKB” powinien uwzględniać wielkość dochodów, a konkretnie ich medianę (środek przedziału, po odrzuceniu wartości skrajnych), badać skalę ubóstwa czy ekonomiczną równowagę (np. poprzez monitorowanie stanu zadłużenia). Ale też uwzględniać stan zdrowia i edukacji, badać zakres wolności obywatelskich i poczucia bezpieczeństwa (w tym socjalnego). W nowym PKB powinna się też znaleźć zmienna pokazująca stopień degradacji środowiska naturalnego, np. poprzez zmierzenie stanu wykorzystywania zasobów naturalnych.
Rozszerzenie zakresu pomiaru – co postulowała komisja – miało wyeliminować główną wadę PKB: patrzenie na gospodarkę i społeczeństwo tylko przez pryzmat tego, co i ile się wytwarza. Jeśli to ma być drogowskazem i punktem odniesienia, to jest ryzyko, że w swoich działaniach decydenci skupią się tylko na tej sferze, pomijając inne.
„To, co mierzymy, wpływa na to, co robimy. Jeśli skupimy się wyłącznie na dobrobycie materialnym, powiedzmy, na produkcji towarów, a nie na zdrowiu, edukacji i środowisku, wykoślawimy się w taki sam sposób, jak zniekształcone są używane przez nas mierniki. Staniemy się większymi materialistami” – pisze w opublikowanym w grudniu 2018 r. tekście „Beyond GDP” Joseph Stiglizt. Bardziej dobitnie ujął to 50 lat wcześniej Robert Kennedy.
Magazyn DGP z 7 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
– PKB wlicza instalowanie specjalnych zamków w drzwiach naszych domów i więzieniach, do których trafiają ludzie, którzy się do nas włamują. Uwzględnia wycinkę sekwoi i chaotyczne niszczenie naszych cudów natury. Obejmuje produkcję napalmu i głowic nuklearnych, a także wozów opancerzonych, przy użyciu których policja może tłumić zamieszki w naszych miastach. Do PKB zalicza się karabin firmy Whitman i nóż wytworzony przez Specka oraz programy telewizyjne gloryfikujące przemoc w celu sprzedaży zabawek naszym dzieciom – mówił kandydat na prezydenta 18 marca 1968 r. na Uniwersytecie w Kansas. – Jednak produkt narodowy brutto nie uwzględnia stanu zdrowia naszych dzieci, jakości ich edukacji ani radości z ich zabawy. Nie obejmuje piękna naszej poezji ani trwałości naszych małżeństw, jakości naszych publicznych debat czy uczciwości urzędników. Nie ma w nim naszej mądrości, naszej nauki, naszego poświęcenia i oddania dla kraju. PKB mierzy wiele, poza tym, co czyni życie wartym zachodu.