NAFTA była najgorszą umową, jaka kiedykolwiek przydarzyła się USA – krzyczał podczas kampanii Donald Trump. Teraz Amerykanie oczekują od nowego prezydenta odpowiedzi na pytanie: komu służą umowy liberalizujące handel.
To NAFTA, Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu, jest – według Donalda Trumpa – głównym oskarżonym o doprowadzenie amerykańskiej gospodarki do stanu agonalnego. Świadkami, których przywoływał na poparcie swoich słów, są: stagnacja płac, kurczenie się sektora wytwórczego oraz likwidacja tysięcy miejsc pracy. Trump nigdy nie zadał sobie trudu, by wyłuszczyć, dlaczego tak mocno krytykuje NAFTA. Ale wiadomo, że dzięki swoim bezkompromisowym słowom stał się bohaterem dla wielu Amerykanów (o wyborcach Trumpa czytaj w Magazynie DGP 185/2016 – red.) zamieszkujących Pas Rdzy (Rust Belt). To stany, dawniej najmocniej uprzemysłowione, które teraz popadają w ruinę.
Temat umowy handlowej wiążącej USA, Kanadę oraz Meksyk stał się w kampanii wyjątkowo gorący: Trump wielokrotnie podkreślał, że Hillary Clinton – najpierw jako żona prezydenta, a potem sekretarz stanu w gabinecie Baracka Obamy – przyłożyła się do tej „tragedii”. Oskarżenia stały się tak nośne, że Clinton jak najbardziej świadomie rezygnowała z otwartej potyczki na ten temat z Trumpem. Bo wiedziała, że obrona NAFTA zaowocuje spadkiem poparcia dla niej. Jej sytuację komplikował fakt, że zwolennikiem wycofania się Ameryki z NAFTA był także Bernie Sanders, który poważnie zagrażał jej w prawyborach. Ostatecznie Sanders poparł Hillary, lecz jego elektorat do końca patrzył na jej kandydaturę krzywym okiem. A nawet odgrażał się, że zbojkotuje wybory lub poprze Jill Stein albo Gary’ego Johnsona, kandydatkę Zielonych oraz kandydata libertarianów.
Pozostało
93%
treści
Powiązane
Reklama