Gdy 90-letni król Arabii Saudyjskiej podupada na zdrowiu, analitycy zaczynają się zastanawiać, na ile spokojna będzie ewentualna sukcesja na tronie w Rijadzie. I w jaki sposób odbije się na cenach ropy naftowej
Przeciętne wydobycie dzienne / Dziennik Gazeta Prawna
Abdullah został przyjęty do szpitala na skutek infekcji płuc, na tyle poważnej, że przez jakiś czas jego oddychanie było wspomagane. Zabieg tracheotomii zakończył się sukcesem i król wraca do zdrowia – taka jest przynajmniej wersja oficjalna. Nieoficjalnie jednak mówi się, że zdrowie Abdullaha jest coraz słabsze, pogarszane przez nadwagę i nałogowe palenie.
To oznacza, że lada dzień przed rodziną królewską może stanąć kwestia sukcesji. Dotychczas władza w monarchii była przekazywana kolejnym synom pierwszego króla Abdulaziza, który łącznie miał ich 44. Najmłodszy potomek zmarłego w 1953 r. monarchy ma dzisiaj jednak 69 lat, w związku z czym w Rijadzie coraz częściej słychać głosy, że pałeczkę powinno przejąć młodsze pokolenie. Nie będzie to jednak takie proste, więc analitycy rynku ropy naftowej, oprócz statystyk światowej produkcji i popytu, śledzą jeszcze jedną zmienną, a mianowicie przepychanki na dworze Saudów.
Oficjalnie następcą Abdullaha jest 78-letni książę Salman, który jednak według niektórych doniesień nie jest już w pełni sił umysłowych – cierpi bowiem na demencję. Coraz starsi przyrodni bracia oznaczają jednak dla kraju perspektywę serii krótkich rządów sprawowanych przez starców z podupadłym zdrowiem. Król Abdullah zdaje się to doskonale rozumieć i na początku 2014 r. mianował na zastępcę następcy tronu księcia Mukrina, najmłodszego z synów Abdulaziza, z pominięciem nieformalnego protokołu. Wiele osób odczytało to jako sygnał, że następni w kolejce będą już wnukowie króla założyciela.
Problem w tym, że rodzina Saudów liczy dzisiaj ok. 9 tys. osób. Zdaniem niektórych ekspertów dynastia nie będzie miała problemu z ustaleniem, kto z młodszego pokolenia ma rządzić krajem. Przekonanie to bierze się ze szczególnego sposobu podejmowania decyzji w Rijadzie, który niektórzy nazywają beduinokracją. Nazwa pochodzi od wędrownych plemion rdzennych dla Półwyspu Arabskiego, które podejmują decyzje na drodze konsensusu, w którym najważniejszą rolę odgrywa starszyzna. Jeśli nie ma możliwości osiągnięcia porozumienia, decyzja jest po prostu odkładana na potem, tak jak było na początku lat 90. z kwestią dopuszczenia zagranicznych podmiotów do wydobycia ropy w królestwie.
To, że ewentualne problemy z sukcesją odbiją się na rynku ropy, jest oczywiste. Arabia Saudyjska jest największym eksporterem surowca, a do niedawna była także największym producentem (w ub.r. wyprzedziły ją USA), więc każde zamieszanie w tym kraju budzi zaniepokojenie. Ale zmiana na tronie może skutkować wzrostem cen, nawet jeśli przekazanie władzy odbędzie się płynnie. W 2005 r. na wieść o śmierci króla Fahda cena ropy pobiła ówczesny rekord, przekraczając 62 dol., mimo że stan zdrowia monarchy nie był tajemnicą, a to, kto będzie następcą, było wiadome. Objęcie władzy przez Salmana zapewne będzie także skutkować zmianami na stanowiskach ministerialnych, chociażby po to, by zapewnić synom nowego króla lepszą pozycję wyjściową przed chwilą, w której konieczne będzie przekazanie władzy następnej generacji, czyli z poziomu synów króla założyciela na poziom jego wnuków.
W szczególności stanowisko może stracić minister ropy naftowej Ali an-Naimi. To właśnie on odpowiada za decyzję – narzuconą później pozostałym krajom OPEC – by nie zmniejszać wydobycia, mimo spadających cen ropy na giełdach. Saudyjczycy mają w pamięci błąd popełniony w latach 80., gdy w reakcji na spadające ceny ograniczyli wydobycie. Trendu nie zatrzymali, spadł za to jedynie ich udział w światowej produkcji.
Ponieważ saudyjska ropa jest tania w wydobyciu, Rijad ma większy niż inni margines bezpieczeństwa. – Nie ma znaczenia, czy cena baryłki spadnie do 20, 40, 50 czy 60 dol. – mówił w grudniu an-Naimi. Pozwalając spadać cenom, Arabia Saudyjska broni swojego udziału w rynku, bo wydobycie coraz bardziej zagrażającej jej ropie z łupków w USA przestaje się opłacać, a przy okazji uderza w Iran, który jest jej głównym rywalem w regionie, i karze Rosję za poparcie udzielane syryjskiemu prezydetowi Baszarowi al-Asadowi.
Kłopot w tym, że Arabia Saudyjska sama odczuwa skutki spadku cen, a to niepokoi wiele osób na dworze. Od czasu wybuchu arabskiej wiosny w 2011 r. wszelkie ślady niezadowolenia Saudowie tamują poprzez zwiększone wydatki socjalne, subsydia, inwestycje. Kraj ma wprawdzie ogromne rezerwy walutowe sięgające 750 mld dolarów, ale spadek cen ropy zaowocował deficytem w wysokości 40 mld dolarów, więc dalsze zwiększanie wydatków na dłuższą metę nie jest możliwe. A wbrew pozorom problemów społecznych w Arabii Saudyjskiej jest sporo.
Zmaga się ona z ogromnymi nierównościami w dochodach i nie potrafi zapewnić zajęcia dla coraz liczniej wchodzącej na rynek pracy młodzieży. W efekcie wielu młodych ludzi trafia w szeregi dżihadystów, którym nie podoba się sojusz Rijadu z Waszyngtonem i chętnie obaliliby dom Saudów. Zmniejszenie wydatków socjalnych, co przy taniej ropie może się okazać konieczne, grozi radykalizacją tych nastrojów. Alternatywą jest podniesienie cen ropy poprzez ograniczenie wydobycia przez OPEC. Strategia przyjęta przez an-Naimiego nie jest powszechnie popierana na dworze króloweskim, otwarcie krytykował ją np. asystent ministra, książę Abdulaziz, jeden z synów następcy tronu Salmana. Czyli osoba, której znaczenie po zmianie na tronie zapewne wzrośnie.
Spadek cen może oznaczać mniejsze świadczenia socjalne i radykalizację nastrojów młodych