#kuChwale – tak opis planu Morawieckiego oznaczyła na Facebooku jedna z twórczyń polskiej sceny startupowej. Ale czy naprawdę wystarczy on, by Polska stała się oazą rozwoju i nowoczesności?
Dziś ważny dzień dla Polski i dla Startup Poland: rząd przyjął »Plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju« zwany potocznie planem Morawieckiego. To najbardziej ambitny program gospodarczy od lat. Czy się uda? Tego nie wiem, bo zależy od ludzi, którzy teraz ten plan wykonają. (...) Jeszcze tylko ich przekonamy, by ściągnęli międzynarodowe akceleratory, tj. techstars, do Polski i mogę iść na emeryturę”.
„Ważny dzień w historii (serio w to wierzę). A teraz wystarczy pracować, pracować i jeszcze czasami pracować. Jestem dumny, mogąc pracować dla Startup Poland i całej branży”.
„Miałem okazję zapoznać się z tym dokumentem dokładnie i na spokojnie – nawet jeśli uda się zrobić tylko 50 proc. z tych planów, to będzie ogromny sukces dla całej polskiej gospodarki. Piszę to świadom, że mowa o ministerstwie w rządzie PiS. Niemniej jeszcze żaden rząd nie stawiał tak mocno i udzielał tak dużego wsparcia polskim start-upom. Serio. Dajmy szanse ekipie Morawieckiego i nie hejtujmy w ciemno wszystkiego, co tam się dzieje”.
Zgadnijcie, kto te peany o planie rządu PiS wypisuje na Facebooku? Politycy partii? Urzędnicy? Wynajęci lobbyści? Nie. To w kolejności: Eliza Kruczkowska, szefowa fundacji Startup Poland, Adam Jesionkiewicz, założyciel i prezes jednego z najbardziej prężnych polskich start-upów Ifiniti, brylującego w hipernowoczesnej technologii Beaconów, i Artur Kurasiński, współtwórca Aula Polska, czyli cyklu spotkań dla takich młodych firm, bloger technologiczny i mentor szeroko znany na całym tym rynku.
Młodzi, wykształceni, z wielkich miast. Do niedawna idealny opis „lemingów”. Dziś jednak okazuje się, że wystarczyło, by rząd użył dwóch magicznych słów: „innowacyjność” i „start-upy”, by zaczęli go postrzegać zupełnie inaczej.
– On naprawdę nas wysłuchał, wziął pod uwagę apele, z którymi odbijaliśmy się w poprzednich miesiącach, za ekipy postrzeganej jako bardziej liberalna, otwarta na nowe rozwiązania. A teraz widzimy szansę na to, że wreszcie coś się zmieni, że ruszymy w rozwoju, by stworzyć warunki dla nowoczesnej gospodarki – opowiada nam z przekonaniem, wyraźnie ucieszona Kruczkowska. – Niedawno spotkałam się z premierem Irlandii. I przykład tego kraju daje nam nadzieję. 10 lat temu zapadła decyzja, by Irlandia odeszła od gospodarki agrarnej i ruszyła w stronę nowych technologii. A dziś, proszę bardzo, w Dublinie swoje europejskie siedziby mają Facebook i Google. Czyli można – podkreśla Kruczkowska.
I jak tu się czepiać w sytuacji, gdy branża, którą tak sobie cenię, apeluje, by nie hejtować? Gdy naprawdę wierzy, że jest szansa na dobrą zmianę?
Hejt
A jednak w tym planie, któremu też chciałabym dać hasztag „kuChwale”, widzę poważny mankament. Jest wymyślony przez grupę ludzi, którzy mogą mieć jak najlepsze intencje i świetne kompetencje, ale jednak będzie wykonywany przez całą armię polityków, urzędników i pracowników, którzy funkcjonują w korporacyjnym, etatystycznym tworze, jakim jest aparat państwowy. A nie w start-upie, do którego odwołuje się cały pomysł.
– Za kilka dni mija 100 dni tego rządu. I to przypadek, że teraz ogłaszany jest taki rewolucyjny pomysł? Nie sądzę – ironizuje jeden z inwestorów technologicznych, z którym rozmawiam. Chwilę podśmiewamy się z tego, jak łatwo jest rozszyfrować takie zagranie pod publiczkę, tak by początek nowego rządu został skojarzony ze zmianami ekonomicznymi, a nie z majstrowaniem przy ustawach o Trybunale Konstytucyjnym, prokuraturze czy policji. A skoro taki właśnie termin wybrano, to dowód, że aby zaszła wielka rewolucja gospodarcza, nie wystarczy ją ogłosić.
Nawet startupowcy cieszący się z nowego kursu widzą to zagrożenie. – To oczywiste, że skoro jest to plan polityczny, polityka może mieć wpływ na jego kształt i na to, czy i jak będzie wdrażany – przyznaje Eliza Kruczkowska. – Już teraz są takie jego elementy, które budzą sporą konsternację. Przykładowo prezes Orlenu Wojciech Jasiński zostanie zobowiązany do kupowania w start-upach, a nie w wielkich firmach. Nawet nam jakoś trudno w to uwierzyć – rozkłada ręce.
Znaków zapytania jest więcej. Wynagrodzenia w urzędach są o wiele niższe niż na rynku prywatnym, jak więc przyciągnąć do pracy ekspertów rynkowych, szczególnie tych od nowych technologii? A co z koniecznością analizowania, uzasadniania, konsultowania kolejnych działań, która po prostu je spowalnia?
Efekty tego już przecież widzieliśmy w próbach inwestowania w innowacje przez państwo. W końcu przecież Polska na wsparcie innowacyjności w latach 2007–2013 miała 10,2 mld euro dotacji unijnych. Specjalnych efektów brak. Jeśli już, to wspomina się raczej tak spektakularne niewypały jak specjalne działanie 8.1 z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, dzięki któremu miała powstać nasza „Dolina Krzemowa”, a powstały setki nieudanych, niepotrzebnych i tylko markujących „innowacyjność” firemek, z których ogromna część zamknęła się wraz z końcem przekazywania i rozliczania dotacji. Powód: nie było urzędników na tyle kompetentnych, by projekty przesiać już na poziomie zgłoszeń. Zabrakło mocy politycznej, by program zreformować w czasie trwania, gdy już było widać, że nie działa. Ani tym bardziej, by go zamknąć, zanim wydano wszystkie środki. A tak właśnie z nieudanymi start-upami robią rynkowi inwestorzy.
Lejek konwersji
Ale nie chodzi tylko o to, czy urzędnicy będą potrafili przypilnować innych urzędników, by inwestycje były udane. Problem jest głębszy. Z Marcinem Grodzickim, start-upowcem, współzałożycielem m.in. firm Resonance czy Holidays (to internetowy pośrednik turystyczny, w którym turysta może sam skomponować sobie wyjazd), rozmawiałam tuż przed ogłoszeniem planu Morawieckiego. Pretekstem był inny wielki rządowy program, sztandarowe hasło kampanii wyborczej, czyli 500+. Na Facebooku Grodzicki pisał o nim tak: „Jak zrobić lepsze 500+, czyli co by zrobił start-up? Rząd ostatnio brata się z polskimi start-upami (...) i mógłby się od nich czegoś nauczyć. Np. podejścia do rozwiązywania problemów na zasadzie eksperymentu oraz szukania punktów krytycznych, które wymagają poprawy. Jednym z obszarów, który start-upy poprawiają, jest marketing, a konkretnie optymalizacja tzw. lejka konwersji. Czyli zwiększania ilości potencjalnych klientów na każdym etapie procesu sprzedaży. Obserwując, gdzie mamy największe straty (...) myślimy, jak ten etap poprawić, żeby więcej użytkowników przeszło dalej. Oczywiście optymalizacja ma sens, jak już mamy jakiś wolumen, więc w pierwszej kolejności szukamy skalowalnych sposobów »napędzenia ludzi do lejka«. Czyli »jak zrobić, żeby w ogóle przyszli do nas«”.
