Końcówka XX w. była czasem fascynacji ekonomistów małym państwem i wielkim biznesem. Dziś coraz więcej wskazuje na to, że w XXI w. trzeba skorygować tę nierównowagę.
/>
Marianie Mazzucato udała się trudna sztuka. 47-letnia amerykanka pracująca na brytyjskim Uniwersytecie w Sussex wydała w 2013 r. „Przedsiębiorcze państwo”. Książka ta mocno zirytowała anglosaską opinię publiczną, lecz równocześnie ją zaintrygowała. Do tego stopnia, że dziś bez odwołania do Mazzucato nie może się obejść żadna duża dyskusja o przedsiębiorczości. Nieważne, czy na łamach londyńskiego „Financial Timesa”, czy podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos.
Jak zdołała tego dokonać? Nic prostszego. Mazzucato postanowiła strącić z ołtarza wszystkie świętości tzw. new economy, czyli zglobalizowanej gospodarki opartej na wiedzy i nowych technologiach. Jej ulubiony obiekt badawczy to koncern Apple. Na pierwszy rzut oka faktycznie trudno o lepszy przykład oszałamiającego sukcesu biznesowego. 182 mld dol. przychodu w 2014 r., zysk netto na poziomie 40 mld. I kolejne generacje innowacyjnych wynalazków, które zmieniły życie większości ludzi na planecie. Czy to nie wystarczający powód, by Steve’a Jobsa i jego następców obwołać natchnionymi prorokami współczesnej gospodarki?
Ale Mazzucato nie poszła tą drogą. Zamiast tego przyjrzała się początkom koncernu z kalifornijskiego Cupertino. Zaglądając nieco głębiej, niż chcieliby tego apple’owscy hagiografowie kolportujący wzruszającą opowieść o nieśmiałymi i genialnym Stevie Wozniaku, pierwszym wspólniku Jobsa, składającym komputer Apple I we własnym garażu. Ale Mazzucato dużo bardziej interesuje coś innego. Wart 500 tys. dol. grant od rządu USA, z którego twórcy „jabłuszka” ochoczo skorzystali na bardzo wczesnym etapie rozwoju swojej firmy. Jej zdaniem bez rządowej pomocy Jobs i spółka pewnie nigdy nie wyszliby z garażu Wozniaka i nie zrewolucjonizowali branży nowych technologii.
To nie wszystko. Weźmy do ręki iPhone’a, czyli (jak zwykło się uważać) najnowszy przełomowy wkład Apple’a w dzieje ludzkości. Co decyduje o jego wyjątkowości (700 mln sztuk sprzedanych od 2008 r.)? Oczywiście mieszanka co najmniej kilku przełomowych technologii. A ile z tych technologii wymyślił Apple? Żadnej! Internet, bez którego iPhone byłby tylko kolejnym modelem telefonu, nigdy by nie powstał, gdyby nie inwestycje legendarnego amerykańskiego konsorcjum US Defense Advanced Research Projects Agency (DARPA). System GPS? To technologia, której korzeni należy szukać w badaniach amerykańskiego wojska oraz CIA. Ekran dotykowy? Aktywowany mową asystent osobisty Siri? Algorytm wyszukiwawczy Google’a? Takie wyliczenia można kontynuować do znudzenia. Ale jedno jest pewne – idąc tropem pieniędzy stojących za sukcesem komercyjnym każdego bez wyjątku przedsięwzięcia z dziedziny nowych technologii, zawsze dochodzimy do publicznych środków. Bo przekonanie, że innowacje rodzą się w garażu, to jeden z największych mitów naszych czasów.
Można oczywiście argumentować, że wypominanie dziś Apple’owi czy Google’owi korzystania z rządowych grantów i efektów badań rządowych agend to nieporozumienie. Istnienie systemu wspierania przedsiębiorczości nie jest przecież niczym wstydliwym ani tajnym. Takie programy mają wszystkie kraje świata. A te najbogatsze w szczególności. Sam tylko amerykański Narodowy Instytut Zdrowia wydaje rocznie ok. 30 mld dol. na badania z zakresu farmaceutyki i biotechnologii, co przekłada się na ok. 75 proc. nowych leków. A Niemcy i Chińczycy mają rozbudowane systemy bankowych gwarancji dla przedsięwzięć w wybranych dziedzinach gospodarki, takich jak choćby zielone technologie. I czego się tu czepiać?
Zdaniem Mazzucato sprawa jest jednak poważna. I czepiać się absolutnie trzeba. Powstała bowiem sytuacja paradoksalna. Oto z jednej strony państwa faktycznie ponoszą olbrzymie wydatki związane z rozruchem przedsiębiorczości i budowaniem przełomowych innowacji. Finansują badania na bardzo wczesnym etapie i są gotowe ponosić ryzyko fiaska takiego przedsięwzięcia. To nic zdrożnego. Państwo wypełnia w ten sposób fundamentalną (przynajmniej od czasów Keynesa) rolę: kieruje strumień inwestycji w miejsce, gdzie te inwestycje nie miałyby najmniejszych szans trafić. Jest jak ogrodnik, który pieczołowicie pielęgnuje poletko, bo bez niego w tym miejscu byłyby tylko chwasty. A prywatni inwestorzy i legendarni inwestorzy wysokiego ryzyka? Owszem, oni wchodzą do gry. Ale później. I zazwyczaj kierują się na grunt uprzednio przygotowany przez rząd. Często nawet o tym nie wiedząc. W tym sensie przedsiębiorcze państwo z tytułu książki Mazzucato jest faktem, a nie postulatem. A przynajmniej istniało dotychczas. Ale ostatnio zaczęły się nad nim gromadzić czarne chmury.
Dlaczego? Pierwszym zagrożeniem dla przedsiębiorczego państwa jest to, że opinia publiczna zupełnie nie potrafi docenić jego dorobku. Wśród polityków, ekonomistów i dziennikarzy panuje przekonanie, że państwo to twór nieruchawy i biurokratyczny. Który powinien swoje nieudolne łapy trzymać jak najdalej od innowacji. Rolą rządu jest przecież dostarczenie podstawowej infrastruktury i stworzenie dobrego systemu edukacyjnego. A resztę należy zostawić genialnym Jobsom i Zuckerbergom. To jest właśnie nastawienie, z którym Mariana Mazzucato próbuje się boksować. I ma wiele dobrych powodów, by to robić.
Konsekwencje przyjęcia przez opinię publiczną fałszywej i sprzecznej z faktami tezy o nieudolnym państwie są bardzo niebezpiecznie. I to z kilku powodów. W warunkach równoważenia wydatków publicznych (polityka austerity) pod topór idzie wiele rządowych programów badawczych. – No bo skoro to nie rząd, a genialni prywatni przedsiębiorcy pod rękę z funduszami venture capital są kołem zamachowym innowacyjności, to po co marnować publiczne pieniądze na jakieś ekstrawagancje? – argumentuje opinia publiczna. A po drugiej stronie mamy dokładnie lustrzane odbicie tego myślenia. Biznes tak bardzo przyzwyczaił się do pomocy rządu, który łoży na rozwój innowacji, że sam ograniczył wydatki na badania. Efektem są obserwowane w większości krajów rozwiniętych dramatyczny spadek innowacyjności i stagnacja produktywności.
Ale to nie koniec kłopotów. Innym niebezpiecznym zjawiskiem jest upowszechnienie się w innowacyjnej gospodarce zabójczej logiki: ryzyko oczywiście publiczne – zysk jak najbardziej prywatny. Przykłady można mnożyć. Weźmy choćby Siri, czyli wspomnianą już technologię aktywowanego mową asystenta osobistego. Prace nad nim rozpoczął Stanford Research Institute – ośrodek badawczy założony na kalifornijskim Uniwersytecie Stanforda. Oczywiście SRI nie robił tego za własne pieniądze. Fundusze na te żmudne i kosztowne badania pochodziły od rządu. A konkretnie od podczepionej pod Departament Obrony agencji DARPA. W pewnym momencie grupa naukowców postanowiła jednak przedsięwzięcie sprywatyzować. Z SRI wyodrębnili Siri Inc. – komercyjną firmę, którą w 2010 r. kupił Apple.
Opisany tu schemat powtarza się w książce Mazzucato bardzo często. Najpierw wchodzą środki publiczne, które pomagają w rozkręceniu przedsięwzięcia na najtrudniejszym i najbardziej ryzykownym etapie tworzenia innowacji. Potem, kiedy projekt zaczyna przynosić dochody, zyski idą niemal wyłącznie w ręce prywatne. Tutaj dotykamy prawdopodobnie sedna argumentacji Mazzucato. Być może jeszcze lepiej i szerzej ten problem udało jej się przedstawić w nieco wcześniejszej (2012) pracy pt. „Risk Reward Nexus”, napisanej do spółki ze swoim mentorem Williamem Lazonickiem. To właśnie w tym tekście pojawia się kluczowe pytanie: czy podatnik finansujący kosztowne badania, podobnie jak inwestor z venture capital, nie ma świętego prawa, by oczekiwać godziwego zwrotu z inwestycji? Teoretycznie takim „zwrotem” dla obywatela powinny być wyższe wpływy podatkowe ze strony biznesu. Które z kolei pozwoliłyby rządowi na przykład obniżyć daniny osobiste (model bardziej liberalny) albo polepszyć jakość usług publicznych (model socjalny). Ale akurat w ostatnich 20–30 latach nie został zrealizowany ani jeden, ani drugi scenariusz. Dlaczego? Bo firmy takie jak Apple czy Google są znane z tego, że swoimi zyskami nie zamierzają się z fiskusem dzielić, a ich wysiłki w unikaniu opodatkowania stały się już legendarne.
Czy z tego błędnego koła da się jakoś wydostać? Mazzucato i Lazonick twierdzą, że tak. W tym celu potrzebna jest jednak fundamentalna przebudowa układu pomiędzy rządem a biznesem. Państwo musi po prostu domagać się wyższej „ceny” za swoją rolę gwaranta i inicjatora innowacyjności. Mówiąc brutalnie, konieczne jest stworzenie takich mechanizmów, które pozwolą rządowi uczestniczyć w realnych zyskach, które zarabia na tych innowacjach biznes.
Jak to zrobić? Dlaczego na przykład nie zastosować schematu znanego z amerykańskich pożyczek studenckich. Ich spłata zależy przecież od przyszłych wyników zawodowych. Zarabiasz dobrze, spłacasz więcej. Nie zarabiasz, więc nie spłacasz. – Gdy wiele lat temu twórcy Google’a brali grant z Narodowego Funduszu Nauki, powinni byli podpisać zobowiązanie, że za każdy zarobiony w przyszłości miliard oddadzą rządowi okrągłą sumkę. Za którą rząd mógłby finansować inwestycje w nowe przyszłe Google. Mieściłoby się to zresztą w działalności antymonopolowej, którą większość krajów świata próbuje aktywnie prowadzić – proponuje Mazzucato.
Jeżeli z kolei pomoc świadczona jest przez państwowy bank, to nie ma powodu, by ta instytucja nie została wynagrodzona w postaci udziałów w firmie, która na tej pomocy korzysta. Podobne mechanizmy partycypowania w zyskach można również egzekwować poprzez udziały w prawach autorskich do wynalazku, który powstał dzięki wydatnej pomocy środków publicznych. Można sobie też wyobrazić używanie praw autorskich jako pewnego rodzaju straszaka.
Ekonomista z amerykańskiego Bard College Leonardo Burlamaqui twierdzi na przykład, że polityka aktywnego „zarządzania wiedzą” powinna zakładać odbieranie praw autorskich tym firmom, które korzystając z nich, nie liczą się z interesem społecznym lub unikają płacenia podatków. W tych wszystkich rozwiązaniach nie chodzi tylko o wyrwanie tu i ówdzie kilku milionów i załatanie nimi dziur w publicznej kasie (choć i w tym nic złego nie ma). Propozycje Mazzucato i Lazanicka to również sposób na zmniejszanie nierówności dochodowych i społecznych. Oraz odchodzenie od rozpowszechnionej ponad miarę we współczesnym kapitalizmie zasady, że zwycięzca bierze wszystko.
Co ciekawe, dosyć podobna argumentacja pojawia się również w takich krajach jak Polska. U nas skala finansowania przez państwo przełomowych projektów jest dużo mniejsza. Ale to nie znaczy, że jesteśmy wolni od opisywanych przez Mazzucato i Lazanicka patologii. – Czas zdać sobie sprawę, że polska gospodarka doszła do etapu, w którym dogadanie się państwa i przedsiębiorców na nowych zasadach jest konieczne. Podkreślam, że na nowych zasadach. To znaczy nie na takich, że przedsiębiorca jest wiecznie niezadowolony i domaga się więcej. A państwo – choć już więcej nie może – to ma ciągle wyrzuty sumienia, że i tak zrobiło za mało – uważa Jerzy Cieślik, szef Katedry Przedsiębiorczości w Akademii Leona Koźmińskiego i jeden z najlepszych w Polsce badaczy polityki wspierania innowacyjności.
