Zamiast współpracować ze sobą, koncerny konkurują, zwiększając wydobycie surowca. Jednocześnie obniża się popyt na paliwa w USA. Wszystko to sprzyja spadkom cen.
/>
Im bliżej zaplanowanego na koniec listopada spotkania Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OPEC) w Wiedniu, na którym ma zapaść decyzja w sprawie nałożenia limitów wydobycia na poszczególne państwa kartelu, tym mniej prawdopodobne jest osiągnięcie porozumienia.
Pod koniec września na nieformalnej konferencji w Algierze członkowie organizacji odpowiadającej za 1/3 globalnej produkcji zawarli wstępne porozumienie ograniczające wydobycie do 32,5 mln baryłek dziennie. W ten sposób chcieli doprowadzić do wzrostu cen surowca i zwiększyć swoje dochody. Efekt udało się uzyskać niemal od ręki. W ciągu dwóch tygodni cena baryłki brent skoczyła z 46 do 53 dol. Perspektywa mniejszych dostaw w zderzeniu z prognozami mówiącymi o wolno rosnącym popycie w naturalny sposób wpłynęła na zwyżkę notowań. Ale po kolejnych kilku tygodniach od tamtego spotkania po wzroście cen nie ma już śladu. Do połowy listopada cena ropy spadła do 44 dol. i była najniższa od ponad trzech miesięcy.
– Ograniczenie wydobycia trudno wyegzekwować. To nie będzie pierwszy raz, kiedy państwa OPEC na coś się umówią, ale porozumienie albo nie wejdzie w życie, albo nie będzie przestrzegane – uważa analityk Deutsche Banku Tomasz Krukowski. Inni eksperci są mniej sceptyczni. – Ze względu na swoją wiarygodność OPEC potrzebuje porozumienia. Uważam, że uda się uzgodnić ograniczenie produkcji, choć kwestią otwartą pozostaje skala cięć – ocenia w rozmowie z Bloombergiem Harry Tchilinguirian, odpowiedzialny za strategie na rynku surowców w banku BNP Paribas.
W październiku dzienna produkcja ropy w państwach OPEC sięgnęła 34 mln baryłek i była o 170 tys. wyższa niż we wrześniu. Trend jest na razie przeciwny od założonego. Wprawdzie wydobycia nie zwiększa już Arabia Saudyjska, która w ostatnich latach postawiła sobie za cel zwiększenie udziału w rynku (żeby uzyskać w ten sposób jak największy wpływ na cenę ropy w przyszłości), kiedy zasoby surowca będą na wyczerpaniu. Ale robią to inni producenci.
Po zdjęciu embarga związanego z programem atomowym na rynek wraca Iran, a wydobycie i eksport rośnie także w Libii, Nigerii i Iraku, które latem, ze względu na toczące się w tych państwach konflikty, produkowały mniej surowca. Eksperci spodziewają się, że w wyniku porozumienia niektórzy członkowie OPEC – Arabia Saudyjska, Kuwejt, Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie – mogą się zgodzić na ograniczenie produkcji. Inni – jak Irak czy Iran – zdecydują się na jej zamrożenie.
– Nawet jeśli państwa OPEC ograniczą wydobycie, trudno przypuszczać, żeby udało się doprowadzić do wzrostu cen w dłuższym okresie. Jedyny efekt będzie taki, że stracą udział w rynku na rzecz innych producentów – ocenia analityk DM Copernicus Flawiusz Pawluk. Rosja, która rywalizuje o pozycję petrolidera z Arabią Saudyjską, jeszcze kilka miesięcy wcześniej deklarowała, że może się przyłączyć do porozumienia i również ograniczyć produkcję. Ale obecnie częściej mówi tylko o zamrożeniu. W październiku wydobycie w tym kraju wzrosło do rekordowych 11,2 mln baryłek dziennie i znalazło się blisko szczytu możliwości produkcyjnych Rosji.
