Polityka układem stoi. To stara jak świat prawda. Jednak teraz Ameryka szykuje się na starcie z Sądem Najwyższym, który wysyła niepokojące sygnały, że rozważa legalizację korupcji. Głównym bohaterem tej historii jest były gubernator Wirginii Bob McDonnell. W 2014 r. McDonnell wraz z żoną Maureen zostali skazani przez sąd federalny na karę więzienia za przyjmowanie łapówek. Sprawa była oczywista.
/>
W latach 2010–2011 gubernatorska para weszła w zażyłe relacje z lokalnym biznesmenem – w zamian za faworyzowanie jego interesów przyjęła od niego podarki i gratyfikacje na łączną sumę ponad 170 tys. dol.
Biznesman nazywał się Jonnie R. Williams, był szefem firmy produkującej artykuły paralecznicze Star Scientific i właśnie rozpoczynał starania o wprowadzenie na rynek nowego suplementu na bóle stawów o nazwie Anatabloc. Zależało mu, żeby dotrzeć do kluczowych notabli ze stanowego departamentu zdrowia i do branży medycznej na Uniwersytecie Wirginii, tak by eksperci wydali specyfikowi przychylne opinie i ułatwili jego reklamę. Zaangażowanie w ten proces McDonnellów było strzałem w dziesiątkę.
Przed krachem finansowym 2008 r. McDonnellowie mieli spore inwestycje na rynku nieruchomości i dwa lata później wciąż liczyli straty, ocierając się nawet o bankructwo. Chętnie przyjmowali więc kosztowne prezenty, bony na zakupy w markowych sklepach czy datki na kampanię wyborczą Boba, a zwłaszcza korzystne pożyczki na reperację portfolio nieruchomości. W zamian gubernator promował Anatabloc wśród stanowych urzędników, a pani gubernatorowa nabyła akcje firmy Star Scientific i nagłośniła tę informację wśród znajomych. Uroczysty bankiet promujący wprowadzenie Anatablocu na rynek odbył się w gubernatorskiej willi z udziałem wielu lokalnych notabli.
Stanowe prawo Wirginii, jakkolwiek wydaje się to kuriozalne, nie zabrania urzędnikom publicznym przyjmowania przezentów od wyborców. W przypadku układu McDonnellów z Williamsem korupcja wydawała się jednak czymś tak oczywistym, że sprawa zawędrowała do sądu federalnego, a ten postawił byłemu gubernatorowi 11 zarzutów o popełnienie przestępstwa w świetle prawa federalnego.
Jednak sprawą zainteresował się Sąd Najwyższy.
Uczłowieczenie korporacji
Nie ma wątpliwości, że gdyby McDonnell został skazany cztery lata wcześniej, nic nie uratowałoby go przed jedzeniem przez dwa lata rozgotowanego risotto, z którego słynie więzienna amerykańska kuchnia. Ale złożyło się tak, że Jonnie R. Williams stanął na drodze przekupnego gubernatora już po sławetnym orzeczeniu Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United przeciwko FEC, Federalnej Komisji Wyborczej – ten werdykt radykalnie zmienił, i wciąż zmienia, życie publiczne i polityczne w USA. Odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że SN odwołanie McDonnella przyjął i bierze pod uwagę jego uniewinnienie, nie można rozważać w oderwaniu od tej kluczowej sprawy.
Werdykt w sprawie, której początek dała skarga Citizens United, konserwatywnej organizacji walczącej z, jak twierdzi ona sama, rozpasaniem rządu, zapadł pod koniec stycznia 2010 r. i radykalnie zmienił zasady finansowania kampanii wyborczych w USA. Do tej pory zarówno osoby indywidualne, jak i podmioty gospodarcze obowiązywały limity datków. Sąd Najwyższy stwierdził jednak, że związki zawodowe i korporacje mogą wydawać na kampanie nieograniczoną ilość środków, gdyż w ich przypadku pieniądze są tym samym, czym jest mowa dla człowieka, wobec czego ich „wolny przepływ” jest chroniony przez pierwszą poprawkę do konstytucji – tę gwarantującą każdemu obywatelowi USA prawo do wolności słowa.
Werdykt był sprawą polityczną, orzeczenie zapadło stosunkiem głosów 5:4, a zwycięską większość stanowili sędziowie o poglądach prawicowych. Amerykańskie społeczeństwo, i tak dość mocno spolaryzowane ideologicznie, w tym momencie podzieliło się jeszcze bardziej. Konserwatyści uznali werdykt za wielkie zwycięstwo „ducha Ojców Założycieli USA”, którego współcześni liberałowie z Kapitolu stale depczą. Lewica uznała werdykt za akt narodowej hańby, dowodząc, że przyznanie korporacjom statusu „człowieka” tylko otworzy przed nimi jeszcze szerzej bramy do pałacu elit rządzących. I dowodziła, że zalew polityki korporacyjnym dolarem będzie aktem unicestwienia najważniejszego ideału amerykańskiej demokracji – możliwości udziału wyborców w procesach politycznych.
Czas pokazał, że to lewicowi fataliści mieli rację. Korporacyjny dolar zalewa dziś amerykańską politykę w sposób niekontrolowany, a zwykły zjadacz chleba jeszcze nigdy w historii nie czuł się tak nieistotny w wyborczym procesie. Po orzeczeniu SN, które zniosło limity datków, korporacje pospołu z politycznymi spin doctorami szybko znalazły sposób na zakaz wspierania konkretnych polityków. Jest nim powoływanie do życia organizacji o nazwie Super PAC (Super Political Action Committee), które zgodnie z prawem mogą z jednej strony przyjmować pieniądze od dowolnego sponsora, z drugiej – przekazywać je w dowolnej ilości na akcje polityczne wspierające bądź zwalczające polityczne kampanie czy konkretnych polityków. Super PAC nie mają obowiązku ujawniać listy darczyńców, co w praktyce oznacza, że opinia publiczna nie ma pojęcia, skąd dany polityk bierze pieniądze na podróże, biura wyborcze czy prowadzenie negatywnych kampanii przeciwko oponentom. Gdy od czasu do czasu do mediów wycieknie informacja o wysokości wsparcia udzielonego przez dany PAC jakiemuś kandydatowi, tylko potwierdza się teza o tym, że są to sumy coraz bardziej niewyobrażalne dla zwykłego człowieka.
Super PAC sympatyzujący z republikanami wydał aż 144 mln dol. na kampanię zwalczania rywali Mitta Romneya w wyborach prezydenckich w 2012 r. Z kolei demokratyczny Super PAC o nazwie „Correct the Record”, wspierający w tym roku Hillary Clinton, przygotowuje kampanię walczącą z internetowym hejtem przeciwko kandydatce demokratów i na samo „uruchomienie” projektu przeznacza ponad milion dolarów. Ośrodek badań politycznych Brennan Center for Justice przy Uniwersytecie Nowego Jorku oszacował, że od 2010 r. w wyborach federalnych „utonął” miliard dolarów. Co najciekawsze – aż 60 proc. tej sumy pochodziło od garstki osób: 195 superbogaczy działających pod przykrywką swoich firm i organizacji, za pośrednictwem których przekazywali pieniądze Super PAC.
Nawet prawicowi eksperci, jak były doradca prawny prezydenta George’a W. Busha – Richard Painter, coraz głośniej biją na alarm, przestrzegając, że „Sąd Najwyższy oddał wybory w ręce krezusów, bo to oni ze swoimi megafonami za milion dolarów całkowicie zagłuszają dziś głosy zwykłych obywateli”.
Pieniądze i prezenty
W jaki sposób sprawa Citizens United wiąże się z przypadkiem byłego gubernatora Wirginii? Adwokaci McDonnellów, przepychający ich sprawę do SN, posłużyli się w apelacji argumentem nawiązującym do tego orzeczenia. Wnieśli, że ich klienci nie zrobili nic, czego prawo by zabraniało. Jeżeli pieniądze wpłacane przez korporacje na konta PAC-ów są w świetle prawa „wyborczym głosem” wyrażającym opinię i nic poza tym, to dlaczego nie mają nią być prezenty i kosztowności przekazywane na konto urzędnika publicznego? Bob McDonnell – identycznie jak Super PAC – miał prawo przyjąć „datek” i miał prawo rozporządzać nim według własnego uznania, nie łamiąc prawa nawet wtedy, gdy była to promocja produktów firmy Star Scientific.
Argument wydawał się tak naciągany, że niewielu wierzyło, iż SN zmieni wyrok sądu niższej instancji. Jednak sędziowie SN zgotowali wszystkim niespodziankę: w czasie kwietniowych przesłuchań ich pytania kierowane do adwokatów byłego gubernatora zasygnalizowały, że mogą nie tylko uniewinnić McDonnella, ale przy okazji znacząco przedefiniować całe pojęcie korupcji w polityce.
– Nie da się zaprzeczyć, że skutkiem wygranej Citizens United jest dziś obalenie wszystkiego, co do tej pory uważaliśmy za nietykalne. Powołanie się adwokatów McDonnella na tę sprawę oznacza, że obowiązujące prawa nie spełniają swojej funkcji, a ich pole interpretacyjne jest za szerokie. Sąd Najwyższy przyjmuje więc na siebie rolę arbitra. Pytanie: co zechce swoją decyzją osiągnąć – mówi mi Jeffrey Bellin, ekspert prawny na Uniwersytecie Williama i Mary w Wirginii.
Amerykańskie prawo za akt korupcji uznaje czyn, który spełnia zasadę quid pro quo, czyli coś za coś. Po stronie Jonniego Williamsa „quid” bez wątpienia się pojawiło – kosztowności i przelewy na konto gubernatorskiej pary są tego twardym dowodem. Nie ma natomiast dowodów na to – a obrona McDonnella robi oczywiście z tego odpowiedni użytek – że gubernator w równie oczywisty sposób rewanżował się biznesmenowi, czyli że pojawiło się kluczowe dla sprawy „quo”. Raczej podarunki i pożyczki, będąc jedynie „wyborczą mową”, sprawiały, że „głos wyborcy Williamsa” miał szansę być lepiej słyszalny przez gubernatora, a tym samym ułatwić biznesmenowi dostęp do urzędnika, którego głównym zadaniem jest słuchanie i reprezentowanie interesów jego wyborców. Obrona McDonnella wskazuje dodatkowo także na zapis SN z orzeczenia Citizens United przeciwko FEC, że „ingratiation and access, in any event, are not corruption” (pochlebstwo i dostęp nie są w żadnym wypadku formami korupcji).
Wiele wskazuje na to, że kluczem do decyzji Sądu Najwyższego mogą być słowa wypowiedziane w czasie przesłuchań przez sędziego Johna Robertsa. Roberts jest konserwatystą i w 2010 r. był największym entuzjastą „uczłowieczenia” korporacji podczas rozprawy Citizens United. Teraz, solidaryzując się z obroną gubernatora McDonnella, poddał pod rozważanie współpracowników naturę pracy każdego współczesnego polityka. Przyjmowanie od wyborcy dowodów sympatii i podziękowania to przecież, w jego opinii, „business as usual”. Czym zegarek Rolex czy sukienka dla gubernatorowej różnią się od zaproszeń na wspólną grę w golfa lub biletów na mecz futbolowy ulubionej drużyny, a więc prezentów, jakimi każdy polityk zasypywany jest na co dzień i za które nikt nie wsadza go do więzienia? „Jeśli wyrok moich poprzedników zostanie podtrzymany, to możemy tym samym uniemożliwić naszym reprezentantom wykonywanie publicznej pracy, do jakiej ich wybieramy” – zaopiniował w czasie przesłuchań sędzia Roberts.
