- W polskim prawie wiele jest absurdów, które prowadzą do marnowania żywności - mówi w wywiadzie dla DGP Marek Borowski, prezes zarządu Federacji Polskich Banków Żywności.
Każdego roku 9 mln ton jedzenia w Polsce niepotrzebnie trafia do kosza. Jednocześnie prawie 2 mln Polaków żyje w skrajnym ubóstwie. Wciąż jednak tylko pojedyncze miasta mówią o tym problemie głośno i podejmują działania. Dlaczego tak wiele samorządów nie kwapi się do współpracy z bankami żywności?
To nie jest tak, że samorządy są niechętne. Oczywiście współpraca w wielu przypadkach mogłaby wyglądać lepiej, ale i tak udaje się nam wspólnie osiągnąć bardzo dużo. Tylko w zeszłym roku wsparliśmy prawie 1,5 mln osób potrzebujących i przekazaliśmy ponad 65 tys. ton żywności na cele społeczne. To ponad 3,2 tys. tirów wypełnionych jedzeniem, które trafiły do ubogich. Byłoby to niemożliwe bez wsparcia samorządów, które często potrafią najlepiej wskazać, gdzie zapotrzebowanie na pomoc jest największe. Widzimy też wiele dobrych przykładów i ciekawych lokalnych inicjatyw np. foodsharing, który z powodzeniem działa chociażby w Warszawie, Poznaniu, Szczecinie.
Na czym on polega?
Foodsharing sprowadza się do udostępnienia lokalu, bądź nawet samej lodówki w miejscu publicznym. Mieszkańcy, którzy np. wyjeżdżają i nie mają co zrobić z jedzeniem, mogą je tam zostawić. Potrzebujący mogą zaś po nie łatwo sięgnąć, bez jakiejkolwiek biurokracji. Najlepiej funkcjonuje to w okolicach dworców, czy schronisk. Foodsharing działa niejako w pewnej luce prawnej. W przeciwieństwie do banków żywności, które dystrybuują ogromne ilości produktów na masową skalę i przy zachowaniu bezpieczeństwa całego łańcucha żywności pod pełnym nadzorem służb. Inicjatywa foodsharingu ma też bardziej lokalny charakter i nie jest tak kosztowna.
Jednak wciąż nie obserwujemy wysypu takich jadłodajni. Jak już, to głównie w dużych miastach. Dlaczego tak się dzieje?
To, że foodsharing nie wymaga wielkich nakładów po stronie samorządu, nie oznacza też, że uruchomienie takiej inicjatywy odbywa się bezkosztowo. Bo nawet jeżeli łatwo jest wygospodarować przestrzeń na szafki, gdzie można zostawić niepsujące się szybko produkty, to i tak przecież ktoś musi tego pilnować, posprzątać i od czasu do czasu wyrzucić to, co się przeterminowało. Widzimy, że właśnie ten praktyczny wymiar, że ktoś się będzie tym musiał zajmować, jest największą barierą, nie finanse.
Wspomina pan o problemach praktycznych. A co z pieniędzmi? Jak układa się współpraca z samorządowcami na tej linii?
Najczęściej możemy liczyć na finansowanie w wysokości ok. 50 tys. zł rocznie. To jednak niewspółmierne do naszych kosztów. Oczywiście są też takie samorządy jak Warszawa, która wspiera nas kwotą 700 tys. zł, ale to wyjątki, nie reguła.
Dlaczego tak się dzieje?
Wśród samorządowców obserwujemy teraz wielki nacisk na inwestycje. Być może mają na to wpływ nadchodzące wybory, a także powszechny i łatwy dostęp do funduszy unijnych, które też nie będą wiecznie na wyciągniecie ręki. Efekt jest jednak taki, że w wielu samorządach brakuje myślenia o bardziej zrównoważonym i długofalowym rozwoju. Niestety, często odwracają się one od finansowania takich inicjatyw lokalnych. Prowadzi to do tego, że i nasza organizacja musi oprzeć się w dużej mierze na źródłach unijnych.
A może wasze koszty są za wysokie i powinniście zmniejszyć oczekiwania wobec samorządów?
Od pewnych stałych wydatków nie uciekniemy. W końcu nie bylibyśmy postrzegani jako odpowiedzialny i solidny partner, gdybyśmy nie pracowali codziennie. A to wiąże się ze stałym zatrudnieniem wielu ludzi. Bo sami wolontariusze, których i tak przy akcjach zbiórkowych potrafi się zaangażować kilkadziesiąt tysięcy, nie wystarczą, by cała ta maszyna działała. Pamiętajmy, że chociaż my przekazujemy jedzenie ubogim za darmo, to nie możemy już oczekiwać, by za darmo pracowali nasi pracownicy. Poza wynagrodzeniami musimy też opłacić transport i ponieść koszty czysto operacyjne, tj. pakowanie produktów czy prąd, niezbędny, by np. zasilić chłodnie, w których trzymamy jedzenie.
A może samorządy nie wspierają banków żywności, bo nie widzą większych korzyści z takich inwestycji?
Realizujemy w istocie dwa cele: zapobiegamy marnowaniu jedzenia, ale też docieramy z nim do ludzi, którzy najbardziej go potrzebują. Co ważne, z uwagi na skalę naszej działalności pracujemy bardzo efektywnie, patrząc z takiej czysto biznesowej perspektywy. Z naszych wyliczeń wynika, że z każdej podarowanej złotówki jesteśmy w stanie przygotować aż 16 posiłków. Jeden złoty pozwala nam bowiem uratować ponad 8 kg żywności. Szacujemy też, że pół kilograma jedzenia wystarcza na przygotowanie jednego pełnowartościowego posiłku dla dorosłej osoby. Łatwo więc policzyć, jak wiele mogą zyskać samorząd i jego mieszkańcy, jeżeli władza lokalna przekaże 100 tys. zł na ratowanie żywności. Oszczędności są ogromne.
Jednocześnie współpracujecie z samorządami też na poziomie szkół. I nie chodzi tylko o działania edukacyjne, ale raczej zaangażowanie w poprawę działalności szkolnych stołówek. Bo, jak przekonujecie, tam też zbyt dużo jedzenia się marnuje. Dlaczego?
Z naszych obserwacji wynika, że jednym z głównych problemów są zbyt krótkie przerwy obiadowe. Najczęściej dzieci mają tylko jedną przerwę na zjedzenie posiłku i w efekcie stołówka przeżywa w takich chwilach prawdziwe oblężenie. Uważamy, że 15 minut, ile zazwyczaj trwa przerwa obiadowa, to za mało, by uczniowie zdążyli przejść z klasy do stołówki, wystać w kolejce, znaleźć wolny stolik, zjeść i wrócić z powrotem na lekcje. Na samo jedzenie nie zostaje zbyt dużo czasu. I duża część dania trafia do kosza.
Wydawać by się mogło, że marnowaniu żywności w takich miejscach można łatwo położyć kres, wprowadzając niewielkie zmiany, jak wydłużenie przerwy obiadowej. Czy są inne przykłady podobnych rozwiązań, które mogłyby przynieść dużo korzyści, a niekoniecznie wiązałyby się z wielką rewolucją?
Niestety, w polskim prawie wiele jest takich małych absurdów, których należałoby się jak najszybciej pozbyć. Przykładowo, jeżeli inspekcja sanitarna stwierdzi w trakcie kontroli masła, że w jego składzie jest 80 proc. produktu odzwierzęcego, a nie 82 proc., jak powinno być, to kieruje je do utylizacji. Twierdzi bowiem, że w przeciwnym razie klient byłby wprowadzany w błąd, bo kupowałby produkt niespełniający norm. Podobnie wygląda sytuacja z serami, które też muszą mieć konkretny poziom tłuszczu. Od dawna apelujemy, by przerwać ten absurd. Trzeba zoptymalizować prawo i dopuścić możliwość zagospodarowania tego rodzaju żywności właśnie na cele społeczne. To dużo lepsze niż ich utylizacja.