Ekonomia głównego nurtu stworzyła własny establishment: klasę wpływowych zwycięzców neoliberalizmu. Oni nie chcą oddawać zdobytej hegemonii. Wolą się upierać, że to świat zwariował.
/>
Ludzie obserwują to, co się dzieje na świecie, i się martwią. Pan też?
A we mnie jest ekscytacja. Nawet nadzieja.
A gdzie pan tę nadzieję widzi? W Brexicie? W rozmywanej spójności UE? A może w tym, że Donald Trump może zostać prezydentem USA?
To nie jest pełny obraz. Wydłużyłbym tę listę zjawisk politycznych o Berniego Sandersa w USA, Jeremy’ego Corbyna w Wielkiej Brytanii czy grecką Syrizę – one przywracają do debaty tradycyjne progresywne postulaty redystrybucji i sprawiedliwości społecznej. Dodałbym jeszcze do tego Justina Trudeau, który mówił, że nie podda się dyktatowi „zrównoważonych finansów publicznych”, i wygrał wybory w Kanadzie. Albo najnowsze prace analityków FW oraz Banku Światowego, za jakie jeszcze 10 lat temu szefowie by ich wywalili z pracy. Wszystko to razem składa się na bardzo poważną korektę ortodoksyjnego modelu neoliberalnego. Moment oddechu i odwilży po latach ideowego zamordyzmu.
Zamordyzm? Mocne słowo.
A jak nazwać inaczej sytuację, która zakłada istnienie wąskiego kanonu jedynie słusznych prawd? Przez kilka dekad zachodni politycy mówili: mamy tu dla was, kochani, świetne lekarstwo na wszystkie społeczne dolegliwości. Ta tabletka to efekt prac najlepszych ekonomistów. Wielu – w tym ja – mówiło, że to lekarstwo cuchnie na kilometr. „Może i cuchnie, ale jest za to bardzo zdrowe” – słyszeliśmy w odpowiedzi. I łyżka z miksturą trafiła prosto do naszych ust. A za nią kolejna i kolejna. Liberalizacja handlu, deregulacja sektora finansowego, obniżki podatków dla biznesu i najbogatszych, likwidacje barier handlowych, prywatyzacja usług publicznych, elastyczność rynku pracy, rozbicie związków zawodowych, tanie państwo. „Już dosyć! To ekonomiczny obłęd, który się źle skończy!” – darliśmy się wniebogłosy. Ale oni udawali, że nie słyszą. Pieniaczy zamykano w akademickich i politycznych skansenach. Wzruszając ramionami, że to wariaci, którzy nie rozumieją wyzwań XXI w.
Przesadza pan. W zachodniej ekonomii głównego nurtu krytyka neoliberalizmu była obecna od lat. Nawet na Uniwersytecie Chicagowskim, nad którym unosi się duch Miltona Friedmana, można by znaleźć paru kontestatorów.
Tylko że ta krytyka nie miała przełożenia na rzeczywistość. Proszę spojrzeć na skalę. Każde zachodnie społeczeństwo można podzielić na dwie grupy. Większości – pewnie ok. 90 proc. – brak wykształcenia ekonomicznego. Nie mówię, że to źle, bo społeczeństwo złożone z samych ekonomistów byłoby nie do zniesienia. Stwierdzam tylko, że nieekonomistom brak fundamentalnej pewności siebie, która pozwala powiedzieć „sprawdzam”. W efekcie większość ludzi przychyli się do dominującej opinii. Zwłaszcza że współczesna ekonomia do perfekcji opanowała tworzenie wokół siebie aury wiedzy tajemnej.
To prawda. Na temat terroryzmu czy aborcji zdanie ma każdy z nas. Ale gdy rozmowa zejdzie na ekonomię, większość ludzi zacznie unikać debaty. I padnie argument, że przecież „nie jestem ekonomistą”.
Problem w tym, że te 10 proc. populacji, która otarła się o edukację ekonomiczną, niekoniecznie jest godna zaufania. Bo przeważająca większość ma za sobą co najwyżej jakąś formę studiów biznesowych. To potężna grupa, z której w krajach zachodnich wywodzi się kadra menedżerska. Jednocześnie są to ludzie najsłabiej wykształceni. Oni zazwyczaj opuszczają szkołę po otrzymaniu podstawowej wiedzy. W większości przypadków oni nawet nie wiedzą, że na myśleniu neoliberalnym są jakieś rysy.
To mi przypomina opowieść harwardczyka Grega Mankiwa, który napisał, że ekonomiści lubią udawać naukowców. I że on sam tak robi, kiedy wchodzi na zajęcia ze studentami pierwszego roku. „Dlaczego? – pyta Mankiw. – A co? Mam mówić młodym, pełnym dobrych chęci ludziom, że zapisali się na jakieś chybotliwe akademickie rozważania, które nie zakończą się zdobyciem żadnej twardej wiedzy? Już wkrótce sami się o tym przekonają”.
Trafna anegdota. Bo w praktyce do patrzenia na słabości współczesnej ekonomii dopuszczani są tylko wtajemniczeni akademicy. Którzy z kolei dzielą się na obrońców status quo (większość) i jego kontestatorów (mniejszość). Dodajmy jeszcze, że ci drudzy nie byli – mówiąc delikatnie – przez ostatnich kilkadziesiąt lat zbytnio rozpieszczani na uniwersytetach czy w mediach. Więc ich szeregi topniały, a polityczny wpływ był znikomy.
Ale znowu popada pan w te swoje kombatanckie opowieści. Przecież pan pisuje do najważniejszych anglosaskich mediów biznesowych.
I to jest właśnie ta niesamowita zmiana, która się dokonuje od kryzysu 2008 r. Dziś nawet już MFW cedzi przez zęby, że „wiecie co... hm... jakby to powiedzieć... tamto lekarstwo, które kazaliśmy wam łykać, to jednak nie tylko obrzydliwie smakowało. Okazuje się, że ono było jednak szkodliwe”.
To jednak jakiś postęp jest.
Pozostaje jednak sprawa wiarygodności. I to z nią ma dziś problem polityczno-ekonomiczny establishment. Przynajmniej spora jego część. Ludzie postępują bardzo racjonalnie, zachowując ostrożność wobec ekonomistów czy polityków, którzy jeszcze niedawno szli w pierwszym szeregu neoliberalnego dogmatyzmu: deregulowali, uelastyczniali i prywatyzowali. Oni są dziś równie niewiarygodni, co komuniści po upadku ZSRR. Nawet gorzej, bo piewcy rewolucji październikowej poszli wtedy w odstawkę. Natomiast neoliberałowie nie chcą się zreformować. Zresztą to też było do przewidzenia. Bo niech pan sobie wyobrazi taką sytuację, że oto archeolodzy odnajdują ciało Jezusa Chrystusa. Co oznacza, że pada fundamentalny dogmat o zmartwychwstaniu leżący u podstaw chrześcijaństwa. Co powinien zrobić w tej sytuacji Watykan?
Na wszelki wypadek wolę sobie nie wyobrażać.
Papież powinien ogłosić, że on i wszyscy jego poprzednicy się mylili. Następnie zrzucić sutannę i rozpocząć budowanie nowego systemu etycznego opartego na innych podstawach. W podobnej sytuacji znalazła się dziś światowa ekonomia. Kryzys 2008 r. unaocznił nam, że ekonomia głównego nurtu była budowana na fałszywych fundamentach. W tej sytuacji powinniśmy więc poszukać nowych – lepszych – założeń. Na których zbudujemy bardziej pasujące do rzeczywistości rozwiązania. Ale ekonomia głównego nurtu stworzyła własny establishment. Klasę wpływowych zwycięzców neoliberalizmu. Oni nie mają większej ochoty oddawać zdobytej hegemonii. Wolą się upierać, że to świat zwariował. Wracając do przykładu z lekarstwem. Jesteśmy teraz w momencie, gdy neoliberałowie przyznają już, że może i było ono niesmaczne. Niektórzy nawet przyjmują do wiadomości, że nie było dla wszystkich tak całkiem zdrowe. No, ale przecież tak długo je przyjmowaliśmy, że głupio tak jakoś nagle odstawić. A co z producentami leku? Co z kapsułkami zalegającymi w magazynach?
Znów pan przesadza. Strach przed rewolucją w myśleniu o ekonomii dotyczy nie tylko elit, które na nim skorzystały.
A kto mówi o rewolucji? Żadnej rewolucji nie widzę. Widzę natomiast rosnącą presję ze strony obywateli demokratycznych państw na przewietrzenie neoliberalnej ortodoksji. Te wszystkie ruchy, które wymienialiśmy na początku, nie mówią przecież, że niepotrzebna jest jakakolwiek ekonomia. Oni proszą – wciąż jeszcze dość grzecznie – o to, że skoro poprzednie lekarstwo okazało się trujące, to może czas na przygotowanie nowego. Trzeba umieć im na tę potrzebę odpowiedzieć, zanim zaczną walić pięścią w stół.
Zastanówmy się więc, jaki może być skład tego nowego lekarstwa. Od czego zacząć?
Trzeba przestać opłakiwać rzekomo żelazne zasady przedkryzysowej ekonomii. Bo to nie były żadne żelazne zasady. To były mity. Niespójne logicznie i niedowiedzione empirycznie. I dobrze, że padają.
Proszę opisać kilka, żebyśmy wiedzieli, o czym mowa.
Ekonomia neoklasyczna opierała się na dziwacznym założeniu, że człowiek jest racjonalnym aktorem ekonomicznej gry. Takim superkomputerkiem, który ciągle dąży do maksymalizacji osobistej korzyści. Na swojej drodze spotyka inne superkomputerki i się z nimi wymienia towarami. Jak jeden chce zbyt dużo za towar, to nikt od niego nie kupuje, więc on musi obniżyć cenę. I tak rynek dąży do równowagi. A ekonomista sobie tak na to patrzy z góry.
I co w tym złego?
Niby nic. Poza faktem, że nie jesteśmy superkomputerkami, tylko ludźmi. Nasza wiedza jest ograniczona. Często działamy pod jakąś presją, co wpływa na nasze zachowanie. Inaczej warunki swojego zatrudnienia negocjuje więc bezrobotny, a inaczej rentier. Na dodatek zazwyczaj nie wymieniamy się wcale z innymi ludźmi, tylko z instytucjami, które nad nami górują. Mogę tak wymieniać w nieskończoność. Ale zatrzymam się tu, żeby wskazać na morał. A brzmi on tak: modele ekonomiczne zbudowane w oparciu o takie założenia są bezwartościowe. Równie dobrze możemy się upierać, że ziemia jest płaska. I dowodzić, że przecież ten metr kwadratowy wokół nas jest w zasadzie płaski. Więc jeśli założyć, że świat składa się z wielu takich kwadratów, to wszystkie te opowieści o kuli ziemskiej jawią się jak jakiś pożałowania godny absurd.
Ale jaki to ma związek z neoliberalną hegemonią, którą współczesna ekonomia według pana utwierdza.
Fundamentalny. Wychodząc od kretyńskiego założenia o racjonalnym homo economicusie, ekonomiści stworzyli mit o wolnym rynku, który jest najlepszym sposobem zwiększania dobrobytu ludzkości. I który w samoczynny sposób dąży do stanu równowagi. Ten model działa świetnie na kartce papieru. Lecz w prawdziwym życiu co chwila pojawiają się przeszkody. A to jakiś rząd, który arbitralnie interweniuje w gospodarkę, robi długi i generalnie oddala nas od stanu upragnionej równowagi. A to znów związki zawodowe, które nie chcą zrozumieć, że praca to towar jak każdy inny i powinien podlegać wolnej wymianie. Albo monopole, które dławią wolność gospodarczą. Ekonomista neoklasyczny na te przeszkody reaguje z irytacją. I mówi politykowi: wszystko będzie działać jak w zegarku, jeśli tylko wyeliminujemy te wszystkie rządy, związki i monopole. A politycy dokładnie to przez ostatnich 30 lat robili. Często szczerze wierząc, że to działanie w interesie nas wszystkich. I to właśnie było sedno neoliberalizmu. Źródło większości naszych kłopotów z gospodarką u progu XXI w.
Przykłady poproszę.
Choćby pozbawione ekonomicznego sensu rugowanie państwa z gospodarki. Te pomysły „małego rządu”, „stróża nocnego”, rzekomego „życia społeczeństw ponad stan” czy wreszcie „austerity”, które od 30 lat wracają raz po raz. Niczym zombie. Jest w tym jakieś głębokie niezrozumienie, że aktywny gospodarczo – choć nie wszechmocny – rząd to największa innowacja polityczna XX w. Że może on odgrywać w gospodarce rolę podobną do klimatyzacji w pomieszczeniu. Jak jest za gorąco, to chłodzić. A jak zbyt zimno – podgrzewać. Bezpośrednio wiąże się to z problemem długu.
Długu?
Tak. Neoliberalizm ma do długu stosunek kompletnie irracjonalny. Z jednej strony mieliśmy całkowite ignorowanie wpływu długu prywatnego dla stabilności ekonomicznej. Bo przecież niewidzialna ręka to jakoś załatwi. Z drugiej obsesja na punkcie długu publicznego. Tymczasem powinno być odwrotnie.
Dlaczego?
Bo dług publiczny jest dużo mniej niebezpieczny. Zwłaszcza dla gospodarki, która ma własną walutę. Co oznacza, że sektorowi publicznemu pieniądze skończą się dużo później niż prywatnemu. Jeśli więc państwo za jego pomocą wspiera działania rozwojowe albo stabilizuje sytuację społeczną w kraju, to jest bardzo dobry pomysł. I tylko ekonomiczny analfabeta może dowodzić, że trzeba zrezygnować z tego narzędzia w imię stabilnych finansów publicznych. Więcej, dług publiczny spowodowany na przykład utrzymywaniem państwa dobrobytu jest pomysłem dużo lepszym niż wycofywanie się rządu z kolejnych dziedzin życia i mówienie obywatelom, że sami muszą zadbać o edukację, zdrowie, mieszkalnictwo czy opiekę nad starszymi. Bo to jest prosta droga do eksplozji długu prywatnego. Którego kumulacja potrafi zwalić na kolana nawet najbogatszą gospodarkę. Co pokazał kryzys lat 2007–2008.
A inne przykłady?
Na pewno rynek pracy. Ekonomia neoklasyczna w ramach oderwanych od rzeczywistości modeli traktowała pracę jak każdy inny towar, który sprzedajemy na wolnym rynku. A związki zawodowe jak przeszkodę, która nie pozwala dojść rynkom do mitycznego stanu równowagi. Neoliberalna polityka wykorzystała to zaś do osłabienia pozycji pracownika i wzmocnienia pozycji przetargowej kapitału. Efektem było zubożenie sporej części klasy średniej i generalny problem z popytem, który jest jednym ze źródeł wielkiej recesji, która trwa na Zachodzie od 2008 r. Jak patrzę na Europę, to aż mnie ciarki przechodzą.
Dlaczego na Europę?
Bo największa bomba tyka pod strefą euro. Dlatego że Unia zafundowała sobie tu niefunkcjonalny projekt oparty na chorych neoliberalnych założeniach: wspólny rynek z jednej i brak unii fiskalnej z drugiej strony. Mamy więc sytuację, w której Niemcy rok w rok notują gigantyczną nadwyżkę handlu zagranicznego. A skoro oni mają nadwyżkę, to ktoś musi mieć deficyt. I to jest właśnie dług Południa. Gdyby kraje deficytowe miały nadal swoją walutę, to by mogły z tej pułapki uciec. Ale nie mają. Więc de facto produkują pieniądze dla Niemiec. Płacą za to pracownicy, którzy i tak są w neoliberalnej rzeczywistości pod olbrzymią presją. Bo to za pomocą ich płac próbuje się odbudowywać konkurencyjność Południa. Teoretycznie Unia powinna iść albo w kierunku uwspólnotowienia długów, albo zmuszenia krajów z nadwyżką do zmniejszenia konkurencyjności, która dusi najsłabszych. Na to się jednak nie zanosi. Więc siłą rzeczy strefa euro będzie wprawiać Europę w stan politycznego rozedrgania. Oczywiście po drodze wszyscy będą mylić skutki z przyczynami. I twierdzić, że to wina populistów. Niestety.
Dosyć ponarzekaliśmy. A są alternatywy?
Są. Margaret Thatcher miała talent do puszczania w obieg nietrafnych twierdzeń. Słynna TINA (There is no alternative – Nie ma innego rozwiązania) była jednym z nich.
To jaka jest alternatywa?
Jest kilka tradycji ekonomicznego myślenia, które są bliższe prawdziwemu życiu i powinny zastąpić neoliberalizm. Może wtedy znajdziemy bardziej optymalne rozwiązania polityczne.
Więc skoro nie neoliberalizm, to co?
Trzeba być otwartym. Od Marksa należy pożyczyć kategorie klasowe. Które pozwolą nam uciec przed charakterystyczną dla neoliberalizmu mantrą, że „wszyscy płyniemy na tej samej łodzi” i jak się polepszy bogatym, to także średniakom i najsłabszym coś skapnie. Nie wydaje mi się jednak, by klimat intelektualny sprzyjał jakiemuś spektakularnemu powrotowi Marksa na salony zachodniej polityki. Przeciwnie, mocnym pretendentem do schedy po neoliberalizmie będzie raczej tradycja tzw. szkoły austriackiej. W pewnym sensie kuzynka neoliberalizmu. Ale kuzynki dużo mocniej stąpającej po ziemi.
To się Leszek Balcerowicz ucieszy. To ważny w Polsce ekonomista i były polityk, który lubi się do Austriaków odwoływać. On uważa, że każda najdrobniejsza interwencja to już wejście na równię pochyłą ku gospodarczej klęsce.
Szkoła austriacka – podobnie jak marksizm – jest podszyta przekonaniem o własnej nieomylności. Ale zostawmy na chwilę na boku tę fanfaronadę. Siłą Austriaków jest dobre zrozumienie dynamiki rządzącej kapitalizmem. Oni – w przeciwieństwie do neoliberałów – nie łudzą się, że gospodarka może na stałe grzać się w ciepełku równowagi rynkowej. Dla Austriaków kapitalizm jest jak dżungla, a przedsiębiorca to król tej dżungli, który jest motorem postępu. W tym myśleniu jest oczywiście sporo społecznego darwinizmu. Niemniej wydaje mi się, że w najbliższej dekadzie będziemy mieli wysyp partii politycznych odwołujących się wprost do tradycji Hayeka, Misesa czy Rothbarda.
Jest jeszcze jakaś inna alternatywa?
Dla mnie najbardziej wiarygodna jest odpowiedź postkeynesowska. Czyli ta szkoła myślenia o gospodarce, która głosi, że te wszystkie odwołania do Keynesa w ostatnich dekadach były w sumie dość prymitywnymi i niezbyt wiernymi podróbkami prawdziwego keynesizmu. Atutem postkeynesizmu jest bezpretensjonalność. Czyli brak misjonarskiej ambicji, by kapitalizm wychwalać albo zwalać z ołtarzy. Postkeynesizm jest pragmatyczny. Skoro słaba pozycja pracownika przekłada się na słabość całego systemu, to trzeba stworzyć takie mechanizmy, które tego pracownika wzmocnią. Jednocześnie nie ograniczając innowacyjności. A skoro problemem jest dług prywatny, to może rozbroić go za pomocą rozbudowy państwa dobrobytu, która zdejmie obywatelom z szyi sznur zadłużenia na edukację, zdrowie czy mieszkanie.
Czyli może jednak nie będzie końca świata?
Nie dajmy się przestraszyć. Bo to nie jest tak, że to, co dobre dla neoliberalizmu, jest dobre dla ludzkości. Akurat ostatnio bywało odwrotnie.