Zmienia się krajobraz naszej bankowości. Do niedawna główną siłą były u nas banki zagraniczne. Były – bo teraz do głosu dochodzi kapitał krajowy. A konkretnie państwowy.
Już kilka lat temu kontrolowany przez Skarb Państwa PKO BP przejął Nordea Bank Polska (wcześniej bez sukcesu próbował odkupić AIG Bank Polska i Bank Zachodni WBK). W ubiegłym roku Powszechny Zakład Ubezpieczeń stał się głównym właścicielem Alior Banku, za którego pośrednictwem teraz odkupuje od amerykańskiej grupy GE Bank BPH. W najbliższych dniach powinniśmy się przekonać, kto stanie się nabywcą polskich aktywów (banku i jednej z największych firm leasingowych) austriackiego Raiffeisen Bank International. Tu znów w grę wchodzą państwowe PKO BP i PZU. A do wzięcia jest teoretycznie jeszcze Pekao, numer dwa na naszym rynku. Wiadomo, że do zakupu jego akcji przymierzają się wspólnie PZU i kolejna instytucja kontrolowana przez Skarb Państwa – Polski Fundusz Rozwoju. Gdyby wszystkie te transakcje udało się zrealizować, zamiast proporcji 60–40 na rzecz kapitału zagranicznego, jeśli chodzi o to, kto kontroluje aktywa banków w Polsce, dużo bliżsi bylibyśmy 60–40, ale na korzyść kapitału krajowego.
Repolonizacja czy „repolonizacja”
Te wszystkie przejęcia ożywiły dyskusję na temat „repolonizacji” sektora bankowego. Była o niej mowa już kilka lat temu, wkrótce po wybuchu kryzysu finansowego. Chodziło o to, by centra decyzyjne, jeśli chodzi o kluczowe aspekty funkcjonowania banków (np. czy jeśli w Europie Zachodniej, skąd pochodzi większość właścicieli banków na naszym rynku, koniunktura jest kiepska, a u nas cały czas dobra, to można pozwolić na to, by kurek z kredytami dla naszych firm był zakręcony), znajdowały się w Polsce, a nie daleko za granicą. W drugiej odsłonie dyskusji pojawił się nowy aspekt – ponieważ poza państwowymi podmiotami nikt do repolonizacji się nie pali, to w gruncie rzeczy mamy do czynienia z nacjonalizacją. Zatem czy nacjonalizacja banków to coś złego, czy wręcz przeciwnie?
Zacznijmy od tego, że przypadków nacjonalizacji banków jest więcej, niż może się zdawać komuś, kto obserwowałby tylko nasz rynek, na którym do niedawna mówiło się głównie o prywatyzacji, w tym prywatyzacji banków. W ostatnich kilkudziesięciu latach na całym świecie było kilkaset przypadków prywatyzacji banków. Oznacza to jednak, że wcześniej musiały one zostać przejęte przez państwo. Co następowało w różnych okolicznościach. Typowy przykład to przejęcie jednego albo większej liczby banków znajdujących się na skraju upadłości. W ten sposób państwo chroni przede wszystkim depozyty złożone przez swoich obywateli. Takich przypadków nawet w ostatnich latach mieliśmy całkiem sporo, i wcale nie w jakichś egzotycznych krajach, bo działo się to np. w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Niemało było ich i wcześniej, żeby wspomnieć tylko falę takiej wymuszonej nacjonalizacji w Skandynawii na początku lat 90. Coś podobnego miało miejsce i u nas – banki powstające jak grzyby po deszczu tuż po upadku komunizmu szybko wpadały w kłopoty. Jednym ze sposobów na ich ratowanie było przejmowanie ich właśnie przez państwo. Choć w tym wypadku państwo było reprezentowane nie przez ministra finansów czy skarbu, ale przez prezesa Narodowego Banku Polskiego (po kilku latach NBP pozbywał się tych aktywów – najgłośniejszy przypadek to Pierwszy Komercyjny Bank Davida Bogatina).
Nam jednak chodzi nie o nacjonalizację ratunkową, ale o przejęcie banków przez państwo w ramach realizacji jakiegoś szerszego planu. Słowem – o celowe działanie. Rzecz jasna, takie przykłady również da się znaleźć. Trzeba tylko cofnąć się nieco w czasie.
Na początek weźmy Indie. Po uzyskaniu przez kraj niepodległości krótko po zakończeniu II wojny światowej bankowość w Indiach była prywatna do tego stopnia, że prywatny charakter miał nawet tamtejszy bank centralny. Znacjonalizowano go w 1949 r. Kilka lat później Reserve Bank of India stał się właścicielem Imperial Bank of India (Bank Imperialny), który przemianowano na State Bank of India (Bank Państwowy), ale cały czas dominował kapitał prywatny. Dopiero pod koniec lat 60. pojawił się pomysł, by udział państwa w sektorze bankowym zwiększyć. I w 1969 r. państwo przejęło 14 dużych prywatnych banków, w których leżało 85 proc. depozytów zgromadzonych przez klientów. Druga fala miała miejsce na początku lat 80. Wtedy znacjonalizowano sześć kolejnych instytucji. W efekcie państwo miało kontrolę nad ponad 90 proc. aktywów sektora bankowego.
Po co ta kontrola? Oczywiście po to, żeby banki odpowiednio kredytowały gospodarkę. „Odpowiednio” ma w tym wypadku dwa znaczenia: odpowiednio szybkie zwiększanie akcji kredytowej i udzielanie kredytów w tych sektorach, na których rozwoju zależało rządowi. Pozostaje jeszcze pytanie: jakie były efekty? W latach 60., czyli jeszcze przed nacjonalizacją, aktywa indyjskich banków zwiększyły się z 12,6 do 14,6 proc. PKB (wszystkie dane na temat rozwoju sektora bankowego w różnych krajach pochodzą z „Global Financial Development Database” Banku Światowego). W tym czasie średnia światowa podniosła się z 15,4 do 20,0 proc. W kolejnej dekadzie dystans się zmniejszył – indyjski sektor bankowy urósł do 26,7 proc. PKB, a światowy – do 29,4 proc. Na skuteczność posiadania państwowych banków można popatrzeć przez pryzmat PKB na głowę mieszkańca: gdyby ten wskaźnik zanotował wyraźny wzrost, można by mówić o pozytywnych efektach (choć oczywiście czynników jest dużo więcej, w końcu polityka państwowych banków to tylko część całej polityki gospodarczej państwa). W 1960 r. PKB per capita w Indiach wynosił 228,3 dol. (mowa o dolarach w cenach stałych z 2005 r.), co dawało 7,4 proc. średniej światowej. Dziesięć lat później było to już tylko 6,3 proc. średniej, nic więc dziwnego, że podejmowano działania, które miałyby służyć zdynamizowaniu wzrostu. Ale dziesięć lat później był najgorszy wynik w minionym 50-leciu: 5,5 proc. Do poziomu 7,4 proc. udało się wrócić dopiero w 1994 r. Tyle że to było już po ponownym otwarciu na banki prywatne.
Meksykańska przestroga
Wiele mówią również doświadczenia krajów latynoamerykańskich. W największej gospodarce – Brazylii – nacjonalizacji banków w sensie ścisłym nie było. Ale w celu sfinansowania ambitnych planów rozwojowych w latach 50. władze powołały do życia wiele własnych instytucji. Kredytowały one nie tylko państwowe przedsiębiorstwa – w latach 60. banki kontrolowane przez państwo udzielały przytłaczającą część kredytów zarówno dla firm prywatnych, jak i dla gospodarstw domowych. Równocześnie w prosty sposób załatwiono sprawę zagranicznej konkurencji: prawo bankowe pozwalało na zakładanie banków przez zagranicznych właścicieli tylko wtedy, gdy zgadzali się na to prezydent i bank centralny. Czyli nigdy. Z czasem nieco złagodzono podejście: krajom, które zgadzały się na wejście banków brazylijskich, pozwalano na tworzenie spółek w Brazylii. Jeszcze w 1988 r. w tymczasowej konstytucji zakazano zarówno otwierania banków przez zagraniczny kapitał, jak i zwiększania jego zaangażowania w już istniejących instytucjach. A z pewnego punktu widzenia były to dla bankowców w Brazylii złote czasy: inflacja przekraczająca 100 proc. w skali roku powodowała, że kto mógł, uciekał od gotówki. Banki miały gotową ofertę: darmowe konta i nisko oprocentowane depozyty, które pozwalały zarabiać na marży odsetkowej (różnicy w oprocentowaniu lokat i kredytów). Do dziś pod względem tej marży brazylijskie banki należą do światowych liderów.
Prawdziwa nacjonalizacja miała za to miejsce w Meksyku na początku lat 80. Powody przedstawił w swoim dekrecie prezydent José López Portillo: banki „uzyskiwały nadmierne zyski z dostarczania usług o charakterze publicznym, stworzyły monopole dzięki pieniądzom uzyskiwanym od obywateli i po to, by zatrzymać praktykę kredytowania wyłącznie klas wyższych i pozwolić na uzyskiwanie taniego kredytu większości ludzi”. Poza tymi szczytnymi hasłami pewną rolę odgrywał też rozlewający się po świecie kryzys zadłużeniowy, którego Meksyk był pierwszą ofiarą. I problemy z zapewnieniem sobie przez kraj twardej waluty. Następcy Portillo pozostało wypłacić rekompensaty za przejęty majątek (z czym poradził sobie na kilka miesięcy przed piłkarskimi mistrzostwami świata w 1986 r.). Efekty reformy: w 1980 r. depozyty bankowe w Meksyku stanowiły równowartość 23,2 proc. PKB. W 1989 r. – 9,1 proc. Choć równocześnie w aktywach nastąpił lekki wzrost – z 26,4 do 28 proc.
Mobilizacja kapitału
Znaczącego udziału państwa w sektorze bankowym nie trzeba jednak szukać tak daleko. Można zajrzeć do Francji. Kluczowa cezura to 1945 r. Po wojnie rząd de Gaulle’a znacjonalizował cztery główne banki i jeszcze przez wiele lat zachowały one państwowy charakter. Tak się jednak złożyło, że nie przyczyniały się specjalnie do wzrostu gospodarczego. Obowiązywała bowiem zasada, że banki depozytowe (takie jak te znacjonalizowane) udzielają tylko kredytu obrotowego i kupują przede wszystkim płynne aktywa. Organizowaniem finansowania długoterminowego zajmowały się banki inwestycyjne. Dopiero pod koniec lat 60. pozwolono, by te dwa modele zaczęły się mieszać, żeby zdynamizować rynek kredytowy i ułatwić pozyskiwanie funduszy na ważne projekty. W konsekwencji aktywa banków, które pod koniec lat 60. stanowiły niecałe 35 proc. PKB, w 1980 r. wynosiły już prawie 80 proc. Ale że druga połowa lat 70. była dla całej światowej gospodarki trudna, to i wzrost francuskich banków został zatrzymany. Socjaliści, którzy rządzili wtedy w Paryżu, szybko znaleźli rozwiązanie: znacjonalizowano niemal 40 banków i w ten sposób państwo przejęło kontrolę nad całym systemem bankowym. Na kilka lat. W tym czasie aktywa banków wciąż rosły (w 1987 r. osiągnęły 90 proc. PKB), gorzej było z depozytami – te w 1980 r. wynosiły prawie 65 proc. PKB, dziesięć lat później niecałe 58 proc. W drugiej połowie lat 80., na fali liberalizacji gospodarki, zaczęła się prywatyzacja, którą zakończono w 2001 r.
Spory o to, jaką rolę w gospodarce mają do odegrania państwowe banki, trwają od dziesięcioleci. Zwolennicy wskazują, że pozwalają one na mobilizację kapitału, jakiej nie da się osiągnąć za pomocą banków prywatnych. Że w ten sposób promują wzrost i stabilizują koniunkturę. Że przyczyniają się do zwiększenia ubankowienia (faktycznie, to za czasów dominacji państwowych banków we Francji powszechne stało się posiadanie konta – wprowadzono obowiązek przelewania na nie wynagrodzeń). Przeciwnicy – że państwowe banki pożyczają pieniądze swoim. Że w związku z tym są mniej efektywne niż prywatne. Że jeśli już mają istnieć, to tylko jako „banki rozwoju”, które powinny wchodzić w takie transakcje, których banki prywatne czy to ze względu na rozmiary, czy ryzyko nie są w stanie wziąć na siebie.
Pozostaje nam zdecydować, czy nasza obecna sytuacja bardziej przypomina Indie, Brazylie, Meksyk czy Francję. Sprzed lat.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej