Gdyby w kasie państwa zabrakło wpływów z dywidend, utrzymanie deficytu poniżej 3 proc. PKB w 2017 r. byłoby niemożliwe. A przynajmniej trudne
Gdyby w kasie państwa zabrakło wpływów z dywidend, utrzymanie deficytu poniżej 3 proc. PKB w 2017 r. byłoby niemożliwe. A przynajmniej trudne
Ministerstwo Finansów chce mieć pewność, jaką część zysków spółek z udziałem Skarbu Państwa może dostawać rocznie jako budżetowy dochód. Temu ma służyć polityka dywidendowa, nad którą pracuje wspólnie z resortem skarbu. Rozpoczynając prace nad nią pod koniec ubiegłego roku, MF chciało uniknąć corocznych dyskusji na temat wielkości wpływów i ich podziału, poprawić komunikację z pozostałymi akcjonariuszami i umożliwić samym spółkom planowanie inwestycji. Resort finansów w żadnym z wariantów nie zakładał jednak dużej utraty dochodów z dywidend. A do tego może się sprowadzać pomysł wicepremiera Mateusza Morawieckiego, ministra rozwoju, by w większej części zatrzymywać zyski w przedsiębiorstwach z przeznaczeniem na ich rozwój. To jedno z głównych założeń planu. Dzięki pozostawieniu w spółkach SP większości ich zysków miałyby one wygenerować inwestycje warte 75–150 mld zł.
Z punktu widzenia MF przeznaczenie większości potencjalnych dywidend na inwestycje byłoby trudne do zaakceptowania, bo plany budżetowe na rok 2017 i kolejne będą bardzo napięte. Resort finansów chce przedstawić Komisji Europejskiej plan utrzymania deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB i jednocześnie pogodzić to z całorocznymi wydatkami na dodatki na dzieci i skutkami podwyższenia kwoty wolnej w PIT. Ubytek kilku miliardów złotych, które dziś budżet dostaje z dywidend, może utrudnić złożenie tej układanki.
Ryzyko niepowodzenia tej części programu wynika z jeszcze jednej przyczyny. Według ekonomistów banku Credit Agricole może nie być czego dzielić, biorąc pod uwagę rządową politykę wsparcia niektórych gałęzi gospodarki (np. górnictwa) kosztem innych branż oraz zapowiedzi systematycznego zwiększania płac. – Tym samym mało prawdopodobna jest realizacja strategii zorientowanej na zwiększenie efektywności w przedsiębiorstwach publicznych, która pozwoliłaby na zwiększenie oszczędności – piszą ekonomiści banku w opublikowanym wczoraj raporcie.
Kolejnym niepewnym punktem planu jest tzw. konstytucja biznesu. W zamyśle wicepremiera Morawieckiego na nowo ma zostać zdefiniowane prowadzenie działalności gospodarczej, w tym relacje przedsiębiorców z urzędami. Wicepremier zapowiada m.in. ograniczenie barier prawnych w prowadzeniu biznesu i zakłada, że całość powinna obniżyć koszty związane z formalnymi wymogami prowadzenia działalności gospodarczej. Konstytucja biznesu ma ujrzeć światło dzienne jeszcze w tym roku, w czwartym kwartale. Dlaczego ten element planu jest ryzykowny? Bo niemal każdy dotychczasowy rząd zapowiadał napisanie na nowo regulacji dla przedsiębiorców, które miały im ułatwić prowadzenie interesów, odbiurokratyzować, uczłowieczyć urzędy, a tworzenie nowego prawa miało się odbywać w ścisłej współpracy ze środowiskiem biznesu. Poprzedni rząd na przykład był bardzo bliski przyjęcia nowego prawa działalności gospodarczej (przyjął nawet założenia do projektu ustawy). Ministerstwo Gospodarki, które pilotowało projekt, zamierzało zdefiniować na nowo działalność gospodarczą i ustanowić kilka zasad mających ułatwiać firmom życie w kontaktach z urzędami. Główny zamysł twórców nowego prawa był bardzo podobny do tego, który dziś prezentuje wicepremier Mateusz Morawiecki: prawo działalności gospodarczej miało być rodzajem konstytucji dla życia gospodarczego, zapisy bardziej szczegółowych ustaw miały być interpretowane w jej duchu. I to właśnie miało wzmocnić pozycję przedsiębiorcy w kontaktach z administracją. – Każdą taką zapowiedź przyjmujemy z zainteresowaniem. Choć naszym zdaniem bardziej skuteczne byłoby eliminowanie konkretnych barier, jedna po drugiej – uważa Jakub Wojnarowski, zastępca dyrektora generalnego Konfederacji Lewiatan. Według niego ryzyko niepowodzenia jest tym większe, że liberalizacja nad nim w kontaktach firm z urzędami może być sprzeczna z innym strategicznym celem rządu, czyli zwiększeniem ściągalności podatków. – Niezależnie od tego, która partia jest u władzy, to zadaniem Ministerstwa Finansów jest zapewnienie dochodów do budżetu. Jest jasne, że mamy problem z VAT. Cała sztuka będzie polegała na tym, żeby ten VAT wyegzekwować od przestępców, którzy go nie płacą, a nie iść z kontrolami tam, gdzie jest to najłatwiejsze, czyli do przedsiębiorców – przekonuje Wojnarowski.
Kolejny punkt programu – utworzenie Polskiego Funduszu Rozwojowego – może utknąć w proceduralnych sporach. Według autora planu PFR mógłby zainwestować od 75 do 120 mld zł; wicepremier widzi dla niego dużą rolę do odegrania przy finansowaniu programów rozwojowych, których celem byłoby tworzenie polskich produktów o wyższej wartości dodanej. PFR ma być na tyle duży, by móc realizować duże kapitałochłonne projekty, pozyskując finansowanie m.in. na międzynarodowym rynku kapitałowym.
Tyle że fundusz miałby powstać na bazie działających obecnie instytucji, nad którymi nadzór sprawuje kilka różnych resortów. Trzonem PFR ma być Bank Gospodarstwa Krajowego. Włączenie go w tę strukturę spowoduje, że fundusz będzie formalnie bankiem państwowym. I tu pierwszy zgrzyt: oddanie banku do PFR nie podoba się Ministerstwu Finansów, które dziś sprawuje bezpośredni nadzór. Dla resortu finansów BGK to narzędzie do konsolidowania środków instytucji sektora publicznego (MF zmniejsza dzięki temu potrzeby pożyczkowe). To za pośrednictwem banku resort może też wymieniać na złote waluty pozyskane np. z emisji obligacji na zagranicznych rynkach.
Eksperci zwracają uwagę, że kłopotliwe może być też pozyskanie finansowania programu w innych punktach – np. uruchomienie części depozytów przedsiębiorstw. Plan Morawieckiego zakłada, że może to być 230 mld zł. – Jeśli jednak przedsiębiorcy chcą utrzymywać je na takim poziomie, to nic ich nie zmusi, by to zmienili. Patrząc na dane z ostatnich lat i odnosząc wartość depozytów do PKB, widać, że ten poziom jest mniej więcej taki sam – wyjaśnia Piotr Kalisz, ekonomista banku Citi Handlowy.
Według niego sporne może być też wykorzystanie 90 mld zł nadpłynności banków. Założenie jest takie, że banki – zamiast kupować co tydzień za taką kwotę bony pieniężne NBP – mogłyby przeznaczyć tę sumę na nowe kredyty. Piotr Kalisz uważa to jednak za mało prawdopodobne. – Duża część tej płynności pochodzi z BGK i jest efektem napływu funduszy unijnych. Tak jest od lat i trudno zakładać, że zostanie ona teraz inaczej skonsumowana – jest zdania ekonomista.
Trudne do zweryfikowanie jest natomiast założenie, że Polsce uda się pozyskać do 80 mld zł z kredytów z międzynarodowych instytucji finansowych, bo skala finansowania będzie zależała od jakości konkretnych projektów.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama