Nauka przeniesiona na grunt polityk publicznych traci wiarygodność. Obywatele jej nie rozumieją, a rządzący traktują instrumentalnie.
Skończyły się czasy, gdy sporne kwestie w społeczeństwie i państwie rozstrzygał król. Skończyły się czasy, gdy robił to papież. Dzisiaj na ostatecznego arbitra wyrasta nauka. Każdy omawiany w debacie publicznej problem sprowadzany jest do ustaleń bezwzględnej empirii. Powszechnie postuluje się prowadzenie evidence-based policy, polityk opartych na dowodach, a nie ideologicznych przekonaniach – zaś dowodów ma dostarczać właśnie nauka.
W facebookowych debatach, w telewizyjnych studiach oraz w salach parlamentów „naukowo” dyskutuje się o dopuszczalności aborcji, zakazie używania plastikowych słomek, limitach prędkości na autostradach, przymusie szczepień czy sensowności budowy CPK. Jednak w dyskusjach tych uderza, że na każde naukowe uzasadnienie danej tezy dostarczane jest zwykle równie naukowe – tak się zdaje – uzasadnienie tezy przeciwnej. Może więc cała ta tak hołubiona nauka zda się psu na budę?
Scientia locuta, causa finita?
Dzięki naukowemu myśleniu nasza średnia długość życia wynosi obecnie ponad dwa razy więcej niż w średniowieczu. Kobiety nie umierają w połogu, bo lekarze wiedzą o bakteriach. Ludzie dotknięci kataraktą nie są już skazani na dożywotnią ślepotę. To wszystko rezultat myślenia naukowego, nie tańca szamana wokół ogniska, pokłonów składanych bóstwom czy kierowania się „odwiecznymi prawdami”. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje faktu, że nauka jest użyteczna. Ale to, że jest użyteczna do rozwiązywania konkretnych problemów, nie oznacza, że powinna mieć ostateczny głos w rozstrzyganiu sporów polityczno-społecznych.
Nauka operująca w naturalnej dla niej przestrzeni niepolitycznej nie potrzebuje akceptacji i zrozumienia. Naukowcy odkrywają, inżynierowie opracowują technologie (czasami naukowcy odkrywają, dlaczego technologie wymyślone przez inżynierów działają), zaś biznesmeni to komercjalizują. Beneficjenci tego procesu – my, wszyscy – bardzo rzadko rozumiemy to, jak i dlaczego coś działa. Czy jesteś w stanie wyjaśnić dokładnie, jak działa smartfon? No, właśnie. Możliwe, że cię to wcale nie obchodzi. A mimo wszystko korzystasz z niego, bo jest przydatny.
Ale gdy nauka jest zaprzęgnięta w proces polityczny, sytuacja ulega zmianie. Nagle to, co mówi empiria, staje się sprawą wszystkich, bo przecież rozwiązania polityczne uzasadnione nauką dotykają wszystkich. I to jest problem. Nie chodzi o to, iż niektóre rozstrzygnięcia nauki mogą iść na przekór naszym przyzwyczajeniom. Rzecz w tym (choć nie tylko w tym), że wcale nie jest łatwo ustalić, co nauka właściwie mówi w danej kwestii i czy mówi coś przydatnego.
Jej promotorzy dają do zrozumienia, że wystarczy odwołać się do pojęcia konsensu naukowego i problem znika. Słyszymy o tym przy okazji debat o skutkach ubocznych szczepień, globalnym ociepleniu czy o ewolucji. Czym jednak jest konsens naukowy? Intuicyjnie rozumiemy to pojęcie jako wskazujące, że wszyscy bądź zdecydowana większość naukowców zgadza się w jakiejś kwestii. Ogólnie rzecz biorąc, to prawda. Sprawa się komplikuje, gdy przejdziemy do szczegółów. Jeśli nauka ma być podstawą polityk publicznych, obywatele nie mogą brać konsensu na wiarę, gdyż wówczas będzie można wciskać im kit, byle tylko opatrzyć go retorycznie etykietą nauki. Powinni być w stanie konsens weryfikować. Niestety, żeby to zrobić, nie wystarczy wyszukiwanie w internecie. Potrzebna jest do tego ogólna znajomość metody naukowej.
Spór o konsens
Obawiam się, że możesz nie rozumieć nauki. Nie idzie o to, że nie umiesz wyjaśnić teorii względności, rozwiązać równania różniczkowego, opisać natury oddziaływania hydrofobowego. Ja też nie. Z fizyki byłem noga, z matematyki dawałem sobie radę jako tako, zaś dobre oceny z biologii zawdzięczam dobremu wrażeniu, które umiałem robić. W szkole uczy się nas rzeczy bardzo skomplikowanych, których większość ulatuje z głowy wraz z odebraniem świadectwa maturalnego. Nie próbuje się nas uczyć rzeczy znacznie prostszej do zrozumienia i do zapamiętania: nikt nie tłumaczy nam, w jaki to sposób zastępy genialnych noblistów dochodzą do swoich odkryć.
Skoro nie stało mi talentu na bycie naukowcem, a miałem świadomość, że będę musiał nauce w przyszłości zaufać, postanowiłem ten proces zrozumieć. Pomogły w tym zajęcia z filozofii nauki, ale, prawdę mówiąc, wystarczyłaby też lektura kilku artykułów. Z moich obserwacji (anegdotycznych, bo badań na to nie mam) wynika, że niewielu zadaje sobie podobny trud (bycie filozofem nie jest dobrze płatnym zawodem), a w rezultacie często padają ofiarą hochsztaplerów albo własnych wyobrażeń. Ale do rzeczy.
Jak w nauce tworzy się ów konsens i jakie ma on znaczenie? Skalę niezrozumienia problemu obrazuje dyskusja wokół globalnego ocieplenia. Do nadużyć dochodzi tu po obu stronach barykady. Promotorzy zielonych polityk powołują się na zgodę w kwestii wpływu człowieka na klimat. Ich przeciwnicy zwracają uwagę na istnienie naukowców myślących inaczej i wywodzą stąd, że żadnej zgody naukowej tu nie ma. Paliwa dostarczył ostatnio tym drugim film „Climate: The Movie (The Cold Truth)”, w którym przytaczane są opinie naukowców kwestionujących powszechne przekonanie o klimatycznej winie człowieka. Ale istnienie takich osób samo z siebie nie podważa tezy o konsensie, podobnie jak istnienie osób wyznających teorię płaskiej Ziemi nie podważa teorii mówiącej, że Ziemia jest okrągła. Ktoś powie, że płaskoziemcy nie wykładają na uczelniach, a klimatyczni denialiści tak, więc porównanie jest chybione. Problem w tym, że nie wystarczy być uznanym fizykiem kwestionującym antropogeniczne przyczyny globalnego ocieplenia, by podważyć naukowy konsens. Więcej, nawet wybitny klimatolog może nie wystarczyć.
Wbrew powszechnemu przekonaniu zgoda w nauce ma charakter nie tylko ilościowy, ale i jakościowy. Jakkolwiek by to nie brzmiało, żeby ustalić, czy w danej dziedzinie jest konsens, należy brać pod uwagę właściwych ludzi – tych mianowicie, którzy faktycznie prowadzą w jej obrębie badania oraz poddają je ocenie innych. Grupa, na której podstawie określa się konsens klimatyczny bądź jego brak, nie musi więc składać się wyłącznie z klimatologów i mogą być w niej ekonomiści, fizycy, biolodzy, w zasadzie wszyscy, byleby badali klimat w zgodzie z metodą naukową. Stąd, gdy znajdujemy w sieci list podpisany przez 1 tys. albo nawet i 10 tys. badaczy niezgadzających się z tezami klimatystów, nie możemy automatycznie orzec braku naukowej zgody. Musimy wpierw sprawdzić, czym ci ludzie zajmują się konkretnie i jakie mają osiągnięcia. Ta ostrożność jest wskazana też wtedy, gdy pod listem podpisują się nobliści. Nagrody Nobla bowiem nie przyznaje się za wszechwiedzę, a za konkretne osiągnięcia. Jaką jednak miarą mierzyć osiągnięcia badaczy i ich znaczenie dla określenia konsensu?
Rozprawa o metodzie
Encyklopedia Britannica definiuje naukę jako „dowolny system wiedzy dotyczący świata fizycznego i jego zjawisk, który obejmuje bezstronne obserwacje i systematyczne eksperymenty”. To, w jaki sposób prowadzić badania naukowe, by czegoś dowodziły, nie zostało nam objawione. Metodę na to wypracowujemy – proces wciąż trwa – co najmniej od VII w. przed Chrystusem, od czasów Talesa z Miletu. Był to pierwszy grecki filozof, który wyjaśniał fenomeny naturalne bez odwoływania się do udziału bóstw. Z początku nauka wychodziła od obserwacji rzeczywistości i dopisywała do nich swobodnie spekulatywne wyjaśnienia. Im więcej badaczy to robiło, tym więcej było konkurujących ze sobą wyjaśnień, czyli hipotez. Powstawały zatem coraz bardziej złożone – korzystające zarówno z dedukcji, jak i indukcji – sposoby wyłaniania najlepszych hipotez, tym samym pozwalające awansować je do miana teorii. Tym właśnie jest teoria: najlepszym dostępnym wyjaśnieniem danego zjawiska. Nie jest żelaznym prawem rzeczywistości. Newton sformułował prawo grawitacji, ale dopiero Einstein dopisał dla niego wyjaśnienie. Nawiasem mówiąc, obaj naukowcy doprowadzali w swoich czasach do zmiany paradygmatu, łamiąc wiele przyjętych ogólnie przekonań naukowych, lecz obu tym naukowcom po latach udowodniono również, że pewne aspekty ich teorii były błędne.
To prowadzi nas do banalnej, ale kluczowej obserwacji: teorie naukowe nie są wieczne, czyli nie można utożsamić ich z prawdą. Jeszcze raz: teoria nie jest prawdą (faktem), a wyjaśnieniem faktów, który to proces przeszedł całą serię testów i nie został sfalsyfikowany. Dobra teoria opiera się na odpowiednio skonstruowanych eksperymentach, które zostały powtórzone i zweryfikowane przez niezależnych od siebie badaczy. Oczywiście laik nie jest w stanie ocenić tego, czy dany eksperyment został odpowiednio skonstruowany. Nie jest to jednak konieczne. Istnieje instytucjonalny sposób oceny eksperymentów i teorii: proces recenzencki. Naukowcy publikują swoje prace w czasopismach, które przed publikacją wysyłają do innych naukowców, by ci się nad nimi poznęcali, wskazując braki i niedoróbki. Autor pracy musi na zastrzeżenia odpowiadać, a braki uzupełniać. Publikacje w czasopismach naukowych są swego rodzaju gwarancją jakości. Nie oznacza to automatycznie, że zrecenzowana i opublikowana praca w magazynie takim jak „Nature”, której wyniki stoją w opozycji do jakiegoś konsensu, automatycznie ten konsens łamie.
Filozof nauki Karl Popper przekonywał, że do falsyfikacji wielokrotnie potwierdzonej teorii wystarczy jedna sprzeczna z nią obserwacja, ale dzisiaj w nauce idzie się raczej tropem Thomasa Kuhna, wskazującego, że falsyfikacja teorii następuje dopiero w wyniku narastającego nagromadzenia nieprzystających do niej obserwacji. Jest to proces ewolucyjny, nie rewolucyjny. Wracając do dyskursu klimatycznego, zmiana konsensu mogłaby wyglądać następująco: w recenzowanych czasopismach coraz częściej pojawiałyby się artykuły kwestionujące wpływ człowieka na klimat, a teoria, która go postuluje, byłaby nieustannie ulepszana i modyfikowana, by uwzględnić coraz to nowe zastrzeżenia. W pewnym momencie jednak stałoby się jasne, że jest to obrona straconej pozycji i potrzeba przyjęcia którejś z proponowanych teorii alternatywnych.
To się dziś nie dzieje. Jeśli nawet cytowani przez sceptyków naukowcy publikują w recenzowanych czasopismach, to znaczy, że ich publikacje nie przekonują innych w stopniu wystarczającym do zmiany paradygmatu. Przy okazji warto zdawać sobie sprawę, że publikacja publikacji nierówna: w zależności od charakteru mają one różną siłę dowodową. Publikacje w kolejności od najsłabszych do najsilniejszych to: wstępniaki, listy do redakcji i komentarze; przeglądy literatury; badania przekrojowe (dotyczą występowania zjawiska w konkretnym czasie); kohortowe badania obserwacyjne (śledzą występowanie zjawiska w jakimś okresie); badania randomizowane (dzięki zastosowaniu grup kontrolnych pozwalają na określenie korelacji); i w końcu metaanalizy, czyli uogólnienie wyników wielu badań. To właśnie na bazie tych ostatnich najłatwiej wskazać, co jest w danej dziedzinie konsensem, a co przedmiotem kontrowersji.
Nauka? To takie romantyczne…
Umiejętność rozróżnienia rangi publikacji naukowych jest przydatna: eliminuje szum. Dzięki niej wiemy, co mówi nauka, a nie co mówią pojedynczy naukowcy. Dodatkowo pozwala nam zrozumieć, że te naukowe dyskusje z FB, telewizji i parlamentu, których uczestnicy przerzucają się badaniami, są w istocie pseudonaukowe. Wstępniaki czy nierecenzowane prace są w nich np. traktowane na równi ze sprawdzonymi metaanalizami.
Nie powinniśmy jednak wątpić w naukę tylko dlatego, że ktoś nie rozumie tego, jak ona działa, a mimo to nieustannie się na nią powołuje. Ale nie powinniśmy także ufać jej bezgranicznie, gdyż – jak napisałem – nie ustala ona wiecznych prawd, a tylko przybliża do prawdy, nie dając nam jednak nigdy pewności. Nawiasem mówiąc, czy my tej pewności potrzebujemy? Powiększający się nieustannie obszar całkowitej pewności byłby najpierw wygodny, ale nudny, a w końcu przygnębiający. Wyobraźmy sobie sytuację, w której nauka jest w stanie ze 100-proc. dokładnością określić moment naszej śmierci. Straszne, prawda? Na szczęście jest to możliwe tylko w filmach fantastycznych.
Proces naukowy nie jest też pozbawiony wad, które mają swoje źródło w ludzkiej naturze. Naukowcy nie są świeckimi świętymi pracującymi dla dobra ludzkości ani wyjętymi rodem z romantycznej powieści bohaterami o nieskazitelnie czystych sercach. Dążenie do prawdy to tylko jedna z motywacji, które im przyświecają. Inne to potrzeba uznania i zarobku. Ta pierwsza prowadzi np. do sytuacji, w której recenzenci artykułów naukowych robią wszystko, by nie doszło do ich publikacji, nie dlatego że są słabe, a dlatego że przeczą wynikom ich własnych dociekań. Z takim zachowaniem zetknął się izraelski ekonomista Omer Moav, który w 2016 r. zasugerował sprzeczną z aktualnym konsensem tezę o historycznym kształtowaniu się państw. Minęło sześć lat niekończących się zwrotów i krytyki recenzenckiej, zanim jego pracę opublikował jeden z „żurnali”. Czy krytyka była zasadna? Nie, gdyż skupiała się na marginaliach, a nie istocie badania i była szczególnie zaciekła ze strony wpływowego ekonomisty reprezentującego konsens (jednego z jego twórców). Słowem, już w 2016 r. praca ta spełniała standardy publikacji naukowej i mogła ujrzeć światło dzienne. „Bardzo niewiele artykułów z dziedziny ekonomii próbuje obalić istniejące teorie. Jest to negatywny skutek wrogiej reakcji i długich opóźnień w publikacji, gdy badacze kwestionują teorię. Jako dyscyplina sprawiliśmy, że podważanie niektórych ugruntowanych teorii ekonomicznych jest zbyt ryzykowne dla młodszych badaczy. Ale czy obalanie teorii nie jest ważnym krokiem w rozwoju wiedzy naukowej?” – pyta retorycznie Moav na platformie X.
To samo zjawisko zachodzi także w innych dyscyplinach. Wielu naukowców wskazuje, że proces recenzencki ulega wypaczeniom. Badacze cytują się wzajemnie, windując swoją pozycję w rankingach cytowań, a potem łaskawym okiem patrzą na prace kolegów. W ten sposób gaśnie duch prawdziwego poszukiwania prawdy. Przyznać jednak trzeba, że problem przełamywania oporu kolegów po fachu nie jest nowy. Pionier antyseptyki, Ignaz Semmelweis – zbawca rodzących kobiet, który odkrył, że przed badaniem poporodowym należy myć ręce – nie potrafił przekonać do zmiany starych przyzwyczajeń innych medyków. Popadł z tego powodu w depresję, trafił do szpitala i zmarł zakażony bakteriami. Potrwało kilka dekad, zanim konsens naukowy w kwestii mycia rąk w szpitalach uległ zmianie, a w tym czasie zmarło niepotrzebnie wiele kobiet.
Współcześnie elementem problemu sztucznie cementowanego konsensu są granty. Sabine Hossenfelder, niemiecka fizyczka, była tak rozczarowana nauką, iż odeszła z pracy na uniwersytecie. Jak tłumaczy, głównym celem akademii przestało być poszerzanie wiedzy, a stało się robienie pieniędzy przy wykorzystaniu grantów. Uniwersytet otrzymuje procent kwoty grantu przyznanego badaczowi, z czego utrzymuje część stałych posad administracyjnych, a żeby posady te były stałe, potrzebuje stałego dopływu pieniędzy z grantów. Stąd presja na ich pozyskiwanie. Granty pochodzą zwykle z pieniędzy publicznych, toteż mają konkretne ukierunkowanie badawcze.
Jeśli więc naukowiec chciałby zająć się mniej popularnym politycznie tematem, to może nie otrzymać na to pieniędzy. Natomiast zajmowanie się tematem popularnym to gwarancja kolejnych grantów. „Rezultatem jest maszyna do produkcji papieru, w której studenci i doktoranci są przepalani, by przynosić pieniądze instytucji” – tłumaczy Hossenfelder w jednym z filmów na YT.
Rozdzielenie państwa od nauki
Zjawisko opisane przez Hossenfelder wskazuje, że nie powinniśmy ufać nauce zaprzęgniętej w mechanizmy polityki. Przestaje ona wówczas być nauką, nawet jeśli wciąż reprezentują ją profesorowie akademiccy. Zaczyna bowiem realizować zamówienie polityczne. Polityk wybiera z nauki, jak z bufetu, twierdzenia, które są mu wygodne, a potem używa ich do usprawiedliwienia działań, których te w istocie wcale nie uzasadniają.
Napisałem wcześniej, że także klimatyści mają swoje za uszami, jeśli chodzi o szermowanie pojęciem konsensu naukowego – i to pomimo że fundamentalnie racja jest po ich stronie. Pora wyjaśnić, o co chodzi. Klimatyczny konsens naukowy istnieje, ale ma relatywnie wąski charakter – dotyczy ogólnego ustalenia, że człowiek ma wpływ na klimat i wpływ ten prowadzi do wzrostu średnich globalnych temperatur. Klimatolodzy potrafią opisać mechanizmy i skalę tego wpływu, jak również formułować prognozy. Jednak już same prognozy trudno zakwalifikować do konsensu, gdyż jako dotyczące przyszłości są nieweryfikowalne. Są też z natury rzeczy obarczone bardzo wysoką niepewnością, gdyż przyszłe emisję będą zależeć nie tylko od polityk rządowych, lecz także pojawienia się – dzisiaj być może nieznanych jeszcze – technologii czy nagłych przemian społecznych.
Nie istnieje też ogólnie przyjęty w nauce scenariusz skutków globalnego ocieplenia, jeśli chodzi o częstość i zasięg występowania katastrof naturalnych. Nie istnieje wreszcie konkretny, niekwestionowany w naukowym sensie szacunek gospodarczych kosztów globalnego ocieplenia. Istnieją dobrze uzasadnione, ale mimo to budzące kontrowersje i wciąż nieakceptowane powszechnie, wyliczenia.
Rolą IPCC, Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu, jest ocena najświeższych ustaleń naukowych w dziedzinie nauk o klimacie. Dlatego jego raporty są zwykle znacznie mniej alarmistyczne niż wypowiedzi polityków i działaczy klimatycznych. Eksperci IPCC nie podpisaliby się pod twierdzeniem, że oprócz tego, iż wiemy, co powoduje obecne zmiany klimatu, to jeszcze jesteśmy w stanie precyzyjnie opisać skutki oraz jednoznacznie wskazać metody zapobiegania im – bo tu nie ma zgody. Tymczasem sugeruje się nam zwykle rzecz dokładnie przeciwną, rozszerzając zgodę naukowców na dziedziny, których nie obejmuje. W ten sposób jesteśmy manipulowani, a nasze myślenie krytyczne zostaje stępione. Podobnie jest w innych dziedzinach, w których w polityce wykorzystywana jest nauka. Pamiętacie pandemię? Działania rządów były nią niemal rutynowo uzasadniane. Ale już sama zmienność nakazów i zakazów powinna była świadczyć o tym, że z nauką wspólnego mają niewiele – konsens naukowy nie zmienia się z dnia na dzień.
Nie można pogodzić ognia z wodą i nauki z polityką. Ideał „naukowych” polityk publicznych nie wytrzyma zderzenia z tym, jak funkcjonuje rząd i jakimi pobudkami się kieruje. Dlatego warto rozważyć rozdzielenie państwa od nauki. Niech funkcjonują osobno. Nie oznacza to, że wyników naukowych nie należy wykorzystywać w polityce. Przeciwnie – wszędzie tam, gdzie politycy zamierzają coś zrobić, istnieje miejsce dla badaczy na oszacowanie potencjalnych skutków ich działań. Nauka nie powinna przewodzić polityce, bo przywództwo to zawsze będzie tylko fasadowe. Zamiast więc być sojusznikami polityków, naukowcy powinni być ich recenzentami. ©Ⓟ