Zbudowaliśmy niezwykle skomplikowane państwa, a bogaci nauczyli się wykorzystywać to do własnych celów. Przejęli gospodarkę.
Magazyn 17.11
/
Dziennik Gazeta Prawna
Oligarcha. Gdy słyszymy to słowo, wyobrażamy sobie lekko otyłego mężczyznę w okolicach sześćdziesiątki, który nosi bardzo drogi garnitur, jeździ jeszcze droższym autem, jego posiadłość ma rozmiar powiatu i mieszczą się na niej – oprócz wilii stylizowanej na zamek – jezioro, las, korty tenisowe oraz pole golfowe. Posiada także kilka klubów sportowych i niezgrabnie pozuje na filantropa. Stać go na to wszystko, bo włada na Syberii licznymi kopalniami wydobywającymi metale szlachetne. Swoją pozycję zawdzięcza nie ciężkiej pracy, ale niejasnym powiązaniom, których korzenie sięgają jeszcze systemu komunistycznego. Wciąż zresztą jest „zblatowany” z władzą państwową. I to do tego stopnia, że trudno powiedzieć, kto w tym układzie jest stroną silniejszą – on czy decydenci. Dylemat znika, gdy sam staje się politykiem. Oligarcha to w naszym wyobrażeniu gangster ze Wschodu bogacący się kosztem dobrobytu zwykłych ludzi.
Ale wkrótce po tym, gdy już sobie tego gangstera ze Wschodu wyobrazimy, na naszej twarzy pojawia się wyraz ulgi. Oligarchia to przecież problem – właśnie! – Rosji, Ukrainy, innych państw postsowieckich, ale nie nasz – Polaków, Europejczyków, Amerykanów. Nie nasz, pocieszamy się, cywilizowanych ludzi Zachodu, wierzących w demokrację, równość i
prawo. Czy na pewno? Coraz większa grupa ekonomistów przekonuje, że problemy, z którymi zmaga się Zachód – stagnacja gospodarcza czy nierówności – są związane z zupełnie nową i nie mniej groźną odmianą oligarchii. Taką, której nie widać na pierwszy rzut oka.
„Zbudowaliśmy niezwykle skomplikowane państwa, a bogaci nauczyli się wykorzystywać to do własnych celów. Przejęli gospodarkę” – konstatuje znany amerykański politolog prof. Steven Teles z Johns Hopkins University. „Przejęta gospodarka” („The Captured Economy”) to zresztą także tytuł
książki Telesa, która wkrótce ukaże się na amerykańskim rynku.
Frédéric Bastiat, wybitny francuski ekonomista, zauważał smutno, że „państwo to wielka fikcja, dzięki której każdy usiłuje żyć kosztem innych”. Sporo w tym racji, ale w XXI w. te wypowiedziane niemal 200 lat temu słowa wymagają uzupełnienia.
Owszem, każdy usiłuje, ale tylko niektórym się to udaje. I to właśnie ci, którym się udaje, tworzą współczesną oligarchię. Charakteryzuje ją nieuchwytność czy też „rozmycie”.
Co to znaczy? W przeciwieństwie do starej oligarchii, której przedstawicieli łatwo zidentyfikować, oligarchia rozmyta nie jest tożsama z objęciem władzy przez grupę szemranych indywiduów. To wciąż „rządy nielicznych”, ale nielicznych korporacji i grup interesu (formowanych ad hoc aliansów, ale i stałych sprzymierzeń), które robią wszystko, by kosztem Kowalskiego i Nowaka stworzyć sobie jak najdogodniejsze warunki bogacenia się. Oligarchii rozmytej nie sposób zwalczać z pomocą takich instytucji jak Centralne Biuro Antykorupcyjne, bo rzadko ucieka się ona do tak prymitywnych działań, jak wręczanie politykom łapówek. Jest w swych metodach znacznie bardziej przebiegła niż oligarchia tradycyjna.
Oligarchia Zachodu różni się tym od oligarchii Wschodu, że jej przedstawiciele, sami zachowując skromność ubioru, opanowali do perfekcji trudną sztukę pudrowania i upiększania niewygodnej prawdy. Po pierwsze, interes własny potrafią zgrabnie opakować w retorykę dobra wspólnego i wpisać w przyświecające aktualnie rządzącym ideologie. Po drugie, umieją zaprząc do realizacji swoich celów demokratyczny proces legislacyjny, wykorzystując jego słabości. Po trzecie, potrafią podporządkować sobie polityków, przy okazji wmawiając im, że ta uległość jest korzystna dla ich wyborców oraz zwiększa szansę na reelekcję. Jeśli oligarchia tradycyjna jest ostentacyjna, bezczelna i łapczywa, to ta nowoczesna jest sprawna, cicha i nastawiona na trwały abordaż systemu. Wie, że najtrwalsze korzyści osiąga się nie tyle coś zwykłym ludziom raz po raz zabierając, ile bez nadmiernego rozgłosu, systemowo, na trwale przekierowując zasoby podatników i
konsumentów w swoją stronę. Celem współczesnej oligarchii, reprezentowanej przez eleganckich lobbystów myszkujących w tej dokładnie chwili po korytarzach sejmowych, jest ograniczenie naszego wyboru i doprowadzenie do takiej sytuacji, w której każda nasza decyzja konsumencka będzie dla nich jakoś korzystna.
Czy chodzi wyłącznie o ograniczenie naszych decyzji zakupowych? To ostateczny cel. Ale byśmy kupowali to, co „trzeba”, musimy także funkcjonować na co dzień w taki sposób, jaki oligarchii wydaje się słuszny. Tradycyjna oligarchia chce nas po prostu grabić. Nowoczesna – zmieniać. Nie chce ona wolnego rynku – chce rynku sprofilowanego wedle własnego widzimisię. Do tego potrzebuje wpływu na reguły gry, które teoretycznie wyznacza państwo. Na prawo. Ekonomiści nazywają to zjawisko pogonią za rentą. Zdolność do podporządkowywania systemu politycznego własnym interesom czyni nową oligarchię być może nawet bardziej groźną od tej klasycznej. O ile ta druga
prawa po prostu nie przestrzega, o tyle pierwsza wszystko załatwia legalnie. Przed jakim sądem zatem ją postawić?
W ten sposób rozmyta oligarchia tworzy świat, w którym zwykły obywatel tylko próbuje wpływać na politykę co cztery lata, a zasobna w kapitał firma może de facto robić to codziennie.
A właściwie do
Stanów Zjednoczonych. To „kraina ludzi wolnych”, prawda? – Dobre żarty – uważa prof. Luigi Zingales, ekonomista z University of Chicago Booth School of Business. Zingales od dwóch dekad alarmuje, że USA ewoluują w kierunku oligarchii. Nazywa ją „kapitalizmem kolesiów”, ale nie dajmy się zwieść niewinnej komiksowości tego sformułowania.
Zingales opublikował w 2003 r. razem z Raghuramem Rajanem książkę o wymownym tytule „Ocalić kapitalizm od kapitalistów”. Głoszą w niej tezę, że jeśli idzie o kapitalistów, to zwolennikami wolnego rynku są zazwyczaj tylko przedsiębiorcy in spe. Gdy już rozwiniesz firmę, w twoim interesie leży ograniczanie konkurencji i wyboru konsumenckiego. Najchętniej byś po prostu rynek zmonopolizował. Możesz zrobić to drogą zwykłą, pokonując rywali lepszymi produktami. Albo niezwykłą, rugując ich z rynku dzięki sprowokowaniu odpowiedniej decyzji legislacyjnej. Oto, jak to działa. Załóżmy, że jesteś europejskim producentem opon chcącym pozbyć się tańszej alternatywy z Chin. Ceną nie wygrasz, ale stać cię, by „podkręcić” te parametry twoich opon, które redukują wydzielanie CO2 do atmosfery. Gdy już to zrobisz, przekonujesz władzę, by podniosła obowiązujące standardy dla branży oponiarskiej tak, byś ty je jeszcze spełniał, a Chińczycy już nie. Oni znikają z rynku, a ty zyskujesz dodatkowo miano firmy dbającej o środowisko.
