Gdy USA coraz bardziej sceptycznie patrzą na wolny handel, Chiny stają się jego największym orędownikiem.
Mantra powtarzana od lat podczas spotkań w Davos brzmi: globalizacja jest dobra. Dla biznesu, bo pozwala taniej produkować i łatwiej znajdować nowe rynki zbytu. Dla świata, bo wciąga w globalny łańcuch produkcyjny kraje słabo rozwinięte, umożliwiając ich rozwój. I wreszcie dla ludzi, bo wyciągnęła już z biedy setki milionów, a wyciągnie jeszcze więcej.
Z tą wizją nie zgadza się jednak coraz więcej polityków i liderów zachodniego świata. Prezydent elekt Donald Trump grozi koncernom motoryzacyjnym budującym fabryki po drugiej stronie granicy z Meksykiem nałożeniem wysokich ceł na sprowadzane stamtąd samochody. W podobnym tonie, tylko pod adresem francuskich producentów, wypowiada się kandydatka na prezydenta Marine Le Pen. Wczoraj zaś premier Wielkiej Brytanii Theresa May ogłosiła, że jej kraj nie będzie uczestniczyć we wspólnym rynku, czyli największej strefie wolnego handlu na świecie. Cena pod postacią konieczności przestrzegania czterech unijnych swobód została uznana przez Londyn za zbyt wysoką.
Wśród elit dochodzi do zderzenia dwóch postaw: zwolenników i przeciwników globalizacji. W Davos dotychczas mieścił się obóz tych pierwszych. Sceptyczny prąd wezbrał jednak w ciągu ostatniego roku na tyle, że dał się we znaki również podczas dorocznej konferencji w szwajcarskim kurorcie. Już drugi raz z rzędu do Szwajcarii nie przyjechała kanclerz Angela Merkel, która być może doszła do wniosku, że wizyta na spotkaniu zwolenników globalizacji nie jest najlepszym pomysłem w roku wyborczym. Biorąc pod uwagę zmianę ideowych wiatrów, Davos stało się – jak to określił założyciel Światowego Forum Ekonomicznego Klaus Schwab – „wioską globalną, ale w coraz większej izolacji”.
Stygnący entuzjazm dla globalizacji prowadzi do nieoczekiwanych konsekwencji. Podczas Forum rolę czempiona tego procesu przejął prezydent Chin Xi Jinping. Nic w tym dziwnego. Państwo Środka jest największym beneficjentem globalizacji. Bez niej nie byłoby mowy o powstaniu 200-milionowej klasy średniej. Nawet jeśli władze w Pekinie chcą przestawić gospodarkę kraju z eksportu na konsumpcję wewnętrzną, to rola fabryki świata jeszcze przez jakiś czas będzie kluczowa dla jego rozwoju. To dlatego Pekin wciąż forsuje inicjatywy w zakresie wolnego handlu, jak Wszechstronne Regionalne Partnerstwo Ekonomiczne obejmujące m.in. Indie, Australię i Japonię (ale już nie Stany Zjednoczone). – Chińskie drzwi pozostaną otwarte, w związku z czym mamy nadzieję, że także drzwi innych krajów pozostaną otwarte dla nas – powiedział prezydent Xi.
Oczywiście sprzeciw względem globalizacji sam w sobie nie jest niczym złym. Przez wiele lat liberalni ekonomiści uznawali za dogmat, że w dłuższym czasie globalizacja opłaca się wszystkim. Na przykładzie niemającej ostatnio dobrej prasy umowy handlowej NAFTA pokazywali, że nie tylko wzrósł eksport meksykańskich towarów do USA, ale i odwrotnie – wzrósł też amerykański eksport do południowego sąsiada. Zwolennicy globalizacji od dawna wskazują też na wskaźniki zatrudnienia w USA, pytając, że jeśli globalizacja jest taka zła, to jakim cudem stopa bezrobocia utrzymuje się na jednocyfrowym poziomie, a cała gospodarka jest bliska pełnego zatrudnienia.
Problem polega na tym, że wiele studiów badających wpływ globalizacji na gospodarkę rozpatrywało tylko skalę makro, ignorując skalę mikro. Od niedawna pojawiają się jednak analizy pokazujące ukryte koszty procesu globalizacji. Według jednej z nich („The China Shock: Learning from Labor Market Adjustment to Large Changes in Trade” autorstwa m.in. Davida Autora z Massachusetts Institute of Technology) otwarcie Stanów na import z Chin doprowadziło do likwidacji w latach 1999–2011 2,4 mln miejsc pracy w USA. Autorzy konkludowali, że nieprawdą jest, jakoby zwolnieni z tych miejsc pracy ludzie szybko znajdowali zatrudnienie gdzie indziej. Wręcz przeciwnie, wielu żyło na zasiłkach.
Zresztą nie jest też tak, że globalizacja cieszyła się bezwarunkowym poparciem wśród wszystkich ekonomistów. Od wielu lat do grona sceptyków należy chociażby Dani Rodrik, który ukuł termin „hiperglobalizacja” na opisanie takiej jej odmiany, w której wszelkie bariery są bezkrytycznie uznawane za przeszkody na drodze do osiągnięcia pełnej efektywności ekonomicznej. Kilka lat temu ten sam autor w książce „The Globalization Paradox” wskazywał, że kraje, które można uznać za największych beneficjentów wolnego handlu, korzystały z niego bardzo selektywnie, regulując dostęp obcego kapitału na swój rynek i dotując rozwój lokalnego biznesu. I wystawiając się na światową konkurencję dopiero wówczas, kiedy były w stanie konkurować z podmiotami z zagranicy. Odizolowana globalna wioska będzie musiała wziąć to wszystko pod uwagę, jeśli chce się wciąż liczyć w przyszłości.