- Ile banków znajdzie się „pod wodą”, czyli z ujemnym wynikiem finansowym, będzie zależało od tego, jak głęboki będzie impuls obniżający wynik finansowy. Ma on zresztą kilka składowych. Pierwsza to podatek bankowy, spod którego na szczęście część najsłabszych instytucji została wyłączona: banki spółdzielcze, SKOK-i, banki realizujące program naprawczy - przekonuje w rozmowie z DGP Andrzej Raczko, członek zarządu Narodowego Banku Polskiego.
- Ile banków znajdzie się „pod wodą”, czyli z ujemnym wynikiem finansowym, będzie zależało od tego, jak głęboki będzie impuls obniżający wynik finansowy. Ma on zresztą kilka składowych. Pierwsza to podatek bankowy, spod którego na szczęście część najsłabszych instytucji została wyłączona: banki spółdzielcze, SKOK-i, banki realizujące program naprawczy - przekonuje w rozmowie z DGP Andrzej Raczko, członek zarządu Narodowego Banku Polskiego.
Kredyty walutowe w polskich bankach to tykająca bomba w systemie finansowym, wskazywał na to choćby przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Andrzej Jakubiak. Jak z tego punktu widzenia ocenia pan propozycje rozwiązania tego problemu złożone przez prezydenta?
Dyskutując o przewalutowaniu kredytów hipotecznych, często przywołuje się przykład Węgier, które rozwiązały ten problem. Jednak w Polsce sytuacja jest zupełne inna niż. Tam był to poważny problem ekonomiczny: prawie jedna czwarta kredytów walutowych nie była spłacana regularnie. Władze właściwie nie miały wyjścia, musiały jakoś rozwiązać ten problem – zdecydowano się więc ostatecznie na obowiązkowe przewalutowanie kredytów, ale po kursie bieżącym, a nie historycznym. W Polsce wskaźnik kredytów nieregularnych w portfelu kredytów walutowych jest bardzo niski, oscyluje na poziomie 3 proc. Obecnie nie jest zatem zagrożeniem dla stabilności sektora bankowego. Poza tym wszystkie warianty rozwiązania kwestii kredytów walutowych w Polsce próbują wprowadzić przewalutowanie po kursie historycznym. Zastosowanie takiego kursu powoduje natychmiastowy problem w bilansach banków, bo następuje wycena kredytów po niższym kursie historycznym. Różnicę trzeba wtedy zaksięgować jako stratę i uwzględnić w bieżącym wyniku finansowym. To główny czynnik ryzyka w całej tej operacji. Część banków, także tych większych, poniesie znaczącą jednorazową głęboką stratę, co będzie rzutowało na stabilność sektora finansowego.
Jak rozumianą?
Proszę pozwolić wytłumaczyć mi ten mechanizm na przykładzie ostatniego kryzysu. Zachodnie banki przed kryzysem udzielały kredytów zbyt szybko i zbyt dużo, starały się uzyskać wysoką dźwignię finansową, czyli zwiększały akcję kredytową szybciej niż kapitał, pomogły w tym poluzowane regulacje. Gdy wybuchł kryzys, ryzyko kredytowe gwałtownie wzrosło, a kapitału na jego pokrycie było zbyt mało. To spowodowało proces tzw. delewarowania, czyli ograniczania akcji kredytowej, co z kolei miało olbrzymie negatywne skutki dla rozwoju gospodarki. Przenosząc to na polski grunt: znaczący spadek zysków sektora bankowego wywołany przewalutowaniem kredytów hipotecznych zahamuje wzrost kapitału w bankach, ponieważ zyski są głównym źródłem wzrostu ich kapitałów. Jeśli się okaże, że nastąpi gwałtowne obniżenie rentowności, a nawet ujemny wynik finansowy części banków, to wówczas – po pierwsze – zostanie zahamowany proces powiększania kapitału, z którego udziela się kredytów, a – po drugie – banki będą znacznie wyżej wyceniały ryzyko udzielania kredytów.
I co to będzie oznaczało?
Banki zaczną ograniczać wzrost akcji kredytowej, dla przeciętnego Kowalskiego uzyskanie kredytu będzie trudniejsze niż dziś. A jeśli ten Kowalski prowadzi biznes, to bank zażąda od niego dodatkowych zabezpieczeń. Kredyt będzie znacznie droższy. W dużym stopniu za niestabilność systemu finansowego będzie musiał zapłacić klient. I to nie ten korporacyjny, który dobrze sobie radzi, ale raczej ten z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Duzi niekoniecznie muszą korzystać z usług polskich banków, mogą się finansować za granicą albo na rynku kapitałowym. Oba rozwiązania nie są dostępne dla małych i średnich firm, co w sumie może być groźne dla całej gospodarki.
Tempo wzrostu gospodarczego może być zagrożone?
Zgodnie z ostatnią projekcją NBP, uwzględniającą politykę budżetową rządu, zakładamy przyspieszenie konsumpcji w wyniku dodatkowych transferów socjalnych, niższą niż w 2015 r. dynamikę inwestycji publicznych, zaś inwestycje w sektorze prywatnym będą na poziomie zbliżonym. Ogólnie tempo wzrostu gospodarczego powinno być trochę wyższe niż 3,5 proc. Ale ten scenariusz nie zakłada zawirowań w sektorze bankowym, które mogą mieć istotne znaczenie przede wszystkim dla dynamiki inwestycji.
Które obszary w sektorze finansowym są najbardziej zagrożone? Mówiąc inaczej: ile banków może nie wytrzymać tej próby?
Rzeczywiście, na stabilność nie powinniśmy patrzeć przez pryzmat wartości średnich w sektorze bankowym. Średnio jest on bardzo dobrze skapitalizowany, a zarządzanie ryzykiem średnio też jest na wysokim poziomie. Niemniej jednak w sektorze są obszary wrażliwe na zaburzenia, ryzyka zewnętrzne. Ile banków znajdzie się „pod wodą”, czyli z ujemnym wynikiem finansowym, będzie zależało od tego, jak głęboki będzie impuls obniżający wynik finansowy. Ma on zresztą kilka składowych. Pierwsza to podatek bankowy, spod którego na szczęście część najsłabszych instytucji została wyłączona: banki spółdzielcze, SKOK-i, banki realizujące program naprawczy. Druga to dodatkowe i wyższe wpłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Trzecia to koszty rozwiązania problemu kredytów walutowych, jeśli przyjmie ona formę przewalutowania, to skutki będą bardzo poważne. Czwarta – ewentualne dalsze obniżki stóp procentowych. Działa tutaj tzw. ujemna luka odsetkowa. Większość kredytów jest oprocentowana na bazie stopy rynkowej WIBOR i marży banku. Natomiast depozyty mają zazwyczaj oprocentowanie stałe. Obniżka stóp spowoduje więc automatyczny spadek oprocentowania udzielonych kredytów przy zachowaniu tego samego oprocentowania przyjętych depozytów do czasu ich zrolowania. Suma takiego działania zmniejsza wpływy odsetkowe netto banków.
Gdyby jednak banki musiały zmierzyć się równocześnie z podatkiem bankowym i przewalutowaniem kredytów – tak jak proponuje to teraz prezydent – to ile z nich może mieć problem?
Nie sposób tego szybko ocenić. Trzeba byłoby dokładnie oszacować, jakie będą koszty przewalutowania. Propozycja prezydencka zakłada indywidualne podejście do każdego kredytu. Dlatego też Kancelaria Prezydenta zwróciła się do KNF o dokonanie oceny kosztów – komisja może to zrobić na podstawie danych z banków. Nie chcę komentować, jaki zakres sektora bankowego będzie dotknięty problemem, póki tych szacunków KNF nie przedstawi. Jeśli szacunek KNF będzie zbieżny z ocenami ekonomistów cytowanych przez prasę, to koszt tego przedsięwzięcia będzie dla kilku banków bardzo duży. Pamiętajmy, że wynik całego sektora bankowego wyniósł około 12 mld zł w ostatnim roku.
Czy jest jakiś sposób, by bezboleśnie rozwiązać problem kredytów walutowych?
Nie można obwiniać tylko kredytobiorców, że lekkomyślnie zaciągnęli kredyt w walucie obcej, mając dochody w złotych. W 2005–2006 r. część kredytobiorców, decydując się na kredyt walutowy, mogła zakładać, np. że Polska szybko wejdzie do strefy euro i ryzyko walutowe w sposób naturalny zniknie. Nikt też nie przewidywał kryzysu finansowego w takiej skali. To oznacza, że można pracować nad rozwiązaniem, które przeniesie część ryzyka kursowego z kredytobiorców na banki, ale w taki sposób, żeby nie naruszyć stabilności sektora. Trzeba przy tym powiedzieć, że celem takiej operacji miałoby być ograniczenie negatywnego wpływu deprecjacji złotego na bieżący koszt obsługi kredytów walutowych – zapewnienie tego typu ochrony przyświeca chyba wszystkim autorom koncepcji rozwiązania problemu kredytów walutowych. Ten cel można osiągnąć, niekoniecznie przewalutowując kredyt po kursie historycznym. Można np. limitować koszt obsługi kredytu niezależnie od tego, jak kształtowałby się bieżący kurs. To działałoby stabilizująco w okresie, gdy złoty jest zbyt słaby.
A czy to, co się może stać z bankami, nie jest paradoksalnie szansą, by przeprowadzić proces, o którym co jakiś czas się mówi, czyli ich repolonizacji, albo – jak kto woli – udomowienia? Bo można zakładać, że odkupienie udziałów od zagranicznych właścicieli nie będzie tak kosztowne, jak byłoby choćby pół roku temu.
Tylko jest pytanie, skąd się znajdzie wystarczający kapitał krajowy, który mógłby odkupić banki od zagranicznych inwestorów. Można rozważać zrealizowanie idei udomowienia w inny sposób, przez tzw. pasywnych właścicieli. W modelu tym akcjonariat jest rozproszony, nie interesuje go bieżące zarządzanie, tylko same wyniki finansowe. Praktycznie rządzą wtedy menedżerowie siedzący w centralach banku w Polsce. Wadą takiego rozwiązania jest problem z dokapitalizowaniem, bo nie można w prosty sposób zażądać od wielu właścicieli podwyższenia kapitału, gdyby trzeba było szybko je zrealizować. Nie jest to tak proste, jak w przypadku jednego dominującego właściciela.
Cały wywiad czytaj w serwisie Dziennik.pl
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama