Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr? Nieprawda. Przynajmniej w gospodarce. Nawet odległe wydarzenia historyczne wciąż wpływają na tempo rozwoju gospodarczego.
/>
Starożytni mawiali, że historia jest nauczycielką życia. Z kolei Hegel przekonywał: Historia uczy nas tylko tego, że ludzkość nic z niej się nie nauczyła. Niektórzy politycy twierdzą, że historia nie liczy się wcale, że ważne jest „tu i teraz”, inni – że znaczenie ma tylko przyszłość. Cóż, i my dorzućmy tu swoje trzy grosze.
Otóż historia z całą pewnością jest istotna – przynajmniej jeśli chodzi o gospodarkę. Znajomość dziejów pozwala nam lepiej rozumieć, dlaczego rozwijamy się w takim, a nie innym tempie, albo dlaczego skumulowaliśmy tyle a tyle bogactwa. Więcej! Właściwe rozumienie wydarzeń historycznych może sprawić, że zaczniemy rozwijać się szybciej oraz unikniemy problemów, z którymi borykali się nasi przodkowie. Skąd to wiadomo?
Od mniej więcej dwóch dekad współcześni ekonomiści zajmują się identyfikowaniem i analizą wydarzeń historycznych, które mimo upływu lat, a czasem wielu wieków, wciąż wpływają na rozwój gospodarczy i bogactwo narodów. Wyniki badań historyczno-ekonomicznych bywają tak zaskakujące, że każą weryfikować klasyczne modele i wprowadzać zupełnie nowe pojęcia.
Nierówni, bo niewolni
Historia tłumaczy na przykład skalę nierówności dochodowych w Brazylii. To jedno z tych państw, gdzie widać je gołym okiem. Na wzgórzach otaczających Rio de Janeiro kontrastują ze sobą walące się, ściśnięte domki biedoty oraz nowsze, zadbane bloki, wille i kamienice, w których mieszkają artyści, intelektualiści i politycy. Wskaźnik Giniego, miara używana w ekonomii do szacowania nierówności, wynosi w Brazylii ok. 48 pkt, co plasuje ją w światowej czołówce. To oczywiście źle – im wyższy wskaźnik, tym nierówności większe. Dla porównania w Polsce wynosi on ok. 32, a w Finlandii – 27.
Dlaczego „oczywiście źle”? Bo chociaż jakiś poziom nierówności dochodowych jest w gospodarce rynkowej konieczny (równość oznaczałaby marazm i biedę), to skrajne nierówności stanowią problem. Sygnalizują, że nie wszyscy mają szanse na realizację swoich marzeń albo że istnieją uprzywilejowane kasty lub że niektóre grupy społeczne są w jakiś sposób wyzyskiwane.
Grupa ekonomistów – Brazylijczycy Thomas Fujiwara i Huberto Laudares oraz Hiszpan Felipe Valencia Caicedo – przekonuje w niedawno opublikowanej pracy, że jednym z istotnych powodów, dla których skala nierówności w Brazylii jest tak ogromna, okazał się proceder, z którym świat skończył (przynajmniej oficjalnie) w XIX w. – niewolnictwo. Brazylii długofalowo zaszkodziło to, że była krajem importującym afrykańskich niewolników na masową skalę, momentami wyprzedzając nawet pod tym względem Stany Zjednoczone. Dochodzą do takich wniosków, porównując nierówności między częścią kraju kolonizowaną przez Hiszpanów i przez Portugalczyków (linię podziału wyznaczał traktat z Tordesillas z 1494 r.) oraz biorąc pod uwagę dochody szczególnie czarnej ludności, będącej potomkami niewolników. Wniosek, że to niewolnictwo zwiększa nierówności, wziął się m.in. z obserwacji, że portugalska część Brazylii przyjęła znacznie więcej niewolników niż hiszpańska, i to w portugalskiej części nierówności są wyższe. Ekonomiści wyliczyli, że np. jednoprocentowy wzrost liczby niewolników w 1872 r. owocuje wzrostem współczesnych nierówności o ok. 0,112 pkt, a niewolnictwo w ogóle tłumaczy aż 20 proc. całości współczesnej skali nierówności dochodu w Brazylii.
Aż 20 proc.? To dość trudna do przełknięcia konkluzja dla tych, którzy lubią nierówności tłumaczyć wyłącznie skorumpowaną klasą polityczną, istnieniem uprzywilejowanej oligarchii, złym prawem, systemem edukacji, kapitalistycznym wyzyskiem czy niedostateczną redystrybucją dóbr. Oligarchię można zwalczać, zakres redystrybucji zwiększyć, złe prawo spróbować naprawić, ale niewolnictwo? Było i czy chcemy, czy nie, jego skutki będą nam jeszcze długo, nomen omen, kulą u nogi.