Gotowi do zwiększania wydobycia znów są za to Amerykanie. Rewolucja związana ze wzrostem produkcji ropy ze złóż niekonwencjonalnych w USA była jedną z przyczyn załamania cen, które sprowadziło notowania surowca z poziomu 120 dol. w połowie 2014 r. do mniej niż 30 dol. w styczniu tego roku. Spadek cen spowodował, że część amerykańskich nafciarzy zbankrutowała, ale ci, którzy przetrwali, skoncentrowali się na ograniczeniu kosztów. Efekt jest taki, że w Teksasie, gdzie warunki geologiczne są najkorzystniejsze, ropę ze złóż niekonwencjonalnych opłaca się obecnie wydobywać, nawet jeśli cena baryłki jest niższa niż 40 dol. Amerykańska produkcja znów zaczęła rosnąć i w październiku przekroczyła 8,5 mln baryłek dziennie. Choć w porównaniu do rekordowego pod tym względem czerwca 2015 r. jest to w dalszym ciągu o 1,1 mln baryłek mniej.
O tym, że w przyszłości produkcja w Stanach Zjednoczonych może się zwiększać, świadczy rosnąca liczba pracujących wiertni. To jeden z ważnych wskaźników obrazujących kondycję branży wydobywczej i nastrojów wśród nafciarzy. Z danych gromadzonych przez firmę Baker Hughes wynika, że 18 listopada pracowało 588 takich urządzeń, czyli o 20 więcej niż tydzień wcześniej (dla porównania, w szczycie hossy latem 2014 r. liczba czynnych wiertni sięgała 1600, ale pod wpływem załamania cen surowca spadła o 75 proc.). Jeszcze w maju tego roku było ich 400 – najmniej co najmniej od początku lat 70., odkąd tego typu dane w ogóle są dostępne.
Nowe techniki eksploatacji sprawiają, że Amerykanie nie ustają w poszukiwaniu złóż na terenach, na których wydobywają surowiec już od dziesięcioleci. W zeszłym tygodniu rządowa służba geologiczna poinformowała o odkryciu największych w USA złóż łupkowych w zachodnim Teksasie. Szacuje się, że kryją nawet ponad 20 mld baryłek ropy i 450 bln m sześc. gazu. W wersji optymistycznej w Wolfcamp Shale może znajdować się nawet 70 mld baryłek, czyli o 15 mld więcej niż wynosiły na koniec zeszłego roku udokumentowane zasoby ropy w całych Stanach. Jeśli szacunki się potwierdzą, to odkrycie będzie ustępować pod względem wielkości jedynie największemu na świecie roponośnemu polu Ghawar w Arabii Saudyjskiej.
Wstępne szacunki mówią, że wydobycie w Wolfcamp Shale będzie opłacalne przy cenie ropy w granicach 50–55 dol., ale te parametry mogą się zmienić. Nafciarze liczą, że zarabianie na ropie ułatwi im Donald Trump. W kampanii wyborczej prezydent elekt przedstawiał się jako zwolennik samowystarczalności energetycznej USA, opartej na konwencjonalnych surowcach. Tym samym wpisał się w obraz prezydentów wywodzących się z Partii Republikańskiej, postrzeganych jako ludzie sprzyjający przemysłowi naftowemu. Dobry przykład to George H.W. Bush i George W. Bush. Obaj zaangażowali USA w konflikty na Bliskim Wschodzie, których skutkiem ubocznym był wzrost cen ropy.
Trump może pójść w podobną stronę. W czasie kampanii zapowiadał np. zaostrzenie kursu wobec Iranu, co może doprowadzić do ponownego nałożenia sankcji na ten kraj i pomóc przemysłowi wydobywczemu na rynku wewnętrznym. Obiecywał też likwidację federalnej Agencji Ochrony Środowiska. I choć obecnie tak daleko idący scenariusz wydaje się mało prawdopodobny, to wczoraj Trump potwierdził, że nafciarze mogą liczyć na zliberalizowanie restrykcji środowiskowych, co zmniejszy koszty wydobycia. Tym samym amerykańscy producenci będą w stanie utrzymywać się na rynku przy jeszcze niższej cenie surowca. – Może się zdarzyć, że w efekcie zaburzeń produkcji w państwach mało stabilnych politycznie podaż przejściowo spadnie, co doprowadzi do zwyżki cen. Ale trwały wzrost notowań ropy jest mało prawdopodobny. Bo popyt wydaje się słabszy niż szacują producenci surowca – ocenia Flawiusz Pawluk.
