400 km – tyle wynosi zasięg rażenia „superpocisków”, które Amerykanie sprzedają właśnie polskiej armii. Niestety trochę zgodnie z marketingową zasadą „wykreuj potrzebę, a potem ją zaspokoisz”. Kto opanuje tę handlową sztukę, podbije świat. Polskę Amerykanie już pod tym względem podbili, ale my w stosunku do Wielkiego Brata zza oceanu nigdy nie byliśmy szczególnie wymagający. Nawet wizy do dzisiaj nam przecież szczególnie nie przeszkadzają. To znaczy naszym politykom.
No dobrze, ale po co Polsce rakiety, którymi w obecnej sytuacji geopolitycznej można zaatakować jedynie obwód kaliningradzki i Białoruś? Bo przecież nie Bratysławę ani Pragę, choć w przypadku tego drugiego miasta moglibyśmy wykorzystać już swoje doświadczenie, które zagwarantował nam generał Jaruzelski, wysyłając czołgi za południową granicę w 1968 roku.
Może po to, by szczerzyć zęby, o przepraszam, kły. „Polskie kły” bowiem to program wyposażenia armii w sprzętowy ofensywny potencjał, którzy ma służyć „zagryzieniu wroga”, np. tego na Wschodzie. Jednak rakiety, które kupujemy od sojuszników z Waszyngtonu, to raczej element programu, który powinien nazywać się „Spróchniałe ząbki”. Sugerują to nawet po cichu eksperci, twierdząc, że jeśli na tym jednym zakupie się skończy, nasza bojowa moc zamiast wściekłego amstaffa będzie przypominała starego ratlerka. To taki piesek, co dużo szczeka.