Demontaż demokracji
Trudno uwolnić się od myśli, że jeżeli wyrok poprzedników sędziego Robertsa zostanie odwołany, będziemy mieli do czynienia z legalizacją w polityce postaw i zachowań, które wszędzie indziej uchodzą za klasyczne i niewybaczalne formy korupcji. Fakt to tym smutniejszy, że polityka i bez tego mierzona jest inną, dużo pojemniejszą miarką – tu o wiele więcej uchodzi. Od strażaka po szkolną bibliotekarkę i sekretarkę zastępcy burmistrza – każdy pracownik federalny w USA potwierdzi, że szkolenie z zakresu antykorupcji jest jednym z pierwszych, jakie musi zaliczyć, by rozpocząć pracę. Doda przy tym, że w pracy nie wolno mu przyjąć nawet oferty darmowego lunchu czy zapłaty za przejazd taksówką, jeśli podróż jest związana z pracą. – Prawo jest tak restrykcyjne i klarowne zarazem, że można iść siedzieć nawet za przyjęcie głupiej bombonierki – powiedziała mi Alicja Miodoński z miejskiego biura energetycznego w Fort Collins w Kolorado.
Trudno będzie zliczyć szkody, jakie wyrządzi ewentualne odwołanie skazującego wyroku McDonnella. To, że niektórzy mogą zacząć traktować publiczny urząd wyłącznie jako drogę do powiększenia prywatnych finansów, nie jest tu nawet najgorsze. Znacznie groźniejsze jest przesłanie, że oto prawo zezwala, a nawet zachęca do tego, by politycy, i to już na szczeblach najniższych, oczekiwali od wyborców zapłaty za każdy akt „dostępu” do siebie: za to, że się czymkolwiek zainteresują, użyczą poparcia i wesprą publicznym groszem, obojętnie, w jakiej sprawie, i obojętnie, jakiej wagi dla dobra publicznego. Że jednych będzie na dostęp stać bardziej niż innych i że to najkrótsza droga do praktycznego demontażu demokracji, nie trzeba nikogo przekonywać. Podobnie jak nie trzeba przypominać, że kraj zarządzany przez kastę ludzi uprzywilejowanych przestaje być krajem prawa. W najlepszym wypadku zmienia się w oligarchię – bez względu na to, jak solidny i kompleksowy może być jego system prawny.
Szacunek dla prawa wpisany jest w amerykańską tożsamość. John Adams, jeden z ojców założycieli, sygnatariusz Deklaracji Niepodległości, drugi prezydent USA, był dumny z tego, że Ameryka ma „rząd konstytuowany przez prawa, nie ludzi”. Jednak werdykt w sprawie Citizens United przeciwko FEC oraz jego reperkusje dla życia politycznego w USA poważnie nadwątliły wiarę społeczeństwa w jego najważniejszą instytucję sądowniczą. Źle by się stało, gdyby wyrok w sprawie Boba McDonnella miał utwierdzić statystycznego Amerykanina – i tak już skłaniającego się ku tezie, że jego rząd jest skrajnie nieudolny – w przekonaniu, że żyje w państwie, w którym prawo nie broni, lecz mierzy w dobro i interes swoich obywateli.
Jeffrey Bellin, jak wielu ekspertów, uważa, że SN powinien wykorzystać rysującą się przed nim szansę i przy okazji podtrzymania orzeczenia o winie McDonnella podjąć także próbę naprawy szkód wyrządzonych w 2010 r. – Byłoby i mądrym, i logicznym orzec, że urzędnicy państwowi mają obowiązek wystrzegania się zbyt dużych datków, a jednocześnie decyzji, które w jakikolwiek sposób faworyzują konkretnych darczyńców, najlepiej zaś, by w ogóle trzymali się od darczyńców z daleka. Dopóki nie będzie to jasno powiedziane, będziemy skazani na system, w którym większość oficjeli kwalifikuje się do postawienia przed sądem, ale tylko niektórzy rzeczywiście zostaną ukarani.