Analityk uważa, że to efekt rosnącej szybciej od oczekiwań popularności samochodów elektrycznych. W USA popyt na benzynę jest niższy niż przed rokiem, mimo że sytuacja konsumentów jest bardzo dobra i zapotrzebowanie na paliwa powinno rosnąć. Do tego, że na premie od swoich rządów mogą liczyć nabywcy aut elektrycznych w Europie (np. w Niemczech w wysokości 4 tys. euro), wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić. Ale samochody na prąd coraz mocniej zaczynają też promować Chiny, które w ten sposób walczą z zanieczyszczeniem powietrza. Na zarejestrowanie samochodu z klasycznym napędem czeka się w największych metropoliach pół roku. Autem elektrycznym można jeździć od razu po zakupie.
Chińczycy pracują także nad poprawą efektywności energetycznej samochodów zasilanych klasycznym paliwem. W tym roku obniżyli maksymalne dopuszczalne spalanie benzyny dla nowych samochodów wprowadzanych na rynek od 2018 r. Limity uzależnione są od rozmiaru i masy samochodu, ale w niektórych wypadkach ograniczenia są znaczne – na przykład dla lekkich pojazdów dostawczych zużycie paliwa ustalone zostało na 5,5 l na 100 km, co oznacza obniżenie w stosunku do standardu ustanowionego w 2007 r. o 23 proc. Te mechanizmy ograniczają popyt na paliwa w kraju, który jest ich drugim konsumentem na świecie. A tym samym zmniejszają zapotrzebowanie na ropę. ⒸⓅ
Nowe złoża w Teksasie kryją od 20 do nawet 70 mld baryłek ropy
Petrobras wraca do gry
Akcje największego brazylijskiego koncernu są jedną z najlepszych tegorocznych inwestycji w sektorze naftowym. Jeszcze w styczniu na nowojorskiej giełdzie handlowano nimi po 2 dol., w październiku kurs sięgnął 12 dol. Metamorfoza zadziwiająca, bo przez ostatnie sześć lat akcjonariusze firmy liczyli straty. W 2010 r. Petrobras przeprowadził największą w historii rynków kapitałowych emisję akcji, pozyskując z niej 70 mld dol. Pieniądze miały być przeznaczone na uruchomienie wydobycia z bogatych złóż u wybrzeży Brazylii. Produkcja ruszyła, ale firma nie potrafiła zapanować nad kosztami, co w sytuacji załamania cen surowca w latach 2014 i 2015 wpędziło Petrobras w głębokie straty. W ciągu dwóch poprzednich lat firma straciła łącznie 16 mld dol., z czego przynajmniej 2 mld dol. było konsekwencją skandalu korupcyjnego, w który zamieszani byli menedżerowie kontrolowanej przez państwo firmy i politycy rządzącej Partii Pracujących.
Wprawdzie wyniki finansowe Petrobrasu po trzech kwartałach 2016 r. są jeszcze gorsze, niż były na koniec zeszłego roku (w ciągu ostatnich 12 miesięcy firma straciła 15 mld dol.), ale poczynił postępy w ograniczeniu kosztów wydobycia. Prezes Pedro Parente uważa, że Petrobras będzie w stanie zarabiać na eksploatacji podwodnych złóż, nawet jeśli ropa będzie kosztować mniej niż 40 dol. Parlament zmienił też prawo, które dawało Petrobrasowi monopol na wydobycie ropy z większości złóż. Teraz niektóre z nich koncern będzie mógł sprzedać albo eksploatować wspólnie z zagranicznymi partnerami, co pozwoli ograniczyć potrzeby kapitałowe. Tym samym inwestorzy odzyskali nadzieję, że Petrobras nie tylko będzie zarabiał pieniądze, ale spłaci sięgające 160 mld dol. zobowiązania.