Banki nie upadają nie dlatego, że są zbyt duże, tylko dlatego, że są bankami. Produkują pieniądze, a więc są absolutnie konieczne do tego, aby inne firmy mogły funkcjonować. Lepszego systemu nikt jeszcze nie wymyślił.
Dziesięć lat temu, kiedy dzięki dość niesamowitemu zbiegowi okoliczności w USA pozwolono zbankrutować bankowi Lehman Brothers, wywołało to kilkuletni kryzys finansowy na całym świecie. Kilka dni temu przekonaliśmy się, że mającym swoje problemy bankom Leszka Czarneckiego – Getinowi i Idea Bankowi – też raczej nikt nie pozwoli upaść. Albo pomoże im bank centralny, pożyczając pieniądze, albo w ostateczności zostaną przejęte przez inny bank w ramach unijnej procedury przyspieszonej likwidacji. Prosta upadłość, jak w przypadku sklepu z warzywami, warsztatu samochodowego czy producenta lalek, w przypadku banku nie wchodzi w grę. Można dojść do wniosku, że banki nie upadają dlatego, że są zbyt wielkie, by upaść, ale po prostu dlatego, że są bankami.
Określenie „zbyt wielcy, by upaść” spopularyzował dziennikarz „New York Timesa” Andrew Ross Sorkin w 2009 r., czyli rok po upadku Lehman Brothers. Opublikował wtedy książkę pod takim właśnie tytułem. To pasjonująca opowieść o tym, co działo się w 2008, kiedy w Stanach Zjednoczonych trwała już zapaść na rynku nieruchomości, a instytucje finansowe z nim związane miały coraz większe kłopoty. Książka kończy się w momencie, w którym amerykański parlament uchwala program TARP (Troubled Assets Relief Program). Pozwalał on na to, aby państwo za pieniądze podatników wykupiło od banków bezwartościowe już wtedy papiery wartościowe oparte na kredytach hipotecznych, których nikt już wtedy nie spłacał.
Dzięki pomocy z budżetu bankructwo Lehman Brothers nie pociągnęło za sobą kolejnych, a system finansowy udało się ocalić. Politycy uważali, że ratują w ten sposób gospodarkę amerykańską przed jeszcze większymi kłopotami na niewyobrażalną skalę. Właśnie wtedy uznali, że największe banki są zbyt wielkie, by upaść. Warto więc wydać 700 mld dol. z budżetu na to, aby nie upadły. Trzeba tu dla porządku dodać, że część tych pieniędzy w ogóle nie została wykorzystana; nie wszystkie też poszły do banków, część trafiła do firm motoryzacyjnych – Chryslera i General Motors. Dziś też wiadomo, że zdecydowana większość tych środków już została spłacona. A na podstawie książki Sorkina w 2011 r. powstał film pod tytułem „Zbyt wielcy, by upaść”. Od tamtej pory określenie to słyszał już chyba każdy. Pozostaje pytanie: czy banki naprawdę nie mogą upadać i powinno się je przed tym chronić za wszelką cenę? A jeśli tak, to dlaczego?

Pieniądze z powietrza

Banki nie są zwykłymi przedsiębiorstwami. Mają nawet osobną ustawę – prawo bankowe. Jest to branża, która – nawet jeśli dominuje w niej kapitał prywatny – i tak jest pod ścisłą kontrolą państwa i państwowych regulacji. Aby założyć bank, trzeba spełnić całą masę bardzo wyśrubowanych warunków, których nie stawia się nikomu przy żadnej innej działalności gospodarczej. Dlatego nie powinno się porównywać banków do pozostałych przedsiębiorstw. Dotyczy to także upadłości. Twierdzenie, że skoro fabryka rowerów może upaść, to bank też powinien móc, nie musi być do końca prawdziwe.
Główna różnica pomiędzy bankiem a innymi firmami polega na tym, że bank robi pieniądze. Bez tych pieniędzy nie może funkcjonować cała reszta gospodarki. Gdy piszę „robi pieniądze”, nie chodzi mi o żadną metaforę, ale o znaczenie dosłowne. W Polsce dziś tylko około 13 proc. wszystkich pieniędzy w obiegu ma formę gotówki, czyli monet i banknotów. Około 87 proc. ma formę elektroniczną, bezgotówkową. To depozyty w bankach. Oczywiście możliwe jest, że ktoś przyniósł do banku papierową gotówkę i ją wpłacił, zamieniając ją tym samym na depozyt, ale w zdecydowanej większości przypadków depozyty powstają w wyniku udzielenia przez bank kredytu.
Jedno z najpopularniejszych nieporozumień dotyczących gospodarki dotyczy tego, jak działa bank. Wiele osób wierzy, że bank najpierw zbiera od ludzi depozyty, a potem je „wypożycza” innym ludziom, udzielając kredytów. Czyli aby powstał kredyt, najpierw musi być depozyt. W rzeczywistości jest odwrotnie. Depozyt powstaje w wyniku utworzenia nowego kredytu. Kiedy bank udziela nam kredytu, pojawiają się na naszym koncie pieniądze, które bank nam właśnie pożyczył. Z jednej strony powstało w tym momencie nasze zadłużenie wobec banku, ale z drugiej strony nagle w tym samym momencie powstały zupełnie nowe pieniądze. One wcześniej nie były czyjeś, bank nie przelał ich nam z czyjegoś depozytu; w istocie on je stworzył z niczego. Potem, płacąc za różne rzeczy, możemy sobie te nasze depozyty przelewać z konta na konto i w efekcie niektórzy mają dużo depozytów i nie mają kredytu, a inni mają duży kredyt i nie mają depozytów. Ale w skali całego systemu bankowego wielkość kredytów i wielkość depozytów są bardzo do siebie zbliżone. Nie są identyczne, bo w systemach bankowych pieniądze mogą też przekraczać granice państw; no i można sobie depozyt zamienić na gotówkę w bankomacie; ale generalnie są zawsze bardzo podobne.
Banki produkują pieniądze, stwarzają je z powietrza. Nie mogą tego robić oczywiście w nieskończoność, państwowe regulacje określają maksymalny pułap, do którego banki mogą udzielać nowych kredytów. Zależy on od tego, ile mają własnego kapitału. Z pewnością jednak to, ile banki mogą tworzyć nowych pieniędzy, nie zależy od tego, ile mają depozytów, bo każdy nowy kredyt automatycznie tworzy swój odpowiednik w postaci nowego depozytu.
Te depozyty w ramach państwowych systemów nadzoru nad rynkami finansowymi są najczęściej gwarantowane przez państwo. Tak jest też w Polsce. Gwarancja dotyczy wszystkich depozytów do równowartości 100 tysięcy euro. Potencjalny upadek banku nie stanowi więc poważnego zagrożenia dla pieniędzy, które ludzie w nim trzymają. Nie ma natomiast żadnych gwarancji dla kredytów.

Wszyscy mogą być podejrzani

W bardzo wielu zwykłych firmach fundamentem działalności jest kredyt obrotowy, który pomaga przedsiębiorcy być zawsze krok do przodu. Sklep nie musi czekać, aż sprzeda cały towar, żeby mieć gotówkę na zakup kolejnego. Może już wcześniej się zaopatrzyć za pieniądze z kredytu obrotowego. Kredyt może zostać spłacony w kolejnym kroku, kiedy towar się sprzeda. Ale najczęściej nie jest spłacany, tylko przedłużany na kolejny okres, aby zrobić kolejne zakupy – i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. W sytuacji, w której firma odnosi sukcesy, rozwija się i rośnie, bank zwiększa jej limit kredytowy, tak aby dostosować go do nowej skali działalności. Tak dzieje się w bardzo wielu branżach, które wytwarzają zdecydowaną większość PKB we wszystkich współczesnych państwach.
Jednak w momencie, w którym upada bank, wszystkie firmy, które obsługiwał, tracą możliwość dalszego przedłużania kredytów obrotowych. Zostają nagle odcięte od kluczowego źródła pieniędzy, którego nie da się w krótkim czasie zastąpić żadnym innym źródłem. Bardzo szybko może wtedy powstać sytuacja kryzysowa – firma nie ma za co zrobić nowych zakupów, musi więc ograniczyć skalę sprzedaży czy produkcji, generalnie skalę działalności. A jeśli jest też zadłużona u poddostawców, nie ma jak im zapłacić i uregulować swoich rachunków. Wtedy może zbankrutować.
Przeciętnej wielkości bank ma takich klientów – takich małych i średnich firm – tysiące. W razie jego upadku w tych wszystkich firmach pojawia się duży problem. I to niezależnie od tego, czy są bogate czy biedne; czy dobrze współpracowały z bankiem, czy już wcześniej miały problemy.
Ale sytuacja może wyglądać jeszcze gorzej, ponieważ działalność bankowa opiera się na bardzo wysokim poziomie zaufania. Ludzie trzymają depozyty w bankach, bo mają pewność, że są tam bezpieczne i nie znikną. Kolejnym efektem bankructwa jakiegoś banku może być podważenie zaufania w całym systemie.
Banki muszą mieć wartość udzielonych kredytów dostosowaną do wielkości swoich kapitałów, ale nie muszą mieć jej dostosowanej do wartości zgromadzonych depozytów. Są takie, które zamiast depozytów od ludzi mają depozyty od innych banków. Pożyczają pieniądze na hurtowym rynku międzybankowym. Takim właśnie bankiem był Lehman Brothers. Jego bankructwo nie było spowodowane paniką wśród zwykłych ludzi, którzy zgłosili się po swoje depozyty. W tym przypadku tymi, którzy zgłosili się po swoje pieniądze, były inne banki. W wyniku utraty zaufania do Lehmana postanowiły nie przedłużać mu odnawianych od wielu miesięcy pożyczek i Lehman z dnia na dzień musiał upaść. Nagle musiał oddać innym bankom miliardy dolarów, których nie był w stanie sobie zorganizować z dnia na dzień. Te inne banki utraciły do Lehmana zaufanie, bo wiedziały, że wcześniej poniósł ogromne straty na inwestycjach w instrumenty związane z amerykańskim rynkiem nieruchomości. Przestraszyły się, że straty w Lehmanie są tak duże, że za chwilę bank nie będzie miał już z czego oddać im swoich długów. Zgłaszając się po pieniądze, jednocześnie przyśpieszyły upadek. Utrata zaufania w tym sektorze działa jak samospełniająca się przepowiednia.
W sytuacji, w której pozwolimy, by jeden bank upadł, pojawia się niepewność w całym sektorze. Banki są bowiem powiązane plątaniną wzajemnych pożyczek, których udzielają sobie na dzień albo parę dni. To znacznie łatwiejszy sposób na to, aby zawsze mieć tyle pieniędzy, ile potrzeba na regulowanie zobowiązań, niż codzienne dostosowywanie wielkości depozytów ludności. W systemie bankowym w każdym momencie banki są więc sobie nawzajem winne dość duże kwoty. W momencie, w którym jeden upada, może zawalić się cały system. Wiadomo bowiem, że ten, który padł, już nie odda innym bankom pieniędzy, które akurat w momencie bankructwa był im winien. To oznacza, że teraz także te inne banki mają problem. Niestety, zwykle nie wiadomo, które i o jakie kwoty chodzi. Podejrzani mogą więc być wszyscy. Wzajemne zaufanie znika, banki przestają sobie pożyczać i cały system ulega zamrożeniu, co również może oznaczać duże problemy dla klientów.
Drugi aspekt podważenia zaufania do banków to możliwa reakcja ludzi. Pomimo gwarancji państwowych dla depozytów i tak mogą się oni wystraszyć i masowo zgłosić do banku, aby wymienić swoje depozyty na gotówkę.
Zarówno utrata zaufania wzajemnego wśród banków, jak i utrata zaufania do banku wśród tysięcy jego drobnych klientów może prowadzić do utraty płynności i niewypłacalności w kolejnych instytucjach. W ten sposób można doprowadzić do załamania całego sektora – wtedy wszystkie fatalne skutki, które w razie upadku jednego banku dotyczą zwykłych firm, zwielokrotniają się i dotyczą już całej gospodarki. To zaś w najgorszym razie prowadzi do kolosalnej katastrofy gospodarczej, w której za bankructwami banków pójdą bankructwa przedsiębiorstw, w efekcie czego pojawi się recesja, duże bezrobocie i generalnie wszyscy będziemy biedniejsi.
Stanie się tak, bo banki produkują pieniądze. Pieniądz elektroniczny można stworzyć z powietrza, ale ma on też tę cechę, że może zniknąć. Gotówkę można tylko wydrukować, za to pieniądz elektroniczny można „drukować”, ale można go też „oddrukować”. Upadek banków oznacza po prostu, że z gospodarki znikają spore kwoty pieniędzy. Wtedy znacznie trudniej zawierać i regulować miliony transakcji, które się na tę gospodarkę składają. W efekcie upadek systemu bankowego pociąga za sobą upadek całej gospodarki. Dlatego banki nie mogą upaść. I dlatego jest bardzo mało prawdopodobne, byśmy jeszcze kiedyś usłyszeli, że jakiś większy bank tak po prostu upadł.

Reputacja musi wystarczyć

Politycy po koniecznym, ale też bardzo bulwersującym społecznie ratunku dla systemu bankowego w USA w 2008 r. doszli do wniosku, że banki trzeba ratować, ale inaczej. Dolewanie do nich pieniędzy podatników jest zbyt ryzykowne politycznie: ludzie oburzają się, że z ich podatków ratuje się instytucje, które w normalnej sytuacji zarabiają miliardy co roku. Wprowadzono więc regulacje, zgodnie z którymi w sytuacji podbramkowej kosztami ratowania banku mają być obarczani przede wszystkim jego współwłaściciele, ewentualnie wierzyciele, czasami także posiadacze większych depozytów, ale nigdy podatnicy.
Od ponad stu lat znany jest też sposób wyciągania banków z kłopotów tylko za pomocą reputacji banku centralnego, który zawsze powinien być instytucją poważną i wiarygodną. W przypadku gdy jakiś zwykły bank traci zaufanie na rynku i nagle musi oddać wszystkie pieniądze wszystkim swoim klientom, bank centralny może wkroczyć na scenę i ogłosić, że dostarczy mu dokładnie tyle pieniędzy, ile trzeba. Wiadomo, że nie będzie mieć z tym problemu, bo jako bank centralny ma monopol na drukowanie pieniędzy, więc po prostu je dodrukuje w ilości wystarczającej. Słowa „ilość” używam tu celowo, bo w kontekście banku centralnego pieniądze są niepoliczalne. Najczęściej samo takie zapewnienie wystarczy, żeby sytuacja się uspokoiła, a klienci wrócili spokojnie do domów. Wówczas nie trzeba nawet niczego drukować. Dokładnie taki manewr kilka dni temu zastosował Narodowy Bank Polski względem Getin Noble Banku i Idea Banku. Komitet Stabilności Finansowej zapewnił, że NBP w razie potrzeby dostarczy bankom Leszka Czarneckiego tyle pieniędzy, ile trzeba. Kolejki pod oddziałami tych podmiotów zniknęły.
Takie rozwiązanie jest jednak możliwe tylko wtedy, kiedy bank pogrążony w kłopotach generalnie jest zdrowy i ma coś, co mógł dać bankowi centralnemu w zastaw za pożyczkę ratunkową. Kiedy takim zastawem nie dysponuje, wtedy faktycznie powinien zbankrutować. Ale ze względu na wszystkie niepożądane efekty, które opisałem powyżej, robi się to dziś nieco inaczej. Najlepiej tak, żeby nikt nie zauważył (to także pokłosie upadku Lehman Brothers i lekcji, którą cały świat z tamtego bankructwa wyciągnął).
Magazyn DGP 23 listopada 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Dziś mamy w Unii Europejskiej procedurę BRRD (czyli bank recovery and resolution directive), którą można nazwać przymusową likwidacją. Zgodnie z nią podmiot, dla którego nie ma już nadziei, bo stał się trwale nierentowny (czyli udzielił zbyt dużo złych kredytów, których teraz nikt nie spłaca), może zostać przejęty przez inny, zdrowy bank decyzją administracyjną. Nie ma konieczności wyrażania zgody przez właścicieli banku w kłopotach. Jest on im po prostu zabierany. Oczywiście to procedura, którą należy stosować tylko w ostateczności – kiedy wiadomo, że jedyną alternatywą jest upadek, czyli coś, czego absolutnie nie chcemy, z powodów, które już znamy. Takie przejęcie banku zwykle – z powodów technologiczno-logistycznych – odbywa się w weekend. Bank przejmujący zwykle płaci 1 euro, 1 dolara albo 1 złoty i w poniedziałek rano klienci chwiejącego się banku dowiadują się, że są już klientami innego. Z ich punktu widzenia nic się nie zmienia. Nie ma powodów do niepokoju, a tym bardziej paniki. Stabilność w systemie jest zachowana. Coś się stało, ale tak, że nikt tego nie zauważył. Co równie ważne – podatnik nie zapłacił za to ani grosza.
Takich rozwiązań jeszcze kilkanaście lat temu nie było, ale wtedy świat nie wiedział, że banki nie mogą upaść. Ale nie dlatego, że są zbyt duże, tylko dlatego, że są bankami. Produkują pieniądze, a więc są absolutnie konieczne do tego, aby wszystkie inne firmy mogły normalnie funkcjonować. Lepszego systemu jak dotąd nikt jeszcze nie wymyślił.