Embargo embargiem, ale handel z Rosją kwitnie. W końcu zakaz kupowania i sprzedawania dotyczy tylko części towarów. Wymiany surowcowej Europa, uzależniona od dostaw ze Wschodu, nie odważyła się ograniczyć.
Życie nie znosi próżni, a tym bardziej rynek, który z reguły rządzi się prostymi zasadami popytu i podaży. Oczywiście nie dotyczy to każdej sytuacji, o czym pamiętają starsze pokolenia znające wady gospodarki socjalistycznej, w której brakowało wszystkiego – od papieru toaletowego i sznurka do snopowiązałek po cukier, szynkę i owoce cytrusowe. Wtedy rzeczywistość była jednak inna. Dziś, mimo że nie wszystkie granice zniknęły, towary wędrują po świecie i jeśli gdziekolwiek czegoś brakuje, a jest popyt poparty odpowiednimi zasobami finansowymi, natychmiast znajdzie się ktoś, kto zadba, by ten popyt zaspokoić i wyciągnąć z tego stosowne profity. Widzieliśmy, jak to działa, tuż po wprowadzeniu sankcji na handel z Rosją, kiedy nasze owoce, wędliny i wszelkie inne dobra zaczęły przenikać do Rosji za pośrednictwem np. firm z Białorusi albo przedsiębiorczych Rosjan i Polaków.
W przypadku rosyjskich eksporterów motywacja jest bardziej złożona. Nie chodzi tylko o zarobek firm, a wręcz o rację stanu. Przy dramatycznie niskich notowaniach surowców energetycznych, które od zawsze były w znacznym stopniu odpowiedzialne za wpływy do krajowego budżetu, po prostu nie ma wyjścia. Trzeba sprzedawać, ile się da i komu się da. Dziwne tylko, że my kupujemy na Wschodzie bez skrupułów. Gdzie jest nasza racja stanu?