Jak te nowe zasady miałyby wyglądać? – Trzeba zacząć od odpowiedzi na pytanie, jaki powinien być główny cel polityki przedsiębiorczości. Moim zdaniem najważniejszą rzeczą, którą władza ma do zaoferowania przedsiębiorcom, jest zrównoważone otoczenie gospodarcze. Chodzi o przewidywalność i stabilność. W momencie gdy obie strony zgodzą się, że taki układ leży w ich obopólnym interesie, można zacząć rozmawiać o konkretach. Proszę zwrócić uwagę, że takie postawienie sprawy natychmiast ustawia zwolenników krzykliwych rozwiązań w stylu „my chcemy niższych podatków i nowych ułatwień” tam, gdzie ich miejsce, czyli na obrzeżach debaty o polityce gospodarczej, a nie w jej centrum – tłumaczył Cieślik w rozmowie z DGP. To z kolei zdaniem badacza otwiera drogę do pragmatycznego porozumienia. Na przykład rząd umawia się z pracodawcami, że obie strony promują kulturę płacenia podatków. I potępiają uciekanie do szarej strefy. Bo to przecież strata dla obu stron. Dla państwa zmniejszenie wpływów budżetowych, a z kolei dla biznesu budowanie nieuczciwej konkurencji.
Ziarno zasiane kilka lat temu przez Marianę Mazzucato już zaczyna przynosić owoce. I to nawet na polach pozornie całkiem odległych. Takich jak choćby przyszłość pracy. Chodzi o postępujący proces robotyzacji gospodarki, która teraz dotyka pracowników niewykwalifikowanych, ale wielu ekonomistów nie ma wątpliwości, że jak roboty już „zjedzą” miejsca pracy niebieskich kołnierzyków, to niechybnie przystąpią do konsumpcji prac zarezerwowanych dotąd dla inteligencji: lekarzy, prawników czy (o zgrozo!) ekonomistów. Kilka miesięcy temu z tematem postanowił się zmierzyć Dani Rodrik z Uniwersytetu Harvarda. Ekonomista na wskroś pragmatyczny, który uważa, że gospodarka jest mechanizmem, który da się odpowiednio zaprojektować poprzez decyzje polityczne i instytucjonalne. I trzeba to zrobić, bo dobre w społeczeństwie samo się z siebie nie urodzi. Rodrik twierdzi, że postęp technologiczny trzeba okiełznać i zaprząc do celów społecznych. W tym celu proponuje zbudowanie państwa innowacji. To powinien być taki duży i budowany świadomie projekt jak państwo dobrobytu w krajach zachodnich po II wojnie światowej. I właśnie w tym momencie toki myślenia Rodrika i Mazzucato zaczynają się przenikać. Harvardczyk twierdzi, że nie ma żadnego powodu, by państwo – faktyczny inicjator wszelkich innowacji technologicznych – nie czerpało bezpośrednich korzyści z ich komercyjnego zastosowania. Znów więc chodzi o to, by skończyć z absurdalnym i dobrowolnym oddawaniem najlepszej konfitury kolejnemu Apple’owi albo Google’owi. Pomysł Rodrika jest dosyć oryginalny. W tym celu państwo powinno przejąć inicjatywę. I nie tylko tworzyć ramy, lecz aktywnie zarządzać całym procesem tworzenia i wdrażania postępu technologicznego. Jak to robić, by nie skończyć z jakąś formą centralnego planowania a la Związek Radziecki? Można to robić za pomocą instytucji podobnej np. do banku centralnego. A więc potężnego organu państwowego, ale jednocześnie dość autonomicznego od bieżących politycznych nacisków. Stawka w tej grze jest wysoka. Mówiąc górnolotnie, chodzi o to, by postęp technologiczny zyskał ludzką twarz. A główną racją postępującej robotyzacji nie była presja na obniżanie kosztów produkcji, co skończyć się może społeczną i polityczną katastrofą. A droga do tego celu na pewno nie wiedzie przez „małe państwo”. Wręcz przeciwnie.
Najpierw pojawiają się środki publiczne, które pomagają w rozkręceniu przedsięwzięcia na najtrudniejszym i najbardziej ryzykownym etapie tworzenia innowacji. Potem, kiedy projekt zaczyna przynosić dochody, zyski idą niemal wyłącznie w ręce prywatne