Dolina Krzemowa stała się całorocznymi targami, gdzie trwa łączenie inwestorów i firm, zarówno dużych korporacji, jak i start-upów. I tam trzeba być na stałe, z poważną stacjonarną ofertą
Grodzicki ten marketingowy chwyt przyłożył do programu wspierania rodzin, który ma na celu poprawienie wskaźników demograficznych. Tak tłumaczył: zastanówmy się nad przesuwaniem ludzi z „singiel” do „para”, z „2 + 1” do „2 + 2”. Przesuwanie z „singiel” do „para”, czyli swatanie, to robota bardziej dla Tindera niż rządu, więc tu musimy sobie na razie podarować optymalizację. Pytanie zatem, czy bierzemy się za krok „para” do „2 + 1” (czyli jak bezdzietną parę przekonać do posiadania dziecka), czy „2 + 1” do „2 + 2” (czyli jak parę z jednym dzieckiem przekonać do posiadania kolejnego). Spójrzmy na liczby: mamy 26 proc. userów w kroku „para” (tendencja wzrostowa) i 20 proc. w kroku „2 + 1” (tyle jest rodzin z jednym dzieckiem). Za który powinniśmy się wziąć w pierwszej kolejności? „Tam, gdzie próbka większa!” – krzykną ci, którzy chodzili na podstawową matematykę. Powoli. Jak już udowodnili sprzedawcy chipsów, łatwiej namówić kogoś, kto kupuje jedną paczkę, na to, żeby kupił dwie, niż tego, kto nie kupił żadnej, na kupienie pierwszej. Dla krótkoterminowego efektu więc może być lepiej inwestować w krok „2 + 1”, czyli tak jak robi 500+. Niestety, próbka userów w kroku „para” dynamicznie rośnie kosztem „2 + 1”, „2 + 2” i „2 + n” – udział wzrósł z 23 proc. do 26 proc. w ciągu ostatnich 10 lat (to zmiana udziału o 10 proc.).
Z tego wyliczenia wynika zatem, że choć na pierwszy rzut oka łatwiej wspierać posiadających jedno dziecko w celu powiększenia rodziny, to szybko może tu pojawić się wspomniany wysychający lejek, czyli problem z zebraniem wystarczająco dużej grupy, którą należałoby wspierać, by zaradzić demograficznej zapaści. Zasób rodzin z jednym dzieckiem nie jest bowiem wystarczająco duży, by kolejny potomek w każdej z nich poprawił wskaźniki.
– Chciałem wykazać, że jeżeli naprawdę zależy tu rządowi na popchnięciu demografii do przodu i jeżeli naprawdę chce zmienić zasady zarządzania państwem, to nie można tego robić bez opierania się na danych. One w tym przypadku jasno pokazują: jeżeli chcemy zwiększyć liczbę dzieci, to najważniejsze jest inwestowanie w młode pary i „skonwertowanie” ich do posiadania pierwszego dziecka. Rośnie wtedy szansa, że sami zdecydują się na drugie – zupełnie jak konsument chipsów – tłumaczy nam Grodzicki. – Ale jak widać, użycie metodologii startupowego działania nie jest proste dla instytucji politycznych. To jednak coś zupełnie odmiennego od tego, jak są przyzwyczajone funkcjonować. Gdyby tak nie było, nie rezygnowano by z programu wsparcia in vitro, gdzie koszt urodzenia jednego dziecka był wyliczany na ok. 120 tys. zł – a były to realne, już potwierdzone dane. Podczas gdy w przypadku programu 500+ rządowe szacunki mówią, że każde 800 tys. zł przełoży się na jednego nowego obywatela – rozkłada ręce.
Oczywiście plan Morawieckiego i 500+ mocno się od siebie różnią. Ale konstrukcja tego ostatniego wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić ogółu administracji do tego, by nagle zmieniła sposób funkcjonowania. Cóż z tego, że plan centralny prezentuje się okazale, jak nikt tego nie zgra z działalnością poszczególnych ministerstw, z których każde realizuje swoją resortową politykę. Przykład pojawił się tuż po ogłoszeniu planu Morawieckiego. Wymienia on Bank Gospodarstwa Krajowego jako jeden z elementów przyszłego połączonego Polskiego Funduszu Rozwoju. – Tylko chyba nie skonsultowano tego z resortem finansów, który niemal z miejsca sprzeciwił się temu pomysłowi – rozkłada ręce Krzysztof Kowalczyk, partner funduszu inwestycyjnego HardGamma, mentor start-upów.
Wymuszona zmiana
I jak to w politycznych przedsięwzięciach bywa, zacznie się za chwilę rozdrapywanie tego ogólnego planu. Wyliczanie, co się nie uda, które instytucje nie podołają, jacy urzędnicy uważają, że coś jest za drogie, a coś nie do wykonania. – Tu naprawdę potrzeba mocnego tąpnięcia. Jak rewolucyjne jest przestawienie odgórnego myślenia na takie tory, tak równie rewolucyjnego podejścia trzeba też u podstaw – przekonuje Kowalczyk i opowiada: – Mój znajomy kilka lat temu przeprowadził się do Finlandii. Zaczął pracę, zaczął płacić podatki i złożył pierwszego PIT-a. Gdy pewnego dnia zadzwonił do niego tamtejszy urzędnik skarbowy i zaprosił na spotkanie, szedł raczej wystraszony. A na miejscu okazało się, że, owszem, zrobił jakiś błąd w rozliczeniach, ale został wezwany, by mu pokazano, co powinien zmienić w rocznej deklaracji, aby zapłacić mniejszy podatek. Po to, aby go zachęcić do pracy w tym kraju, jak powiedzieli mu urzędnicy. Wyszedł zaszokowany. U nas pomimo ćwierć wieku gospodarki kapitalistycznej wciąż jest to nie do uwierzenia – opowiada Kowalczyk i dodaje, że normą są za to ciągnące się miesiącami kontrole i udowadnianie przez przedsiębiorców na każdym kroku swojej niewinności. – Na sztandary łatwo wciąga się chwytliwe hasła, ale ich realizacja wymaga ogromnej psychologicznej zmiany po stronie administracji. Bez niej start-upom będzie lepiej się u nas funkcjonowało, ale nie jakoś spektakularnie lepiej. Będzie to raczej powolna zmiana, której skutków nie zobaczymy w 2020 r. czy nawet w 2025 r. Oczywiście skutków mierzonych niepowołanymi instytucjami czy wydanymi pieniędzmi a powstaniem nowych, konkurencyjnych na skalę światową firm – ocenia Kowalczyk.
Tym bardziej że wiele z pomysłów trąci raczej znanym z poprzedniego ustroju centralnym planowaniem. – Zakupy w start-upach przez spółki Skarbu Państwa to dobry kierunek, na pewno to je wzmocni i dokapitalizuje, ale powstaje pytanie, czy na pewno zbuduje kompetencje niezbędne przy wychodzeniu za granicę, na inne rynki – tłumaczy Kowalczyk i dodaje kolejny przykład. – W planie jest, że będziemy ściągać inwestorów z zagranicy. Ale po co mają się tu zjawiać, skoro atrakcyjne lokalizacje to np. Londyn, Dolina Krzemowa, Bliski Wchód lub Chiny. I to tam trzeba do nich dotrzeć. Do tego potrzebne jest wsparcie na dużo większą skalę niż funkcjonujące dziś. Dolina Krzemowa stała się całorocznymi targami handlowymi i inwestycyjnymi, gdzie bez przerwy trwa łączenie inwestorów i firm, zarówno dużych korporacji, jak i start-upów. I tam trzeba być na stałe, z poważną stacjonarną ofertą, help deskiem dla polskich firm. Czyli trzeba całkiem zmienić sposób myślenia, że polskie to w Polsce, że da się zarządzić zmianę, że innowacyjność to efekt dużych pieniędzy – podkreśla ekspert.
– Pewnie, że sam plan to za mało. Ale tu mamy jednak szanse na coś więcej, szczególnie jeżeli zostaną zastosowane mechanizmy znane ze świata start-upów. Plan to tylko launch, start, sygnał do działania. Potem, by całość działań nie wygasła, by się nie rozmyła, konieczne są „quick wins”, czyli kolejne stymulacje, co kilka miesięcy pokazujące, że prace trwają, że osiągane są kolejne stadia założonego programu – tłumaczy Nina Hałabuz z międzynarodowej firmy doradczej Boston Counsulting Group. – Przy ich okazji dokonuje się przeglądu zakładanego programu, wygasza to, co w czasie jego realizacji okazało się nie działać, za to można wprowadzać kolejne, nowe rozwiązania – dodaje Hałabuz i tłumaczy, że by to zadziałało, konieczny jest odpowiedni moderator procesu, ktoś, kto będzie stymulował cały proces i wszystkich jego uczestników. Dla start-upów są nimi inwestorzy, inkubatory, mentorzy. Dla całej gospodarki musi to być siła polityczna. – I jeżeli tylko tak się stanie – a ja osobiście w to wierzę, bo minister Morawiecki przecież przyszedł ze środowiska, w którym tak właśnie pracował – od tego planu zacznie się zmiana całej gospodarki – uważa Hałabuz.