Powrót do równowagi
W środowisku współczesnych ekonomistów (tj. tych z ostatniego stulecia) opór przed uznaniem historii za czynnik istotny dla długofalowego rozwoju gospodarczego trwał bardzo długo – wspomnieliśmy, że zajmują się tym intensywnie dopiero od dwóch dekad, a to oznacza mnóstwo straconego czasu i sporo lekcji do nadrobienia. Jedną z przyczyn oporu było to, że historia niezbyt dobrze wpisuje się w upraszczające wszystko modele ekonometryczne. Zdarzenia historyczne mają złożone przyczyny i strukturę, a ich aktorami bywają zarówno ludzie, jak i ślepe siły natury – i to jednocześnie. Co więcej, „dane historyczne” charakteryzują się dużą dozą niepewności, tym większą, im odleglejszej epoki dotyczą, a interpretacje konkretnych wydarzeń mogą się od siebie diametralnie różnić. Historię nie tylko trudno umieścić w eleganckim matematycznym modelu, lecz także trudno jest wykazać, że takie czy inne korelacje między przeszłością a teraźniejszością mają charakter relacji przyczynowych, a nie zwykłego przypadku.
Profesor Nathan Nunn z Harvardu w pracy „Znaczenie historii dla rozwoju gospodarczego” tłumaczy jednak, że nawet ekonomiści się uczą. Rosnąca świadomość znaczenia historii dla rozwoju gospodarczego sprawiła, że zaczęli w końcu weryfikować modele, którymi się posługują. Z tych klasycznych bowiem wynikało, że zdarzenia historyczne mają oddziaływanie relatywnie krótkofalowe i są po prostu chwilowymi odchyleniami od jakiegoś określonego stanu. „W świetle klasycznych modeli ekonomicznych nie jest rzeczą oczywistą to, dlaczego historia miałaby mieć znaczenie w dłuższym terminie. Np. w klasycznym modelu Roberta Solowa [ekonomiczny noblista specjalizujący się w teorii wzrostu gospodarczego – red.], dla danego zbioru wartości, istnieje unikalny stabilny poziom kapitału i dochodu na robotnika. Każde wydarzenie, które wpływa szokowo na kapitał albo dochód, ma skutek tymczasowy, ponieważ gospodarka w końcu wraca do stanu równowagi” – pisze Nunn, zauważając przy tym, że klasycznej teorii zaprzeczają fakty.
Dlaczego na przykład największy hub lotniczy w Niemczech Zachodnich działa we Frankfurcie, a nie w Berlinie? Ponieważ został tam przeniesiony w związku z powojennym podziałem Niemiec. Tymczasowy historyczny epizod, jakim był ów podział, spowodował trwałą, a nie tymczasową, zmianę infrastrukturalną. Rynek osiągnął „równowagę” w innym miejscu, niż wynikałoby to z modeli a la Solow. Dlatego, jak pisze Nunn, ekonomiści zaczęli częściej odnosić się do pojęcia „równowag wielorakich”, czyli teorii, że ten sam rynek może – w zależności od bodźców – osiągnąć na trwałe stany, które są z punktu widzenia neoklasycznej wiary w racjonalność rynkowych graczy nieoptymalne. Świadectwem istnienia takich równowag jest zdaniem Nunna chociażby to, że używamy klawiatury z układem klawiszy QWERTY, a nie klawiatury Dvoraka, mimo że ta druga jest bardziej wydajna. Dlaczego? Nasze przywiązanie do układu QWERTY wynika z konserwatyzmu maszynistek. Wynaleziono go latach 70. XIX w., by usprawnić maszyny do pisania, a wydajniejsza klawiatura Dvoraka powstała dopiero 70 lat później. Maszynistki były już zbyt mocno przyzwyczajone do QWERTY. To historyczne przyzwyczajenie okazało się tak mocne, że przetrwało nawet po wynalezieniu komputera.
Zresztą marginalizowanie znaczenia zdarzeń z przeszłości przez ekonomistów także wynikało z przyzwyczajenia. Pochodzenie bogactwa bowiem było jednym z kluczowych zainteresowań wczesnych ekonomistów. Smith napisał o nim przecież nawet traktat. Teorie, które wypracowano na ten temat w XVIII i XIX w., odznaczają się szczególną zdolnością przetrwania. Zwłaszcza teoria geograficzna, zgodnie z którą o rozwoju gospodarczym decyduje położenie geograficzne, a której najbardziej znanym propagatorem był Monteskiusz. Zgodnie z nią na przykład dostęp do morza to dostęp do szlaków handlowych i warunek sine qua non budowy potęgi, a chłodniejszy klimat – w przeciwieństwie do ciepłego – hartuje ducha i motywuje do cięższej pracy.
Z tym tradycyjnym spojrzeniem polemizuje przekonująco prof. Daron Acemoglu z MIT, zwracając uwagę, że gdyby faktycznie geografia określała w długim terminie poziom rozwoju danego państwa, to trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego najbogatsze państwa z 1500 r. są obecnie biedne. Coś innego musiało doprowadzić do tego stanu rzeczy.
Ten przeklęty kolonializm
Spora grupa współczesnych badaczy uważa, że istotne dla gospodarczego powodzenia państw są czynniki biologiczne (zróżnicowanie puli genowej, średni poziom wrodzonego IQ itd.), a sam Acemoglu lubi podkreślać znaczenie kwestii instytucjonalnych (ochrona własności prywatnej, rodzaj władzy państwowej, kultura itd.). Takim przekonaniem przesiąknięta jest zresztą jego najbardziej znana książka zatytułowana „Dlaczego narody upadają”.
Oczywiste jest jednak, że czynniki wpływające na bogactwo i rozwój nie są dane raz na zawsze i ahistoryczne. Przeciwnie – kształtują się w czasie i w zależności od okoliczności. Mają więc charakter historyczny. To, jak wygląda mapa współczesnego świata, to wynik milionów lat ruchów tektonicznych. To, że większość państw świata to obecnie demokracje, to wynik ostatnich 200 lat przemian społecznych. To, że pula genowa jednego społeczeństwa różni się od puli genowej innego, to efekt tysięcy lat migracji. Co więcej, wspomniane czynniki wchodzą ze sobą w relacje, oddziałują na siebie. Badanie źródeł bogactwa narodów koncentrujące się wyłącznie na jednym ich typie, jest więc z gruntu wybrakowane. Potrzeba podejścia kompleksowego i syntetycznego, a historia i znaczące ją wydarzenia tworzą najbardziej ogólne ramy warunkujące nasz dobrobyt.
PKB jest niewolnikiem historii. Dobrze widać, o czym mowa w badaniach nad wpływem kolonializmu na współczesną gospodarkę państw kolonizowanych. To, nawiasem mówiąc, zagadnienie, od którego zaczęło się badanie wpływu historii na gospodarkę.
Ekspansja Europejczyków na inne kontynenty, a więc wydarzenie historyczne, które miało miejsce między XV a XX w., oddziałało na zamieszkujące je społeczeństwa na wszystkich możliwych poziomach – od tego instytucjonalnego (np. eksport europejskich systemów prawnych) po demograficzny (np. spadek populacji Indian) czy biologiczny (mieszanie się ras). O skutkach niewolnictwa (jednego z elementów kolonializmu) dla krajów, które były „importerami niewolników”, już pisaliśmy, a zbadano też jego skutki dla państw eksporterów. Okazało się, że im więcej dane państwo wyeksportowało niewolników, tym słabsze miało w przyszłości instytucje polityczne, a w następstwie mniejszy w porównaniu z innymi krajami zasób dóbr publicznych.
Niektórzy starają się w kolonializmie dostrzegać jakieś plusy. Na przykład Robert D. Woodberry z Baylor University Institute for Studies of Religion przekonuje, że jeśli na danym terytorium pojawiali się protestanccy misjonarze, tworzył się grunt pod budowę demokratycznego ustroju, lepszą edukację i ograniczenie niesprawiedliwości, co ma wciąż pozytywne skutki dla tych gospodarek.
Bardzo ciekawe spostrzeżenia płyną z badań Acemoglu. Przekonuje on, że to, czy kolonializm miał dobry efekt dla budowania przyjaznych rozwojowi instytucji, zależało od... poziomu śmiertelności kolonizatorów. Jeśli mogli gdzieś przetrwać, tworzyli tam dobre instytucje. To historia USA, Australii czy Nowej Zelandii. Jeśli nie mogli, zajmowali się przejmowaniem lokalnych zasobów i wysyłaniem ich do swojego kraju. Ten eksport zasobów miał często dla Starego Kontynentu rewolucyjne konsekwencje. Na przykład przeszczepienie uprawy ziemniaka do Europy zaowocowało znaczącym zwiększeniem produktywności rolnictwa (ziemniak był kalorycznie i pod względem składników odżywczych bardziej wartościowy od innych roślin uprawnych).
Jak więc należałoby podsumować długofalowe skutki kolonializmu? Profesor William Easterly, ekonomista z New York University, przekonuje, że bez względu na niektóre niuanse, na dłuższą metę fakt bycia w przeszłości skolonizowanym przez któreś z imperiów przynosi więcej szkód niż pożytku. „Odnoszące sukcesy kraje Azji Wschodniej, czyli Chiny, Japonia, Korea, Tajwan i Tajlandia, nigdy nie były skolonizowane przez Europejczyków. Z kolei największe rozczarowanie Azji Wschodniej, tj. Filipiny, były kolonizowane przez Hiszpanię i Stany Zjednoczone” – zauważa ekonomista w książce „Brzemię białego człowieka”. Kolonizacja najwyraźniej wytworzyła różnego typu bariery wzrostu, a brak kolonizacji oznaczał wolność, a więc także wolność do kształtowania własnej, służącej lokalnym interesom formy zarządzania państwem.
Oczywiście ekonomiści zajmują się nie tylko gospodarczym wpływem długotrwałych historycznych procesów i zjawisk takich jak kolonializm, lecz także pojedynczych zdarzeń takich jak zbombardowanie danego miasta w czasie wojny. Jednak w przypadku zdarzeń krótkotrwałych, chociaż intensywnych, często okazuje się, że gospodarka faktycznie wraca do wcześniejszego stanu równowagi. Na przykład jak pokazali Donald Davies i David E. Weinstein z Columbia University w swoich wspólnych pracach, japońskim miastom zbombardowanym w trakcie II wojny światowej powrót do przedwojennego poziomu produkcji i populacji zajął 25 lat.
Deficyt zaufania
A jak czynniki z zamierzchłych czasów wpływają na rozwój gospodarczy naszego kraju? Niestety, niezbyt wiele przeprowadzono dotąd badań, które odnosiłyby się do Polski bezpośrednio, analizując długofalowy wpływ historycznych wydarzeń na dzisiejsze tempo wzrostu naszej gospodarki. Szkoda, bo historia Polski jako obfitująca w ogrom przełomowych i dotkliwych wydarzeń daje dociekliwym ekonomistom wielkie pole do popisu.
Można np. sprawdzić, czy jakieś trwałe skutki gospodarczo-społeczne pozostawił po sobie niemal dwustuletni okres rozbicia dzielnicowego, dokładnie i „kwantytatywnie” przeanalizować dalekosiężny wpływ zaborów na rozwój poszczególnych regionów kraju albo oszacować, ile PKB tracimy teraz przez to, że w trakcie II wojny światowej zniszczono nasz przemysł i elitę narodu (a więc kapitał ludzki i fizyczny). To, oczywiście, luźne pomysły, ale byłoby na pewno pouczające, gdyby intuicje w stylu „zabór pruski był korzystniejszy gospodarczo niż rosyjski” albo „Polska wciąż odrabia straty poniesione w wyniku wojen światowych” ubrać w konkretne dane.
To, że nie ma wielu badań odnoszących się do naszego kraju bezpośrednio, nie oznacza, że nie ma badań, które do naszego kraju można odnieść na zasadzie analogii. Cytowany już Daron Acemoglu, a także kilku innych ekonomistów dobrze udowodniło na przykład, że kraje, w których przed wiekami istniała wyraźnie wyodrębniona i silna kasta wyzyskiwaczy (despotów czy „szlachetnie urodzonych”), mają obecnie problemy ze stworzeniem dobrych, służących ogólnemu dobru instytucji, z zarządzaniem i samoorganizacją. To może tłumaczyć problemy Polski choćby z dobrym prawem i wymiarem sprawiedliwości. Oto przecież od XIII w. aż do drugiej połowy XIX w. obowiązywał u nas system pańszczyzny, który był opartym na pracy przymusowej chłopów rodzajem niewolnictwa.
Historyczne zaszłości mogą tłumaczyć także problemy z brakiem zaufania społecznego w naszym kraju. To poważna sprawa, krępująca wzrost naszego PKB. Brak zaufania utrudnia kooperację, a dobra kooperacja to podstawa gospodarczego i społecznego rozwoju. Ekonomista Guido Tabellini z Bocconi University w pracy „Kultura i instytucje” pokazuje, że dzisiejszy stopień zaufania społecznego zależy w dużej mierze od tego, jak wcześnie dany kraj poradził sobie z analfabetyzmem oraz jak wcześnie uformował swoje polityczne instytucje. Za punkt odniesienia Tabellini wziął koniec XIX w. Kraje z mniej rozwiniętymi instytucjami i większym analfabetyzmem w tamtym okresie obecnie charakteryzują się mniejszym poziomem zaufania, wzajemnego szacunku, a także – co szczególnie ważne dla wzrostu gospodarczego – mniejszą wiarą, że indywidualny wysiłek to skuteczna droga do sukcesu. Chociaż danych z Polski Tabellini nie uwzględniał w badaniu, koncentrując się na Europie Zachodniej, to przecież wiadomo, że pod zaborem rosyjskim i w Galicji analfabetyzm utrzymywał się bardzo długo na wysokim poziomie (w 1870 r. wynosił ok. 80 proc.!), a pod zaborem pruskim dość szybko malał (30 proc.). Średnio dla całej populacji był więc wysoki w badanym przez Tabelliniego okresie. Z kolei instytucje polityczne w Polsce od ponad 200 lat nie zachowywały ciągłości. Monarchia i jej instytucje upadły wraz z zaborami, a potem Polska już jako demokracja była tworzona właściwie od zera po odzyskaniu niepodległości, by zostać zniszczoną w trakcie wojny, przejętą przez komunizm i znów odbudowaną po 1989 r. Nasze instytucje nie miały kiedy – ze względu właśnie na zawirowania historyczne – się „uleżeć”, nie mieliśmy kiedy ich dopracować i doskonalić. Patrząc na naszą historię, nic nie ma dziwnego w tym, że mamy problemy z kapitałem społecznym.
I co z tego
Sceptyk mógłby stwierdzić, że to wszystko jest ciekawe, ale nieprzydatne, i wrócić do konstatacji, która już wcześniej padła: przeszłości się nie zmieni. Ekonomiści zaprotestują: rozumienie przeszłości pozwala na wypracowanie skuteczniejszej polityki gospodarczej. Dwa przykłady.
Pierwszy. Pisałem niedawno, że dla polskiej gospodarki kluczowe jest zwiększenie produktywności pracy, jeśli mamy sobie poradzić z obciążeniami, jakie rodzi demografia i co za tym idzie system ubezpieczeń społecznych. Badania Tabelliniego potwierdzają te wnioski: nie redystrybucja, ale inwestycje w edukację są drogą do zwiększenia produktywności. „Regiony biedne kulturowo i ekonomicznie mogą skorzystać z inwestycji w edukację, z dostępu do taniego finansowania dla małych firm czy z decentralizacji instytucji politycznych i administracyjnych, a nie z transferu dochodów czy publicznych inwestycji, bo te nie dotykają źródła problemu” – pisze Tabellini. Ostrzega jednak jednocześnie, że efektów nie należy spodziewać się szybko.
Drugi przykład. Pouczające dla polityków mogą być badania długotrwałych efektów gospodarczych dawnych zmian klimatycznych. W pracy Marii Waldinger „Wpływ zdarzeń historycznych na długofalowy rozwój społeczno-gospodarczy” znajduje się analiza wpływu na gospodarkę tzw. małej epoki lodowcowej, która trwała od ok. 1350 do ok. 1750 r. Okazuje się, że spadki temperatur znacznie obniżały produktywność w rolnictwie, co z kolei prowadziło do zmniejszania się rozmiarów miast i kurczenia gospodarki jako całości. Mimo że mowa o okresie aż 400 lat, ludzkości nie udało się w pełni „dostosować” do tych zmian i ich negatywny efekt się utrzymywał. Chociaż w świecie Zachodu rolnictwo straciło na znaczeniu (a przemysł jest mniej podatny na zmiany klimatu), to – jak zauważa Waldinger – jest wciąż kluczowe w najbiedniejszych krajach świata. Jak na ironię, to one najmocniej dotknięte są zwyżkami temperatur. Dla polityków, którzy opracowują wielkie plany walki ze zmianami klimatu, może być to praktyczna wskazówka, że zamiast wydawać potężne sumy na walkę z naturą, lepiej jest część środków przeznaczyć na konkretne projekty, które wspomniane kraje na nadchodzące zmiany uodpornią.
Badań łączących historię z rozwojem gospodarczym co roku przybywa. Nic tylko czytać i uczyć się. Ale czy to oznacza, że rozstrzygamy niniejszym, kto ma rację w sporze o edukacyjne walory historii? Nie śmielibyśmy. Dajemy jednak dodatkowe argumenty tym, którzy wolą wierzyć w starożytne mądrości niż bełkot nowoczesnych filozofów i polityków.
Dzisiejszy stopień zaufania społecznego zależy w dużej mierze od tego, jak wcześnie dany kraj poradził sobie z analfabetyzmem oraz jak wcześnie uformował swoje polityczne instytucje. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że mamy problemy z kapitałem społecznym.