Taka strategia jednak kosztuje. Trzeba opracować mądrze brzmiące raporty, a potem wysłać ustosunkowanych ludzi, by przedstawili je politykom. A właściwie cały czas przedstawiali, bo jedno spotkanie nie wystarczy. Może warto zorganizować więc dodatkowo konferencję tematyczną? Na pewno musisz zatrudnić także prawników, którzy pomogą opracować „propozycje zmian w prawie”, a to wszystko uzupełnić edukacyjną kampanią medialną dotyczącą ekologii. Wtedy może się udać.
Według szacunków Transparency International z 2015 r. w Unii Europejskiej na poziomie instytucji unijnych firmy wydają na lobbing ok. 1,5 mld euro rocznie. Dzieli się tą kwotą 9 tys. organizacji lobbingowych i ponad 25 tys. lobbystów. Przekonują nie tylko do tego, by zmieniać i tworzyć nowe regulacje, lecz czasami – by ich nie zmieniać albo żeby zostawić ich mocodawców w spokoju. Z tym ostatnim mieliśmy do czynienia, gdy Google lobbował, by dało mu spokój antymonopolowe ramię Komisji Europejskiej. O dziwo, bezskutecznie, bo gigant z Mountain View został ukarany grzywną. W USA na lobbing przeznacza się ponad 3 mld dol. rocznie. Do największych sukcesów branży ostatnich lat należy pomoc prezydentowi Barackowi Obamie w uchwaleniu reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Dzięki niej amerykańscy ubezpieczyciele zanotowali masowy przypływ klientów, a firmy farmaceutyczne zgarną z rynku do 2024 r. – jak oblicza firma GlobalData – od 10 mld do 35 mld dol. dodatkowych przychodów.
Lobbystom nie chodzi, oczywiście, o nasze zdrowie, ekologię czy jakiekolwiek inne wzniosłe względy, a o interes konkretnej firmy czy branży. Im zasobniejszy mają portfel, tym są w dbaniu o ten interes skuteczniejsi. Inwestycja w lobbing jest więc opłacalna. Firmom nie tylko kalkuluje się w lobbing inwestować, lecz także w pewnym sensie muszą to robić. Jeśli nie ja wywalczę korzystne dla siebie prawo, zrobi to kto inny. Taka konkurencja nie przynosi nic dobrego – utrwala rynkową pozycję silnych i bogatych, ale niekoniecznie wciąż innowacyjnych, kosztem ambitnych, choć jeszcze biednych. To jedno ze źródeł współczesnych nierówności i hamulec gospodarczego żywiołu.
Dlaczego jest to hamulec, tłumaczył niedawno zmarły ekonomista amerykański William Baumol. Jak wskazywał, istnieją dwa główne rodzaje przedsiębiorczości: produktywna i nieproduktywna. Nieproduktywni przedsiębiorcy to ci, którzy w celu generowania zysków wykorzystują powiązania z rządem. Ogólny poziom przedsiębiorczości w gospodarce jest, twierdził Baumol, stały – dlatego im więcej przedsiębiorczego wysiłku ma charakter nieproduktywny, tym mniej ma charakter produktywny. W skrócie: gospodarka spowalnia, bo źle lokuje kapitał ludzki.
26 lat po opublikowaniu pracy, w której Baumol przedstawił powyższą teorię, prof. James Bessen z Boston University zaprezentował badania dokumentujące jej wymiar praktyczny. Pokazał za pomocą twardych danych wzrost znaczenia „czynników politycznych” dla zysków osiąganych przez korporacje po 2000 r. „Rosnąca złożoność regulacji przekładała się na rosnące zyski firm na zasadzie przypominającej przyczynowość. Regulacjom można przypisać dodatkowe 2 bln dol. w wycenie giełdowej wartości firm i zwyżki cen na rynku na poziomie 1–2 proc., oznaczające zwiększenie transferu od konsumentów do firm o ok. 400 mld dol. rocznie” – czytamy w podsumowaniu pracy. 400 mld dol. rocznie to bardzo dużo, a mówimy wyłącznie o rynku amerykańskim. Jak to wygląda w Unii Europejskiej?
Idealnie analogicznych badań nie znalazłem, ale pewien pogląd pozwala wyrobić sobie praca zbiorowa „Społeczny koszt pogoni za rentą w Europie” z 2009 r. Autorzy analizują w niej rzeczone zjawisko w kontekście strefy euro. Okazuje się, że w ramach pogoni za rentą w latach 1980–2003 państwa strefy euro traciły aż 18 proc. przychodów podatkowych rocznie. 18 proc.! To jakby co piątą złotówkę, którą oddajesz w podatkach, zgarniał prezes banku albo koncernu samochodowego.
Cytowane badania dotyczą przekazywania zasobów publicznych w różnych formach prywatnym podmiotom. Jedną z najpopularniejszych są ulgi podatkowe dla tych biznesów, które politykom wydają się najbardziej pożądane (bo stworzą miejsca pracy, bo wprowadzą w użycie nowe technologie, bo nauczą inne firmy know-how itd.). Od czasu ostatniego kryzysu ekonomicznego równie popularne stało się przekazywanie prywatnym firmom (zwłaszcza bankom) bailoutów, czyli zastrzyków finansowych. Oficjalnie, żeby uratować świat przed zapaścią, ale realnym skutkiem tej praktyki jest po prostu uspołecznienie strat generowanych przez biznesowych partaczy. Strat, bo zyski, gdy już się pojawią, w ich kieszeniach zostaną. Skutkiem tego system rynkowy pozbawiony jest kluczowej dla kapitalizmu cechy: możliwości bankructwa. Całkowity brak odpowiedzialności to jednak esencja funkcjonowania rozmytej oligarchii. Zrobi ona wszystko, by ten stan rzeczy trwał.
Ekonomiści twierdzą, że z tą pokusą nadużycia (harcujmy, bo w razie czego rząd pomoże) można skutecznie walczyć, mądrze konstruując prawo, ale jeszcze nigdzie tej walki nie wygrano. Przeciwnie, pokusę nadużycia odczuwa coraz więcej firm. Pisaliśmy o reformie ubezpieczeń w USA. Zgadnijcie, jaką gwarancję uzyskali ubezpieczyciele na wypadek, gdyby w wyniku reformy zanotowali straty? Trafiliście. Gwarancję ratunku pieniędzmi podatników.
Jeśli chodzi o polskie podwórko, przykładów nieproduktywnej, oligarchicznej przedsiębiorczości także nie brakuje. Zaliczy się do nich chociażby ratowanie SKOK, które kosztowało Bankowy Fundusz Gwarancyjny już 5 mld zł, a do którego nie doszłoby, gdyby nie powiązania SKOK z partią rządzącą. To jednak historia, powiedzmy, incydentalna, a przecież rozmyta oligarchia ma od lat w Polsce charakter bardziej fundamentalny. Jednym z jej elementów są państwowe firmy, do których częstokroć dopłacają podatnicy, a które pozwoliły dorobić się majątków politycznie namaszczonym prezesom. Inny element to OFE. Sam pomysł, by oszczędności emerytalne pakować w fundusze aktywnie inwestujące na rynku zamiast w fundusze pasywne, takie, które są obrazem indeksu giełdowego, powinien wydawać się podejrzany. Dlaczego? Jak wynika z czysto matematycznego rozumowania, średnia wyników wszystkich funduszy aktywnych musi być taka sama, jak funduszy pasywnych, przy czym zarządzanie funduszami pasywnymi jest znacznie prostsze i tańsze. Oszczędzamy na prowizji, bo zarządzać funduszem pasywnym może zwykły komputer. Tego nie powie wam żaden analityk z domu maklerskiego, ale w kontekście wieloletniego oszczędzania na emeryturę fundusz pasywny to jedyne sensowne wyjście.
Dlaczego więc przy projektowaniu reformy emerytalnej nie wybrano takiego rozwiązania? Bo właśnie o tę prowizję chodziło. Wmówiono nam, że wyniki OFE zależą od niezwykłych zdolności menedżerów i pozwolono im golić nas na opłatach, nie pozostawiając nam możliwości wyboru, bo przecież oszczędzanie w OFE było przymusowe.
Czy to oznacza, że likwidacja OFE to dobry pomysł?
Wszystko zależy od alternatywy.
Nie czas tu i miejsce, by zastanawiać się, czy powrót do systemu, w którym o naszych emeryturach decydują urzędnicy z ZUS, będzie dla Polaków dobry. Obstawiam, że nie. A jednak prof. Steven Teles wskazuje, że jednoznaczne sytuacje, w których to albo rynek, albo państwo przejmują jakąś dziedzinę, są bardziej pożądane niż takie, w których mamy zarówno trochę rynku, jak i trochę państwa. Gdy podział jest jasny, wiadomo, kogo winić w razie niepowodzenia. W skomplikowanym i niejasnym systemie mieszanym zwolennicy rynku winę zwalają na państwo, które niepotrzebnie się mieszało, a zwolennicy państwa – na rynek, który wszystko sprowadza do zysku.
Niestety, stwierdza Teles w jednym z wywiadów, żyjemy w kulturze politycznej, w której z jednej strony rozwiązania rynkowe cieszą się dużym prestiżem, z drugiej strony społeczeństwo sądzi, że istnieje sporo dziedzin, które powinny być przedmiotem publicznej troski, a to w sumie musi skutkować powstaniem systemu mieszanego. Otrzymujemy „rządy prowizorek” (kludgeocracy), czyli niezgrabnie zaprojektowanych instytucji, których efektywność w rozwiązywaniu danych problemów jest tylko tymczasowa.
Wielkimi prowizorkami uzupełnianymi o coraz to nowe prowizoryczne rozwiązania są właśnie systemy ubezpieczeń społecznych, emerytalnych i zdrowotnych. Jeśli nie działają, nikt nie myśli nad ich fundamentalną zmianą, wszyscy starają się je łatać. Preferuje się złożoność zamiast prostoty. Teles uważa, że dobrze widać to na przykładzie działalności think tanków, które w zamierzeniu mają dostarczać politykom świeżych idei. Skupiają się jednak na wymyślaniu praktycznych rozwiązań, które działają tylko tu i teraz, a nie w długiej perspektywie. Jak zauważa politolog, owe organizacje, konkurując o finansowanie, chcą wypaść oryginalnie i np. zamiast promować raczej prosty i bezpośredni system ubezpieczeń społecznych, prześcigają się w opracowywaniu wymyślnych szczegółowych strategii.
Kiedy państwo oparte jest na skomplikowanych zaimprowizowanych rozwiązaniach, musi brakować mu przejrzystości. A to wody, w których współczesna oligarchia uwielbia pływać. „Złożoność polityczna jest cenna dla tych, którzy gonią za rentą polityczną, ponieważ utrudnia identyfikację tego, kto i jak korzysta na danych rozwiązaniach. Polityczne mechanizmy stają się ukryte, a przeciw temu, co ukryte, trudno się zmobilizować” – pisze Teles w artykule „Kludgeocracy in America”. Zauważa też trzeźwo, że „grupy interesu” korzystające z takiego stanu rzeczy niekoniecznie muszą mieć charakter biznesowy. Nauczyciele, pielęgniarki, górnicy – oni wszyscy są w stanie zamieszać, przejąć i zmarnować pieniądze podatników.
Co wobec tego należy uczynić? Na usta – jako osobie o zdecydowanie wolnościowych poglądach – ciśnie mi się zawołanie: oddzielić państwo od gospodarki! Niestety, leseferyzm jako ideologia gospodarcza ma szanse powodzenia równie wielkie, jak katolicyzm na zyskanie statusu religii państwowej w Arabii Saudyjskiej. Co więcej, z punktu widzenia historycznego był zaledwie postulatem, do realizacji którego niektóre państwa świata zbliżały się tylko na krótko, by pod pretekstem wojny czy kryzysu gospodarczego albo po prostu pod wpływem innej ideologii szybko z niego rezygnować. To stosunki oligarchiczne stanowią dziejową normę. Kupcy, bankierzy czy przedstawiciele różnych rzemiosł od zawsze poszukiwali parasola ochronnego i przywilejów na dworach władców. I otrzymywali je. XIX-wieczni przemysłowcy nie stronili od konszachtów z państwem, jeśli miało dać im to subsydia lub dostęp do nowych rynków zbytu – dlatego chętnie przyklaskiwali kolonializmowi. Rzecz jasna istnieje teoria, zgodnie z którą biznes wchodził w konszachty z władzą wyłącznie z przykrej konieczności uniknięcia jej chciwości, a nie z chęci aktywnego korzystania na takiej relacji, lecz nie ma sensu się w nią zagłębiać. To dociekania poboczne, przywodzące na myśl podwórkowe spory chuliganów o to, kto zaczął. Nieważne, kto zaczął. Ważne są efekty. A efekty są opłakane.
Nie oznacza to, że nie powinniśmy przynajmniej próbować tchnąć leseferystycznego ducha w myślenie o współczesnym państwie. Domagając się, by ludzie w gospodarce mieli prawo do nieskrępowanego działania, leseferyzm żąda postawienia linii demarkacyjnej między stosunkami politycznymi a gospodarczymi. Jeśli nie może ona oddzielać jednego od drugiego całkowicie, niech przynajmniej jasno wskazuje, gdzie kompetencje władzy nie sięgają. Pamiętajmy, że im mniejsze aspiracje gospodarcze polityków, tym mniejsza potrzeba tworzenia nowych skomplikowanych praw i mniejsze pole do popisu dla lobbystów. Wycofywanie się polityków z gospodarki to konieczność stopniowego znoszenia szkodliwych praw i przepisów.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić? Może, ale wszystko, co warto zrobić, wymaga wysiłku.
Przeraża was jednak ta wielka niewiadoma, którą staje się przyszłość w scenariuszu, w którym państwo się kurczy i upraszcza? Wolelibyście zastosować inne lekarstwo?
Szkopuł w tym, że wszystkie inne pomysły byłyby dokładnie tym, co krytykuje Teles: prowizorką działającą w ramach tego samego zepsutego systemu. Może przyniosą krótkotrwałą ulgę, może upudrują niesprawiedliwy system, ale w długim terminie niczego nie zmienią. Gospodarka będzie coraz mocniej popadać w oligarchię – aż do momentu, w którym faktycznie każdy bogaty będzie miał coś za uszami, gdzie „coś” oznacza konszachty z państwem i czerpanie nienależnej renty z wygodnych „wylobbowanych” regulacji, subsydiów czy monopoli.
Już teraz polityczność coraz szybciej zjada nawet młodych przedsiębiorców. Jej ofiarą padł chociażby Elon Musk, inżynier biznesmen z RPA. Ten producent elektrycznych aut Tesla, wizjoner z ambicjami skolonizowania Marsa mógłby stać się pozytywnym bohaterem kapitalizmu, gdyby nie zdążył w międzyczasie przejąć idących w setki milionów dolarów państwowych subsydiów. Mowa o SolarCity, firmie Muska produkującej panele słoneczne, która nie dość, że zassała z publicznej kiesy 750 mln dol., to pozostała nierentowna.
Jeśli więc chcemy żyć w systemie korumpującym nawet genialne jednostki, trzymajmy ręce z dala od leseferyzmu. Tylko wówczas nie narzekajmy na nierówne szanse, szklane sufity i niesprawiedliwość. Pogódźmy się z nimi.