Ekonomiści przestrzegają, że na horyzoncie brak jest wielkich idei, które mogłyby dać napęd światowej gospodarce na XXI stulecie. Namierzyli nowego, jednego z największych, wroga rozwoju: system patentowy. Same tylko paraliżujące spory patentowe kosztują gospodarkę miliardy dolarów
Kwas deoksyrybonukleinowy, w skrócie DNA – każdy o nim słyszał i nawet, jeśli nie umiałby wytłumaczyć, czym dokładnie jest, wie, że DNA to coś bardzo ważnego.
Święta racja. DNA zawiera informację genetyczną, która określa wszystko to, czym jesteśmy z biologicznego punktu widzenia (a nawet podstawowe cechy charakteru!). Do kogo należą zatem poszczególne geny? Geny nie należą do nikogo, mogłoby się zdawać. Są tak samo bezpańskie jest powietrze. Ewentualnie możemy powiedzieć, że sekwencja genów, która nas określa, należy z natury rzeczy wyłącznie do nas i nikomu nic do tego – i po co w ogóle rozważać tę kwestię? Przecież to sprawy oczywiste!
Nie dla wszystkich. Na przykład nie dla firmy Myriad Genetics, która w latach 90. opatentowała geny BRCA1 i BRCA2 (ich mutacje mogą przyczyniać się do zachorowań na raka piersi i jajników.) Jeśli ktoś chciał wspomniane geny badać, mógł to robić wyłącznie za pomocą wynalezionego przez Myriad Genetics specjalnego testu, a ten, rzecz jasna, nie był darmowy. Sytuacja może i absurdalna, ale była faktem aż do 2013 r., gdy Sąd Najwyższy USA unieważnił te patenty. – Naturalnie występujące segmenty DNA są produktem natury i nie kwalifikują się do opatentowania tylko dlatego, że zostały wyodrębnione – wyrokował sąd.
Firmie Myriad było to oczywiście nie na rękę, bo wyczerpało się źródło stabilnego przychodu. Nie kompania ta jest tu jednak czarnym charakterem, ale współczesny system ochrony własności intelektualnej: patentów, znaków towarowych czy praw autorskich.
Ekonomiści uważają, że dając posiadaczom patentów zbyt szerokie uprawnienia, system ten przyczynia się do znacznego spowolnienia postępu cywilizacyjnego. – Postęp zwykle odbywa się dzięki dużej liczbie małych kroków, a każdy kolejny krok opiera się na poprzednich. Jeśli te kroki można patentować, to posiadacze patentów mogą efektywnie blokować, a przynajmniej spowalniać postęp poprzez ustanawianie wysokich opłat licencyjnych – uważa prof. Eric Maskin, laureat Nagrody Nobla z ekonomii.
Antybohater kapitalizmu: James Watt
Problem ten ujawnił się już u zarania kapitalizmu, gdy szkocki inżynier James Watt w 1769 r. opatentował maszynę parową. Oficjalna wersja historii – taka, którą sprzedaje się w szkolnych podręcznikach – mówi, że Wattowi zawdzięczamy rewolucję przemysłową i wszystkie te dobrodziejstwa, które były jej wynikiem. Mniej znana, ale bliższa prawdy wersja jest dla Szkota znacznie mniej korzystna. Zgodnie z nią był on jednym z wielu wybitnych inżynierów pracujących nad maszyną parową, który po prostu uprzedził innych w wyścigu po prawną ochronę swojego wynalazku, a następnie czerpał korzyści z tego monopolu. Monopolu, bo patent to sztuczny, ustanawiany przez państwo monopol.
Watta jako antybohatera kapitalizmu przedstawia dwóch amerykańskich autorów, Michele Boldrin i David K. Levine, w książce „Przeciwko monopolowi intelektualnemu”. – Watt uzyskał ochronę patentową aż do 1800 r., choć przeciw jego wnioskowi przemawiali w brytyjskim parlamencie tacy mówcy, jak choćby słynny myśliciel Edmund Burke. W trakcie obowiązywania patentu dużą porcję swojej energii Watt przeznaczył na zwalczanie za jego pomocą konkurencyjnych inwestorów – przekonują.
Jednocześnie, twierdzą Boldrin i Levine, Watt nie był szczególnie zdeterminowany, by udoskonalać swoją maszynę. – Dopóki patent był chroniony, Wielka Brytania zwiększała moc swoich silników parowych o ok. 750 koni mechanicznych rocznie, zaś przez 30 lat po wygaśnięciu patentu moc ta rosła o ok. 4 tys. koni mechanicznych rocznie. Było tak, ponieważ wiele technologii udoskonalających silnik parowy weszło w życie dopiero po 1800 r., mimo że wynaleziono je dużo wcześniej. James Watt opóźniał akumulację kapitału i wzrost gospodarczy. Takie historie dzieją się po dziś dzień – czytamy w książce.
Może to jednak tylko anegdoty? OK – powie ktoś – takie sytuacje się zdarzają, ale to nie znaczy, że złe są patenty, a tylko że chciwi bywają wykorzystujący je ludzie!
A więc winne są czarne owce? Cóż, to zawsze wygodna, ale tym razem mało wiarygodna hipoteza.
Sama idea patentowania wynalazków wydaje się przecież rozsądna. Nikt – może oprócz ideologicznych radykałów – nie sprzeciwia się samemu istnieniu systemu patentowego i nie podważa pojęcia własności intelektualnej. Standardowa i raczej słuszna linia argumentacji jest taka: patent to nagroda dla innowatora za to, że włożył wysiłek i talent w wynalezienie czy opracowanie danej rzeczy, a tym samym – motywacja do pracy. Wyobraźmy sobie, że przez lata poświęcamy swoją pracę, czas, pieniądze i życie osobiste na wynalezienie czegoś. Ponosimy ogromne ryzyko, że być może nasze starania nie zakończą się wcale sukcesem, a nawet jeśli nam się uda, to nie jesteśmy zawczasu w stanie ocenić, czy zyski przewyższą koszty. Ochrona patentowa gwarantuje więc pewne minimum, które pozwala się spodziewać, że w razie sukcesu udział i wkład twórcy zostanie wyceniony i że nie pojawią się natychmiast ludzie, którzy wynalazek skopiują i zgarną rynkową premię.
Najłatwiej zademonstrować to na przykładzie przemysłu farmaceutycznego. Średni koszt wynalezienia nowego leku (według badań Henry'ego Grabowskiego i Ronalda Hansena) to obecnie ponad 2,8 mld dol. Czy moglibyśmy oczekiwać, że jakakolwiek firma podejmie się pracy nad nowym lekiem bez gwarancji, że po jego wprowadzeniu na rynek nie będzie jedynym podmiotem, który będzie na nim zarabiał?
– Bez zysków ze sprzedaży nowego leku w okresie przejściowego monopolu firmy nie byłyby w stanie inwestować w rozwój nowych produktów. Mielibyśmy mniej nowych leków, także tych najpotrzebniejszych – pisze we „Freedonomii” John Lott Jr, wolnorynkowy ekonomista i jednocześnie zwolennik dość twardego systemu patentowego.
Lott oczywiście ma rację w tej konkretnej kwestii, ale jest przedstawicielem starej konserwatywnej szkoły myślenia o patentach.
500 mld na prawników
Młodzi, bardziej liberalni ekonomiści uniwersyteccy zwracają uwagę, że dotąd żadne badania ekonomicznie nie potwierdziły istnienia silnej korelacji w rodzaju silne patenty – większe wydatki na badania i rozwój. Co więcej, dostępna literatura ekonomiczna sugeruje nawet brak takiego związku. Zwraca się uwagę, że pomiędzy pożądaną (czyli taką, która nie nakłada na gospodarkę zbyt wysokich kosztów) a nadmierną ochroną patentową istnieje granica, która przez ostatnie kilka dekad zaczęła się zacierać.
Patenty funkcjonowały w świecie wynalazków już od połowy XV w. Ustawa wenecka (wprowadzona w 1474 r.) dawała twórcom 10-letni parasol ochronny na wymyślone przez siebie urządzenia. To było rewolucyjne novum, bo wcześniej przez tysiąclecia dowolnie pożyczano od siebie pomysły, czasami nawet nie swoje dzieła podpisując własnym nazwiskiem. W starożytności dodawano sobie w ten sposób prestiżu i nikt nikogo za to nie pozywał do sądu. Kopiowany poeta dumny był nawet, że to jego dzieła warte są podpisywania się pod nimi nazwiskami popełniających plagiat.
Był to akceptowany do pewnego stopnia zwyczaj (który teraz notabene nastręcza sporych trudności badaczom starożytnych dzieł i wynalazków).
Naprawdę mocna ochrona własności intelektualnej, w tym patentów, to historia ostatniego półwiecza. Od kilku dekad regularnie wprowadzano nowe przepisy patentowe na poziomie narodowym i międzynarodowym. Prawo patentowe stawało się coraz bardziej skomplikowane, niejasne, a jednocześnie coraz silniejsze, dające posiadaczom patentów coraz więcej przywilejów i dłuższe okresy ochronne. Coraz łatwiej było patent uzyskać i coraz szersza była definicja tego, co można patentować. Efekty tego procesu szczególnie wyraźne są w USA.
Doszło to tego, że pięciolatek opatentował tam w 2006 r. „nową metodę huśtania się na huśtawce” (zasugerował mu to ojciec – prawnik patentowy), a ktoś inny „sposób na aerobowy trening kota z pomocą lasera”. Chodziło o najzwyklejszy minilaser w breloku, którego światło koty uwielbiają ścigać. Każdy zna tę zabawę, ale tylko jednej osobie przyszło na myśl, by to opatentować. Nawet to nie przebije jednak człowieka, który zastrzegł jako znak towarowy symbol liczby pi (dodając po nim kropkę).
To oczywiście przykłady zabawne, ale uśmiech szybko zniknie z twarzy, gdy uświadomimy sobie, że wiele patentów wprowadza się tylko po to, by zarabiać poprzez procesowanie się ze wszystkimi, którzy choćby potencjalnie je naruszają.
Firmy, które zawodowo zajmują się skupowaniem z rynku patentów czy znaków towarowych, by potem procesować się o ich naruszanie, nazywane są przez ekonomistów trollami patentowymi. Same te firmy wymyślają niewiele albo zupełnie nic.
Jak wykazali James Bessen i Michael Meurer w pracy „Porażka patentu”, całkowity koszt paraliżujących gospodarkę sporów patentowych (od 1990 r.) wyniósł aż 500 mld dol. Wyliczenia te dotyczyły tylko firm amerykańskich notowanych na giełdzie i brały pod uwagę wyłącznie koszty prawne wynikające z obrony przed roszczeniami patentowymi. – Gdy wyłączyć sektor chemiczny i farmaceutyczny, koszt sporów prawnych przewyższa już korzyści, które wynalazcy czerpią z ochrony patentowej – komentował wyniki badań naukowców prestiżowy portal Arstechnica.com.
Hipokryta Jobs
– Trolle wykorzystują dziury w systemie prawnym związane z tym, jak definiujemy i chronimy prawa własności intelektualnej – uważa Lauren H. Cohen, cytowany przez serwis Forbes.com profesor z Harvardu, który w zeszłym roku opublikował studium patentowego trollingu. – Im twoja firma ma więcej pieniędzy, tym większa szansa, że ktoś pozwie cię o naruszenie patentu. Każde dodatkowe 2 mld dol. na koncie firmy sześciokrotnie zwiększa prawdopodobieństwo pozwu – oblicza ekonomista.
Za największego patentowego trolla uchodzi amerykańska firma Intellectual Ventures, która chwali się na swoich stronach, że „w ciągu swojego istnienia skupiła z rynku 70 tys. patentów” z dziedzin takich, jak rolnictwo, energia, finanse, IT czy medycyna. Co prawda Intellectual Ventures ma także własne laboratoria i naukowców, którzy zajmują się oczywiście bardzo ważnymi zagadnieniami (np. walką ze zmianami klimatu), ale nikt nie powiedział, że troll nie może być innowacyjny. Bowiem nawet znane z innowacyjności i wielu użytecznych produktów firmy mogą w końcu przeistoczyć się w trolle, gdy zaczną rozbudowywać swoje działy prawne i seryjnie wytaczać procesy patentowe konkurentom.
Dobrą ilustracją byłby wspomniany już Watt, tyle że to już odległa historia. Kto jest jego współczesnym odpowiednikiem? Kandydatów mamy wielu, choćby koncern Apple. W 2011 r. zasłynął on pozwaniem Samsunga o skopiowanie w modelu Galaxy interfejsu i kształtu ze swojego iPhone’a. Nie był to oczywiście jedyny proces wytoczony przez Apple w kwestii naruszenia patentów.
– Konkurencja jest zdrowa, ale nie może polegać na kradzieży pomysłów – ostrzegał wcześniej Steve Jobs, jakby nie pamiętając, że sam w latach 90. przyznawał się do, delikatnie mówiąc, zapożyczeń. „Bezwstydnie kradłem świetne pomysły” – mówił w wywiadzie dla sieci telewizyjnej PBS w 1996 r.
Po śmierci Jobsa (zmarł w 2011 r.) przedstawiciele Apple próbowali nieudolnie tłumaczyć te słowa („Miał na myśli co innego”), ale ich ekwilibrystyka wywoływała tylko uśmiech politowania – przypominano, że sam Apple, gdy nie był jeszcze rynkowym potentatem, stał się obiektem pozwów o łamanie praw patentowych (m.in. ze strony koncernu Xerox w 1989 r.).
Profesor Paul Romer, ekonomista z Uniwersytetu Nowojorskiego, uważa, że w branży IT największym trollem nie jest Apple, ale Microsoft (założyciele Intellectual Ventures wywodzą się właśnie z tej firmy). Chociaż rynkowy monopol Microsoftu został w dużej części rozbity przez rząd USA i Komisję Europejską, a nieuczciwe praktyki zakazane, to firma ta, będąc w posiadaniu ponad 40 tys. patentów, jest w stanie zarabiać rocznie miliardy dolarów dzięki ich licencjonowaniu. Jeśli na przykład próbujesz stworzyć nowy system operacyjny dla jakiegoś przenośnego urządzenia, to na pewno pogwałcisz któryś z patentów Microsoftu. Wybór, który pozostawiają ci jego prawnicy, jest prosty: kup licencję albo procesuj się z gigantem.
Patentami w Chińczyków
Powyższe przykłady dotyczą bogatych krajów rozwiniętych, ale w globalnej wiosce wojny patentowe z konieczności mają charakter światowy. Już dawno więc międzynarodowe korporacje zaczęły dochodzić swoich praw także w gospodarkach wschodzących – przede wszystkim w Azji. I tu zaczyna się prawdziwie bolesny problem.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której faktycznie udaje się wszystkim posiadaczom patentów egzekwować swoje prawa na skalę globalną i ze stuprocentową skutecznością. W takiej – na szczęście abstrakcyjnej – sytuacji z jednej strony mogą dyktować oni olbrzymie opłaty licencyjne za swoje patenty, a z drugiej wygrywać przed sądem wysokie odszkodowania za ich naruszanie. Profesor Romer, którego ekonomicznym konikiem jest rozwój gospodarczy gospodarek wschodzących i najbiedniejszych rejonów świata, uważa taki scenariusz za koszmarny. Ekonomista przekonuje, że wszystkim gospodarczym żółtodziobom należy pozwolić na niemal bezkarne kopiowanie (albo przynajmniej stosować wobec nich mniej restrykcyjną miarę), gdyż tylko dzięki temu mogą wyjść ze stadium ubóstwa.
Najlepszym przykładem są Chiny. Gdyby nie to, że przez pierwsze trzy dekady od reform Deng Xiaopinga były przede wszystkim gospodarką powielającą zachodnie rozwiązania, wciąż tkwiłyby w martwym punkcie i na pewno nie byłyby teraz drugą po Stanach Zjednoczonych gospodarką świata (jeśli mierzyć to wielkością PKB). Dopiero po etapie kopiowania, przekonuje Romer, przychodzi czas na innowacyjność.
Nawiasem mówiąc, pojęcie własności intelektualnej w Chinach nigdy nie było – ze względu na uwarunkowania kulturowo-historyczne – szczególnie dobrze rozumiane. Kopiowanie cudzych idei uchodziło nie tylko za pożądane, było wyrazem uznania! Z tej perspektywy to, że na chińskich ulicach można znaleźć podróbkę iPhone’a 6 za 100 dol., wcale nie dziwi.
Przeciwko silnym patentom – oprócz argumentów utylitarnych – przemawia jeszcze jeden bardzo istotny fakt. Patent to monopol. A co jeśli na podobny pomysł wpadnie jednocześnie i niezależnie od siebie trzech albo pięciu innowatorów? Dlaczego jeden z nich ma zgarniać rynkową śmietankę, tylko dlatego że pojawił się o pięć minut wcześniej od kolegów w urzędzie patentowym? – Tak zwany niezależny wynalazek czy niezależne odkrycie to wbrew pozorom bardzo częsta sytuacja. Klasyczne przykłady to Isaac Newton i Gottfried Leibniz, którzy równolegle doskonalili rachunek różniczkowy i całkowy. Albo Alexander Graham Bell, Elisha Gray i Johann Reis, którzy niezależnie od siebie wynaleźli telefon. Silnik odrzutowy także ma kilku niezależnych wynalazców. Ludzie nie powinni być zmuszani do płacenia za swoje własne idee – uważa prof. Alex Tabarrok, ekonomista z George Mason University i autor poczytnej książki „Odrodzenie innowacyjności”.
Elon Musk robi rewolucję
Profesor Tabarrok chciałby – oprócz wytyczenia jasnej granicy pomiędzy tym, co można, a czego nie można patentować – wprowadzić różne okresy trwania ochrony patentowej. Na przykład trzy, siedem i 20 lat – w zależności od rodzaju patentu, przy czym trzyletnie patenty przyznawane byłyby bardzo szybko, a w celu uzyskania 20-letnich należałoby spełniać niemal zaporowe wymogi.
Zbyt szeroka i zbyt długa ochrona patentowa, uważa Tabarrok, zniechęca tych najbardziej kreatywnych, ale najmniej zamożnych, do podejmowania innowacyjnych wysiłków. Niektórzy ekonomiści idą dalej, twierdząc, że w niektórych branżach innowacje powstawałyby nawet, gdyby ochrony patentowej nie było tam wcale. Sprawę rozwiązywałby rynek. Jeśli na przykład ktoś opracowałby metodę pozyskiwania energii z użyciem jakiegoś rzadkiego surowca, to – przed ogłoszeniem publicznie wyników swojej pracy – mógłby wykupić na giełdzie kontrakty terminowe na ten surowiec. Gdy ludzie dowiedzą się o nowym źródle energii, wartość surowca wzrośnie i innowator zgarnie pokaźną sumę.
Czy zatem jest szansa, że prawo patentowe zostanie zreformowane zgodnie z zaleceniami ekonomistów? Trzeba przyznać, że próby uporządkowania tej kwestii są od czasu do czasu podejmowane. Administracja Baracka Obamy pracuje obecnie nad ustawą uderzającą w trolle patentowe, a Unia Europejska wprowadziła w 2011 r. jednolity patent europejski. Rozwiązania prawne nie nadążają jednak za postępem technologii. I choć na przykład jednolity patent europejski obniża koszty patentowania, co jest dobre dla małych firm, to jednocześnie ułatwia międzynarodowe pozwy sądowe, co jest dla takich firm zabójcze.
Profesor Tabarrok przekonuje, że innowacja musi mieć charakter otwarty i że świat w końcu to zrozumie. Za jaskółkę zmian uważa się działalność Elona Muska, miliardera produkującego oprócz statków kosmicznych także elektryczne samochody pod marką Tesla. W wakacje zeszłego roku Musk opublikował oświadczenie, które Tabarrok uważa za równie przełomowe, co decyzja Henry’ego Forda o tym, że dwukrotnie zwiększy pensje swoich pracowników (pozwoliło im to na zakup produkowanych przez siebie aut). Musk uwolnił wówczas należące do Tesli patenty. Teraz korzystać z nich może każdy – i to nieodpłatnie!
„Tesla powstała, by przyśpieszyć nadejście rewolucyjnych zmian w transporcie. Jeśli umożliwimy powstanie przełomowych pojazdów elektrycznych, a drogę za sobą zaminujemy własnością intelektualną, będziemy działać wbrew własnym intencjom. Tak więc nikogo już nie będziemy pozywać za nadużycia patentowe. Gdy rozpocząłem przygodę z biznesem, sądziłem, że patenty to dobra rzecz. I może były dobre, ale dawno temu. Teraz liderzy nowych technologii nie budują swojej potęgi na bazie patentów, ale na umiejętności przyciągania najbardziej utalentowanych inżynierów świata” – tłumaczył Musk.
Być może więc wkrótce zdezaktualizuje się przykra diagnoza, którą wyłożył mi w wywiadzie wybitny ekonomista prof. Kenneth J. Arrow: „Na horyzoncie brak wielkich idei. Są tylko punktowe przewroty, które jednak nie zmieniają naszego życia na lepsze w sposób fundamentalny”.

Kiedyś sądziłem, że patenty to dobra rzecz. I były dobre, ale dawno temu. Teraz liderzy nowych technologii nie budują potęgi na bazie patentów, ale na umiejętności przyciągania najbardziej utalentowanych inżynierów – mówi Elon Musk

Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę