„Wsi spokojna, wsi wesoła, który głos twej chwale zdoła?” – pisał Jan Kochanowski. Fakt. Piękna jest wieś i malownicza, a chłop pracowity i poczciwy. Tylko coraz mniej dla niego miejsca we współczesnej gospodarce.
ikona lupy />
Jesse H. Ausubel profesor nowojorskiego Uniwersytetu Rockefellera. Dyrektor programu badawczego, którego celem jest opracowanie wizji „dużego, dobrze prosperującego społeczeństwa, które w śladowym stopniu, jeśli w ogóle, szkodzi naturze i oddaje morza i ziemię przyrodzie”, a jego badania „obejmują lasy, uprawy, życie morskie, populację ludzką, energię, surowce oraz klimat, a także nauki o życiu, ziemi i nauki inżynieryjne, poparte są przy tym pracami z zakresu matematyki wzrostu i dyfuzji” / Dziennik Gazeta Prawna
O rolnikach w Polsce mówi się wyłącznie w dwóch kontekstach. Pierwszy – to KRUS. „Dlaczego nie są w ZUS!? To niesprawiedliwe”. Drugi – dopłaty z UE. „Ileśmy znów wywalczyli w Brukseli miliardów dla rolnictwa i czy powstrzyma to chłopów przed najechaniem Warszawy traktorami?”. Jednak sprowadzanie dyskusji o rolnictwie wyłącznie do finansów świadczy o krótkowzroczności. Bo jego przyszłość to jedno z najważniejszych zagadnień gospodarczych i cywilizacyjnych.
Rolnictwo jako sektor powoli zanika na całym świecie. Nasz kraj nie jest wyjątkiem: od 1990 r. udział rolnictwa w tworzeniu PKB spadł z ok. 7 proc. do ok. 3 proc., a liczba rolników zmalała z ok. 4 mln do niecałych 2 mln. Wspomniane dopłaty do rolnictwa czy też korzystny dla rolników system ubezpieczeń mogą spowalniać ten proces, lecz go nie zatrzymają. Rolników będzie coraz mniej.
Czy to oznacza, że nowe technologie unicestwią tradycyjne sposoby uprawy roślin i hodowli zwierząt? Jak w przyszłości będzie wyglądać nasze pożywienie? Czy rolnictwo takie, jakim je znamy, ma szanse na przetrwanie?
Nie sprawdziły się prognozy XIX-wiecznych katastrofistów wieszczących, że wkrótce zabraknie nam jedzenia. Przemysł radzi sobie coraz lepiej z produkcją żywności – coraz mniej ziemi potrzeba mu pod wypas bydła i trzody czy uprawy. Czy możemy się spodziewać, że wkrótce zamiast naturalnego pomidora i kurczaka nasze dzienne zapotrzebowanie na składniki odżywcze będziemy zaspokajać wyprodukowanym w fabryce pokarmem z kapsułki?
Muszę przyznać, że futurystyczne wizje pożywienia przyszłości okazują się bardzo bliskie temu, w jakim kierunku rzeczywiście ewoluuje świat. Jest taki film z 1973 r. „Zielona pożywka”, w którym firma Soylent w odpowiedzi na globalny kryzys żywnościowy tworzy nowy typ jedzenia, który zaspokaja potrzeby większości ludzi. Już eksperymentuje się z takim uniwersalnym pożywieniem. Istnieją napoje na bazie soi, które zawierają wszystkie konieczne do przeżycia składniki. Można żyć, żywiąc się wyłącznie nimi.
O ile pamiętam, filmowa zielona pożywka, tak bogata w białko, była wytwarzana z ciał zmarłych ludzi. Nie była to więc optymistyczna wizja przyszłości.
W praktyce nie jest tak źle (śmiech). Uważam wręcz kierunek, w którym ewoluuje przemysł spożywczy – a wraz z nim rolnictwo – za dobry. Jestem optymistą.
Nie ma pan sentymentu do wiejskich krajobrazów?
O moich sentymentach za chwilę. Nosi pan dżinsy?
Tak.
Między przemysłem odzieżowym a przemysłem żywieniowym jest mocna analogia. Pewnie nie szyto pańskich dżinsów na miarę i kupił pan je w sklepie sieciowym, czyż nie? Zostały więc wyprodukowane w fabryce, a nie przez lokalnego rzemieślnika w małym zakładzie. Globalnie rzecz biorąc, produkcja odzieży to w 90 proc. produkcja masowa, a zaledwie do 10 proc. to produkty niemasowe, czyli np. frak szyty na miarę przez krawca. Te niemasowe produkty nazwijmy umownie butikowymi. Produkcja masowa zapewnia siedmiu miliardom ludzi to, że nie muszą biegać nago, produkcja butikowa podkreśla zaś naszą indywidualność, sprawia, że możemy wyróżnić się z tłumu. Z produktami żywnościowymi jest podobnie. Już teraz większość tego, co spożywamy, to masowa wytwórczość, a tylko niewielka część to produkty lokalne czy uprawa bądź hodowla własna. Takie produkty jak chleb już wkrótce przestaną być wypiekane w tradycyjnych piekarniach, a zaczną powstawać w zakładach przypominających te rodem z filmów science fiction. Wieś będzie się kurczyć i cywilizacyjnie tracić na znaczeniu.
I to napawa pana optymizmem?
Większość z nas lubi uprawiać własny ogródek. Zbieramy własne nieskażone chemią pomidory i wolne od GMO truskawki. Ale ogródek uprawiamy na zasadzie hobby. Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan nad przeprowadzką na wieś i założeniem własnego gospodarstwa? Idę o zakład, że nie. Jak większość, nie marzy pan o tym. Ostatnie 300 lat historii rodzaju ludzkiego pokazuje, że ludzie korzystają z pierwszej lepszej okazji, by porzucić wieś na rzecz miasta. Chcemy być białymi albo niebieskimi kołnierzykami, ale nie brązowymi.
Z czego to wynika?
Praca rolnika jest ciężka. Fizycznie wyczerpująca i niebezpieczna. Wypadki od zawsze były utrapieniem, ludzie tracą palce, ręce, wzrok. Do tego ten styl życia – tu nie ma miejsca na wakacje w sierpniu. Jeśli popatrzeć na ostatnie 10 tys. lat, to widzimy, że człowiek od zarania chciał pracę na wsi usprawniać i ograniczać, czego efektem w końcu jest rolnictwo intensywne i produkcja żywności w sposób zautomatyzowany.
Zatem rolnictwo staje się anachronizmem?
Od momentu upadku Związku Radzieckiego grunty wykorzystywane przez ludzkość do upraw i hodowli zmniejszyły się o obszar równy powierzchni Polski. Ludzie głosują nogami za takim modelem gospodarki, w którym tradycyjne rolnictwo odgrywa marginalną, wręcz butikową rolę. Bo fakty są takie, że większość kalorii i wartości odżywcznych jest produkowana masowo, może nie zawsze w fabrykach, lecz przy udziale maszyn. To system, jaki już mamy i będziemy dalej iść w tym kierunku.
A jednak każdemu z nas zdarza się narzekać, że chleb nie smakuje tak jak kiedyś. Może za takimi westchnieniami kryje się głębsza prawda, że choćby nawet masowa produkcja dostarczała nam wszystkich potrzebnych składników i kalorii, to tracimy przez nią niemierzalne właściwości żywności starego typu?
Cały czas słyszy się, że intensywny sposób uprawy roslin wiąże się z nadmiernym stosowaniem nawozów sztucznych czy faszerowaniem zwierząt hodowlanych antybiotykami. I że lepszy byłby model, w którym wielu rolników prowadzi małe gospodarstwa, produkuje na małą skalę, ale przynajmniej w sposób zrównoważony i zdrowy. Tyle że to jest wstecznictwo, a przede wszystkim pustosłowie. Ani jedna z osób, które tak twierdzą, nie przeprowadziła się na wieś. Patrzmy więc na to, co ludzie robią, a nie na to, co mówią. To czyny sygnalizują, czego tak naprawdę chcemy.
Załóżmy, że wcinam ów chleb z taśmy produkcyjnej i popijam odżywczym drinkiem na bazie soi. Czy te produkty naprawdę są w stanie zapewnić wszystko, czego mój organizm potrzebuje? Czy nie zatracamy pewnych istotnych dla naszego zdrowia cech naturalnej żywności? Dam przykład: mamy sztuczne mleko, którym karmione są noworodki, i mamy mleko naturalne z piersi matki. Przez wiele lat naukowcy przekonywali, że pomiędzy jednym a drugim chemicznie nie ma różnicy, więc po co karmić piersią? A jednak jest różnica, bo naturalne mleko wzmacnia odporność dzieci. Słowem, naturalne jedzenie może mieć niewidoczną dla chemika i biologa przewagę nad sztucznym.
Wiem, do czego pan zmierza, ale nie znam na to odpowiedzi. Z definicji. Jeśli jakaś cecha naturalnej żywności pozostaje dla nauki niewykrywalna, to co ja mogę na to poradzić? Powiem tylko, żebyśmy nie demonizowali modelu, w ktorym dominuje masowa produkcja żywności, bo nie jest to model jednorodny i niedający wyboru. Przecież nie można, tak jak we wspomnianym na początku filmie, wyprodukować jednej papki dla wszystkich ludzi. Spójrzmy na historię naszego gatunku i niezliczoną liczbę diet, które w zależności od czasu i miejsca stosował homo sapiens. Nasi przodkowie byli i weganami, i kanibalami. To, że człowiek odniósł cywilizacyjny sukces, zawdzięcza w dużej mierze temu, że zdolny był w tak różny sposób przekształcać otoczenie na swoje biologiczne paliwo. Z tego punktu widzenia nie ma wewnętrznej sprzeczności między produkcją a zdrowiem. W najogólniejszym sensie to produkcja jest podstawą zdrowia. I dodanie określnika „masowa” nie musi tego zmieniać, zwłaszcza że nie ma tam słowa „wyłącznie”. Tradycyjne włoskie potrawy bazują na cieście czy makaronie, bo to te elementy zapewniają daniom ładunek kaloryczny, ale ich smak determinowany jest przez sosy i warzywno-mięsne dodatki, które z kolei bogate są w witaminy i różne substancje odżywcze. Ta przyszła podstawowa potrawa może być więc produkowana masowo, a rzeczone sosy i dodatki mogą stanowić produkcję butikową dostosowaną do lokalnego smaku i być koniecznym uzupełnieniem produkcji masowej.
Niektórzy wróżą, że żywność przyszłości będzie wegetariańska lub wręcz wegańska. Smak mięsa będzie odtwarzany, nie trzeba będzie hodować zwierząt i ich ubijać. Podobno prace w tej materii już są prowadzone. Będziemy sobie kiedyś drukować mięso na drukarkach 3D?
Michael Pollan, znawca spraw żywności, mawia: jedzmy nie za dużo i głównie rośliny. I to jest kierunek, w którym ewoluować będą nasze gusta żywieniowe. Będziemy szukać zamienników dla mięsa, bo jest to po prostu ekonomiczne. Produkcja mięsa pochłania więcej zasobów niż uprawa soi. Więcej wody i przestrzeni potrzeba, by osiągnąć ten sam efekt żywieniowy, jeśli chodzi o liczbę kalorii czy składników odżywczych. W przyszłości będziemy patrzeć na czas po II wojnie światowej jako okres nadmiernej konsumpcji mięsa, której przyczyna tkwi w zachłyśnięciu się tym prostym faktem, że nagle stało się ono powszechnie dostępne i tanie. To ma swoje skutki uboczne, takie jak otyłość i choroby serca. Jednak nie wierzę, że uda się w laboratorium sztucznie odtworzyć smakowe walory mięsa, i nie sądzę, by ludzkość całkowicie zeń zrezygnowała. Mięso jednak, np. ryb, nie będzie dostarczać nam kalorii, ale raczej smak i składniki odżywcze, więc nie będzie trzeba produkować go w takich ilościach jak obecnie. Co ciekawe, dzięki masowej hodowli konsumpcja mięsa przesuwa się od zwierząt długowiecznych, takich jak świnie, krowy, owce, do ptaków, których okres życia hodowlanego jest krótszy. Podobne trendy zauważalne są w przypadku zwierząt morskich – od wielorybów w kierunku małży. Jak widać, ludzkie wybory żywieniowe już teraz świadczą o tym, że życie tych zwierząt, które uznajemy za rozwinięte, staje się dla nas coraz cenniejsze.
GMO będzie znaczącym elementem pożywienia przyszłości?
Udział żywności modyfikowanej genetycznie w ogóle produkowanej żywności stale rośnie. Wiadomo jednak, że istnieje wynikający ze strachu przed nowościami opór i on, przekładając się na rozstrzygnięcia polityczne, spowalnia ten trend.
Bo żywność GMO wydaje się ludziom nienaturalna?
Jestem przeciwnikiem zbyt częstego używania pojęć „sztuczne” oraz „naturalne” i przeciwstawiania ich sobie. Zakładania, że wszystko, co naturalne, jest dla nas dobre, wszystko, co sztuczne – złe. Nieustannie jestem zdumiony tym, że gdy wchodzę do warzywniaka w Nowym Jorku, to widzę hipsterów, którzy w jednej ręcej trzymają organiczne jabłko, a w drugiej iPhone’a, czyli najmniej naturalny produkt, jaki można sobie wyobrazić. Czy to nie zabawne? Okazuje się, że człowiek może jednocześnie wyznawać wykluczające się poglądy. Podobny opór co GMO napotykała każda nowość. Na początku nie ufano nawet kolei, uważano, że dorożki są bezpieczniejsze. A przecież modyfikacja genetyczna nie stanowi takiego nowum jak kolej. Korzystamy z niej od tysięcy lat. Każda roślina uprawna czy gatunki zwierząt domowych to wynik genetycznej modyfikacji w procesie krzyżowania. W przypadku nowoczesnych technik manipulowania genami różnica jest tylko techniczna, nie tkwi w istocie. Jedyny wymóg, jaki stawiam producentom żywności GMO, to rozsądne z niej korzystanie. Zwiększanie pożywności jedzenia może być celem sensownym, ale zabawa z kształtami może być niepotrzebna. Bo czy potrzeba nam banana w kształcie jabłka? Tak swoją drogą, zaakceptowaliśmy manipulowanie genami człowieka w medycynie, bo liczymy na to, że pozwoli to wyleczyć nas z wielu chorób, a jednocześnie tak mocno opieramy się manipulowaniu genami roślin? To absurd.
Czyli za 100 lat w podręcznikach historii będą pisać o naszych czasach jako o erze wykluwania się zielonej pożywki i przezwyciężania nieracjonalnych oporów?
Być może. Jest na to duża szansa.
Wybiegliśmy daleko w przyszłość, a ja chciałbym zapytać o wnioski, jakie pańskie przewidywania mają dla polityki gospodarczej. Przypominam, że wiele państw wciąż inwestuje mnóstwo pieniędzy w tradycyjne rolnictwo. Rolnicy są subsydiowani zarówno w USA, jak i w UE. Czy to oznacza, że sztucznie podtrzymuje się przy życiu anachroniczny sektor?
To wielowymiarowa kwestia. Bycie rolnikiem to zgoda na poddanie swojego losu siłom natury. Nie zawsze zbiory będą zyskowne, bo pogoda jest zmienna, a co jakiś czas zdarzają się klęski żywiołowe. Nie powinniśmy więc likwidować subsydiów, które są dla rolników ulgą, lecz powinniśmy je zracjonalizować. W USA subsydiuje się produkcję biopaliw, które wcale nie są tak korzystne, jak się kiedyś wydawało. Po pierwsze, cała operacja przynosi niewielki zysk energetyczny w ogólnym bilansie, po drugie subsydia rozregulowują rynek żywności zawyżając jej ceny, gdyż część upraw zamiast na uprawę pod produkcję żywności, przeznaczana jest na uprawy pod produkcję biopaliw. Musi być coś mądrzejszego, na co można przeznaczyć pieniądze.
Na przykład?
Wszyscy już chyba słyszeli o eksperymentach z autami bez kierowców. Mamy też drony i statki, którymi można sterować za pomocą dżojstika z wygodnego fotela w domu. Wkrótce będziemy mieć także rolnictwo bez rolników. I na ten scenariusz należy się przygotować. Odsetek osób pracujących w rolnictwie będzie malał, a nie wszystkie przecież przeniosą się do miast. Myślę, że pieniądze przeznaczane na subsydia należy inwestować w kształcenie nowych kompetencji wśród mieszkańców wsi. Zanim przejdę do tego, jakie to kompetencje, proszę pozwolić mi opowiedzieć trochę o moich sentymentach. Obiecałem.
Śmiało! Wiem już na pewno, że do wykopków sentymentu pan nie ma.
Co się dzieje z terenami opuszczanymi przez rolnictwo? Wraca na nie dzika natura. I do tego, takiej natury, mam sentyment. Zmierzamy w kierunku odzyskania dla dzikiej przyrody wielkich połaci ziemi, do restauracji dzikości naszej planety, która może odbywać się w pełnej zgodzie z postępem cywilzacyjnym. Najnowsze badania pokazują, że mamy do czynienia z globalnym zazielenieniem, czyli wzrostem biosfery, która jeszcze do lat 70.–80. XX w. się kurczyła. Wpływa na to wiele czynników, wśród nich nie tylko tracące na znaczeniu rolnictwo, lecz także np. popularność internetu, która przekłada się na mniejszy popyt na papier, w wyniku czego nie trzeba ścinać aż tylu drzew. Stoimy więc przed wielką szansą odzyskania wyglądu Ziemi, jaki znali nasi praprzodkowie. To jednak stawia przed nami wyzwanie: a co z mieszkańcami wsi? Czy oni muszą z konieczności na tym ucierpieć? Nie. Ich zajęcia ulegną przekształceniu. Staną się menedżerami krajobrazu. Wyobrażam sobie powstanie nowych zawodów bądź upowszechnienie obecnie zawodów elitarnych. Może potrzeba będzie znacznie więcej leśników? Może ekolog przestanie być aktywistą, a stanie się zawodem dla kogoś, kogo zadaniem będzie utrzymanie czystości rzek i lasów? Pamiętajmy też, że butikowa produkcja żywności musi się gdzieś odbywać, więc wieś całkiem nie zaniknie. Tutaj nastąpi specjalizacja i koncentracja na dostarczaniu produktów o najwyższej możliwej jakości.
Czyli – trzymając się odzieżowej analogii – żeby być rolnikiem przyszłości, trzeba nastawiać się na bycie Versace rolnictwa?
W pewnym sensie tak. Nie zapominajmy też, że z tradycyjną wsią i rolniczym krajobrazem wiąże się także specyficzny ekosystem, fauna i flora niespotykana na dziko. Zakładam, że ludzie chcą specyficzne dla wsi gatunki zwierząt zachować i nikt nie chce zalesiać w 100 proc. powierzchni swojego kraju. No, może z wyjątkiem Finów. (śmiech)
Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że w pańskiej wizji dzięki postępowi gospodarczemu, nowym technologiom i tej zielonej pożywce możliwy jest wręcz powrót do Edenu. W tym sensie, że ziemia nie będzie już, mówiąc językiem Księgi Rodzaju, przeklęta. Bo nie będzie już tak konieczna do przetrwania rodzaju ludzkiego.
Jest kilka pewników. Wśród nich to, że coraz mniej ludzi będzie naprawdę ciężko pracować. To, że pozwalają na to nowe technologie, uważam za pozytywną rzecz. Myślę zresztą, że o zmianach, o których tu mówimy, należy myśleć w kategoriach powrotu do normalności. Rolnictwo to zawsze do jakiegoś stopnia eksploatacja ziemi, więc jeśli może zmienić ono skalę i formę na mniej inwazyjną, to czemu uważać to za coś niepożądanego? Pamiętajmy też, że sektor rolniczy w drugiej połowie XX w. wytworzył wielkie nierównowagi między Zachodem a krajami rozwijającymi się i biednymi, wynikające choćby ze wspomnianych już nieoptymalnych subsydiów. Te nierównowagi mają szansę stopniowo znikać. Jest jeszcze jeden aspekt wzrostu połaci leśnych i restauracji dzikiej przyrody – dzięki temu można lepiej walczyć ze zmianami klimatu. Przecież lasy działają jak wielki zbiornik do przechowywania dwutlenku węgla i usuwania go z atmosfery.