Kryzys pokazał, że pogłoski o śmierci realnej gospodarki były mocno przesadzone. A ekonomicznego ładu nie da się zbudować tylko na świetnie rokujących spółkach internetowych czy finansowych. To również lekcja dla Polski.
Przez dobrych kilka tygodni na ostatniej stronie codziennego wydania DGP w ramach cyklu „Nie ma wolności bez przedsiębiorczości” prezentowaliśmy młode (a czasem już nawet rozkwitające) polskie biznesy. Opisaliśmy na przykład firmę SentiOne, która zajmuje się monitoringiem opinii w sieci. Albo Whalla Labs, czyli 18-osobowy zespół programistów tworzących aplikacje mobilne. Była też giełda kojarząca oferty przewozowe z firmami transportowymi o nazwie SmartFrigo. Czy założony przez trzy poznanianki Virtual Data Room, a więc platforma do bezpiecznego zarządzania wirtualnymi dokumentami w internecie. Jeśli te wszystkie nazwy nie są państwu jeszcze znane, zawsze odwołać się można do bardziej czytelnych przykładów polskich sukcesów na rynku nowych technologii. Od wyprodukowanej przez CD Projekt gry „Wiedźmin”, po giganta IT krakowski Comarch albo używaną przez Apple’a elektroniczną kostkę do gry Dice+ wymyśloną przez poznańską Game Technologies.
Nie ma wątpliwości, że wszystkie te biznesowe inicjatywy mogą się pochwalić prawdziwymi sukcesami rynkowymi. Trudno się więc dziwić, że często używa się ich jako sztandarowego dowodu na to, iż cała polska gospodarka idzie we właściwym kierunku, modernizując się pełną parą. Niestety, jak to zwykle ze sztandarami bywa, można na nich napisać absolutnie wszystko. Ale nawet jeśli obrazek, który pokazują, jest w stu procentach prawdziwy, to jeszcze nie znaczy, że zgadza się całe przesłanie. Już choćby dlatego, że te wszystkie tygrysy (i tygrysiątka) polskiej new economy (akurat w tym wypadku głównie z sektora IT) stanowią tylko maleńki wycinek naszej realnej
gospodarki. Pokazywać je warto – choćby na zachętę i ku pokrzepieniu serc. Należy jednak pamiętać, że nie są to przykłady, które wiele nam powiedzą na temat stanu tej skomplikowanej maszynerii zwanej gospodarką.
Zbiorowe złudzenie
Co jest w takim razie reprezentatywne? Czym jest ta twarda gospodarka, o której tyle się mówi? Podręczniki ekonomii pomogą nam tu tylko do pewnego stopnia. One dzielą gospodarkę zazwyczaj na trzy wielkie dziedziny: rolnictwo, przemysł i usługi. Panuje przy tym przekonanie, że im bardziej nowoczesne
społeczeństwo, tym mniejszy jest pierwszy z tych sektorów (rolnictwo). A tym większy ten ostatni (usługi). Ale pozostaje jeszcze dziedzina leżąca pomiędzy nimi. Czyli właśnie przemysł. To właśnie on jest najczęściej utożsamiany z realną gospodarką.
Gdyby o przemysł zapytać jeszcze kilka lat temu, odpowiedź byłaby dziecinnie prosta. Bo w okresie poprzedzającym kryzys 2008 r. dominowało przekonanie, że jego historia się nieodwołalnie kończy: stale rosnąca produktywność już wkrótce sprawi, że nie będzie on kluczowym dawcą miejsc pracy. Z kolei obserwowane przez całe lata 80. i 90. przenoszenie się zysków do sektora finansowego rodziło wrażenie, że wkrótce przemysł przestanie odgrywać istotną rolę w tworzeniu dochodu narodowego. I w tym sensie podzieli on losy rolnictwa. Przez wieki głównego motoru rozwoju gospodarczego ludzkości, a dziś co najwyżej sympatycznego skansenu, w którym pracuje nie więcej niż 1–2 proc. obywateli krajów rozwiniętych i który wytwarza 2–3 proc.
PKB.
Krach światowego systemu finansowego z lat 2007–2008 pokazał jednak, że to wszystko takie proste nie jest. A opieranie wzrostu na postępującej finansjalizacji gospodarki ma bardzo krótkie nogi. Dobrze opisał to tydzień temu w rozmowie z DGP niemiecki ekonomista Eckhard Hein, pokazując mechanizmy (trwającego przez ostatnie 30 lat) odrywania kapitału od realnej gospodarki. Co zrodziło wiele patologii. Prowadząc w rezultacie do stagnacji dochodów większości pracowników, co z kolei nieuchronnie przełożyło się na wzrost nierówności społecznych i stworzyło barierę popytu, która trzeba było kompensować rosnącym zadłużeniem prywatnym.
Na sprawę można jednak spojrzeć również dużo prościej. I skonstatować, że cały bogaty Zachód w okresie pomiędzy końcem zimnej wojny a wybuchem kryzysu 2008 r. uległ zbiorowemu złudzeniu, że oto nadszedł kres historii. A gospodarka wchodzi w nowy (ponowoczesny) etap rozwoju. Tymczasem wystarczyło odwołać się do prac takiego choćby Mikołaja Kondratiewa. Ten rosyjski ekonomista – zanim został w 1938 r. zgładzony z rozkazu Stalina – zaproponował, by patrzeć na rozwój kapitalizmu jak na przychodzące jedna po drugiej wielkie fale cyklów koniunkturalnych. Zawsze na początku mamy w nich do czynienia z ekspansją, gdy powstają nowe formy kapitalistycznej produkcji. To rodzi zapotrzebowanie na siłę roboczą, dzięki czemu umacnia się pozycja pracobiorców wobec pracodawców. Ci ostatni ustępują, na czym cierpi rentowność
firm. Gdy orientują się w sytuacji, zaczynają się poszukiwania nowych obszarów ekspansji. To wtedy następuje odpływ kapitału ze sfery produkcji do sfery finansowej. Jest to jednak droga jałowa i bezproduktywna. Prowadzi więc do nieuchronnego krachu finansowego. W końcu kapitał zaczyna szukać nowych obszarów działalności produkcyjnej, dzięki czemu zaczyna się rozkręcać kolejny cykl. I tak w kółko.
Zgodnie z logiką zaproponowaną przez Kondratiewa (oraz kontynuatorów jego myśli) żyjemy dziś w czasach piątej (a niektórzy nawet twierdzą, że szóstej) fali kapitalistycznego cyklu koniunkturalnego. Pierwsza opierała się na produkcji tekstylnej i maszyn parowych, druga – kolei i stali, trzecia – elektryczności i chemii, czwarta – ropy i
samochodów, a piąta – elektroniki oraz informatyki (szósta to szeroko rozumiany przemysł zdrowotny). Ale wszystkie te kondratiewowskie fale łączy jedno podstawowe przekonanie: z przemysłu żadna kapitalistyczna gospodarka nigdy nie wyrasta. I nie wyrośnie. Przemysł to – według rozumowania rosyjskiego ekonomisty – sedno każdego z tych procesów. To stąd wychodzą impulsy dla pozostałej części gospodarki – w tym dla usług, których jest w PKB więcej, ale które jakby żerują na realnym produkcie stworzonym przez przemysł. Tak było w roku 1800, 1850, 1900 i tak będzie również w 2050 roku. No chyba, że nie będzie już wtedy kapitalizmu.
Gdzie jak gdzie, ale akurat w takim kraju jak Polska przekonanie o fundamentalnym znaczeniu industrializacji powinno być głęboko zakorzenione. To właśnie zapóźnienie przemysłowe było lustrem, w którym elity krajów biedniejszych odkrywały swoją peryferyjność. Rodzenie się tej świadomości to długi historyczny proces. Impulsami mogły być podróże (i powroty) co bardziej oświeconych obywateli, przegrane wojny, a nierzadko (tak jak w przypadku szlacheckiej Polski) wręcz utrata niepodległości. Potem zaś nadchodziła (zazwyczaj) trzeźwa konstatacja: jeśli się za siebie nie weźmiemy i zostawimy rzeczy takiemu biegowi jak dotychczas, to absolutnie nic się tutaj nigdy nie zmieni. My wciąż będziemy zacofani i biedni. Nadal będziemy mieli im (bogatemu Zachodowi) do zaoferowania tylko towary najbardziej podstawowe (surowce mineralne, żywność, tanią siłą roboczą). Ale się na tym nie dorobimy. Bo oni zawsze będą o kilka kroków dalej. Nasze pieniądze i tak wrócą do ich kieszeni. Do tamtejszych producentów dóbr wysokiej technologii (czyli w zależności od epoki – armat, samochodów albo elektroniki).
Takie olśnienie było udziałem większości krajów spoza kręgu Pierwszego Świata. I nie jest przypadkiem, że w połowie XX w. gros tych krajów w tym samym mniej więcej momencie podjęło desperacką decyzję, że tak dalej być nie może. Efektem był skok w nowoczesność, świetnie opisany przez publicystę i historyka Adama Leszczyńskiego w opublikowanej w 2013 r. książce pod takim właśnie tytułem. To były zazwyczaj bezprecedensowe, prowadzone na niewyobrażalną wcześniej skalę projekty forsownej modernizacji gospodarczej. Skoczyło naprawdę pół świata. ZSRR, Chiny, Indie, Czarna Afryka, Ameryka Łacińska, Korea i Tajwan. Z różnym skutkiem.
Skoczyła też Polska. Myliłby się jednak ten, kto wiązałby polski skok w nowoczesność tylko z nastaniem nowego komunistycznego porządku, jaki zapanował u nas po II wojnie światowej. Adam Leszczyński bardzo przekonująco przesuwa bowiem początki nowego etatystycznego myślenia o gospodarce aż do lat 30. i czasów sanacji. Pokazuje, że polityka ekonomiczna ekipy Eugeniusza Kwiatkowskiego (Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy) i pomysły realizowane w czasach stalinowskich pod wodzą Hilarego Minca czy nawet później za Edwarda Gierka aż tak bardzo się nie różniły. Co do zasady wszystkim tym działaniom przyświecało przecież przekonanie, że tylko państwo poprzez wielki wysiłek inwestycyjny może podnieść Polskę na wyższy poziom uprzemysłowienia i pomóc jej w wyjściu z pułapki ubóstwa oraz peryferyjności. To, że jesteśmy dziś bliżej rozwiniętego Zachodu niż – powiedzmy – w 1772 czy 1918 r., to również ich zasługa.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego przemysł jest ważny. I ważny na pewno pozostanie. Bo to on daje najlepszą pracę dla możliwie szerokich mas, promuje społeczną równowagę, a być może nawet jest jedynym gwarantem utrzymania ustroju demokratycznego. I w tej roli przemysł jest bardzo trudno zastąpić. Bo gdyby gospodarka oparta była tylko na rolnictwie, miałaby olbrzymi problem z wytwarzaniem bogactwa na szeroką skalę. Ludzkość ćwiczyła to w czasach feudalizmu i nikt raczej za tamtym porządkiem gospodarczym nie tęskni. Ale podobnie ponurym scenariuszem byłby pewnie świat zdominowany przez usługi. Dobrą lekcją jest trwająca od dwóch dekad rewolucja internetowa. Promująca rozwój tego sektora na niespotykaną wcześniej skalę. Nietrudno znaleźć apologetów tego stanu rzeczy. Ostatnio coraz wyraźniej słychać jednak również głosy zgoła odmienne.
Jednym z nich jest Jaron Lanier, jeden z pionierów internetu (podobno to on ukuł termin „wirtualna rzeczywistość”), a obecnie czołowa postać ruchu nowych luddystów. W swoich najnowszych książkach (tytuły „Nie jesteś gadżetem” i „Do kogo należy przyszłość” mówią same za siebie) Lanier dowodzi, że rewolucja internetowa niszczy klasę średnią, prowadząc do ostrej polaryzacji społeczeństwa pomiędzy wąską plutokratyczną elitę i szerokie spauperyzowane masy. „Nic nie pokazuje tego lepiej niż różnica pomiędzy działającymi w tej samej branży starym Kodakiem i nowym Instagramem. Ten pierwszy zatrudnia 140 tys. ludzi i płaci im dobrze. Ten drugi daje pracę... 13 osobom. Przestańmy się przez moment zachwycać, jak wspaniały model wymyślił Instagram, i złorzeczyć nieruchawemu kolosowi Kodakowi. I zastanówmy się, czy chcemy, żeby gospodarka opierała się na tym pierwszym, czy raczej na tym drugim modelu?” – pisze Lanier.
Krwiobieg gospodarki
Pewnie już się państwo zorientowali, że kreślony tu obraz twardej gospodarki jest troszeczkę inny niż zazwyczaj. Chodzi bowiem o to, by zrozumieć, że przemysł nie jest zbędnym tłuszczykiem, którego należy się pozbyć, by z piękną figurą wkroczyć do wspaniałego ponowoczesnego świata opartego na usługach. Ale jest sercem pompującym krew do całego organizmu. Pytanie o kondycję polskiego przemysłu jest zatem de facto oceną stanu układu krążenia rodzimej gospodarki.
Żeby rzucić na tę kwestię odrobinę światła, trzeba rozbić kilka przesądów, które sprawiają, że każda rozmowa o kondycji polskiego przemysłu staje się nieuchronnym starciem dwóch fundamentalizmów. Pierwszy z nich opiera się na przekonaniu, że polski przemysł w 1989 r. leżał w gruzach. Trzeba było go więc zaorać i na tym pustym polu zbudować zupełnie nową konstrukcję. Taka opowieść kolportowana jest przez tę część polskiej opinii publicznej, która albo była w budowanie podstaw III RP osobiście zaangażowana, albo z tym budowaniem mocno sympatyzowała. Takie stawianie sprawy jest dla nich wygodne. Zwalnia bowiem od konieczności przyznania się do błędów popełnionych w trakcie transformacji – skoro wszystko się zawaliło, to tych, którzy odbudowywali, można tylko pochwalić. Cokolwiek by zrobili i tak byli zbawcami. Lustrzanym odbiciem tego fundamentalizmu jest nazywanie polskiej transformacji „piątym rozbiorem Polski”.
W odrzuceniu tych dwóch skrajnych opowieści może pomóc wydana niedawno książka „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce”. Jej autorzy – ekonomista Andrzej Karpiński, działacz gospodarczy Paweł Soroka, finansista Wiesław Żółtkowski oraz zajmujący się statystyką Stanisław Paradysz – pokazują czarno na białym, co się właściwie wydarzyło. Dzięki czemu mamy więc wreszcie trochę danych, by rozmowa o polskim przemyśle nie przypominała już dłużej dialogu głuchego ze ślepym. I tak w Polsce w latach 1945–1989 powstało 1615 nowych zakładów przemysłowych. Były tu niemal wyłącznie (95 proc.) inwestycje typu greenfield, czyli na terenach uprzednio niewykorzystanych przemysłowo. Powstało w nich prawie 2 mln miejsc pracy. Najwięcej (617 zakładów) w latach 70., czyli w epoce Gierka. Dla porównania największe osiągnięcie przemysłowe Polski międzywojennej, czyli Centralny Okręg Przemysłowy, to „zaledwie” 51 zakładów i 110 tys. nowych miejsc pracy. Z tych 1615 nowych zakładów przemysłowych po 1989 r. zlikwidowano 657.
Przemysł nie jest zbędnym tłuszczykiem, którego należy się pozbyć, by z piękną figurą wkroczyć do wspaniałego ponowoczesnego świata opartego na usługach. Jest sercem pompującym krew do całego organizmu
Zdaniem Karpińskiego, Paradysza, Soroki i Żółtkowskiego skala dezindustrializacji po 1989 r. była bardzo duża. Prawdopodobnie zbyt duża. Ale nie chodzi tylko o ilość. Jeszcze poważniejszym zarzutem jest to, że – ich zdaniem – rażąco odbiegała ona od tendencji dominujących w tym czasie w innych krajach rozwiniętych. Bo, owszem, w tych ostatnich dezindustrializacja też zbierała swoje żniwo. Głównie z powodu nabierającej rozpędu globalizacji. Na Zachodzie zakłady upadały jednak głównie w górnictwie i przemyśle ciężkim. W tym samym czasie w III RP zamykano zakłady z gałęzi najbardziej nowoczesnych. Na przykład w elektronice, która w wyniku przemian utraciła 55 proc. całego majątku (dla porównania średnia dla wszystkich branż wynosiła 12 proc.). To w elektronice zaliczono też największą ze wszystkich branż utratę miejsc pracy (zniknęły 43 tys. etatów). I działo się to w warunkach, gdy popyt na produkty z tej akurat branży rósł na potęgę wśród Polaków wyposzczonych mizerią lat 80. Innym niepokojącym memento jest los polskiego przemysłu zbrojeniowego. Który w połowie lat 80. osiągnął najwyższy poziom swoich ówczesnych możliwości technologicznych i liczył ponad 120 przedsiębiorstw, zatrudniając 250 tys. pracowników. Obecnie na rynku działa 20 przedsiębiorstw skupionych – po konsolidacji branży – w Grupie Bumar. Oraz 12 wojskowych przedsiębiorstw remontowo-produkcyjnych (w 1989 r. było ich 19). Branża zatrudnia 25–30 tys. ludzi. I znów można argumentować, że na początku lat 90. kończyła się zimna wojna i zbrojeniówka uważana była za mało perspektywiczną gałąź przemysłu. Nie zmienia to jednak faktu, że ci, którzy pozostali w grze, zbierają dziś naprawdę sowite zyski.
Jaka była tego przyczyna? Kusząco byłoby sięgnąć po zwalniająca z myślenia tezę o kompletnym upadku i bezużyteczności polskiego przemysłu w 1989 r. Karpiński (i inni) nie idą jednak na łatwiznę i próbują być bardziej dokładni. Ich zdaniem głównym problemem stała się rezygnacja z jakiejkolwiek polityki przemysłowej. Powszechna zwłaszcza w pierwszej kluczowej fazie transformacji (słynne „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej” ministra Tadeusza Syryjczyka). Uprawiana przy jednoczesnym (co logiczne) otwarciu się łaknącej świeżego kapitału Polski na zachodnie inwestycje. Skutkiem był model prywatyzacji, w którym karty rozdawali kupujący, a nie sprzedający. I trudno się dziwić, że kupione zostały w pierwszej kolejności najbardziej obiecujące i jak na swoje czasy nowoczesne kąski w stylu Zakładów Papierniczych w Kwidzynie, Wedla czy Cementowni Górażdże.
Jeśli ktoś sądzi, że taki obraz transformacji polskiego twardego przemysłu jest przejawem oszołomskiego tropienia spisków, może zawsze sięgnąć do prac autorów nieuwikłanych w polskie spory o transformację. Na przykład koreańskiego ekonomisty z Uniwersytetu w Cambridge Ha-Joon Changa, a zwłaszcza jego pełnej cierpkiej ironii książki „Kicking Away The Ladder” („Odkopywanie drabiny”) z 2002 r. Która jest pisaną z innej niż zazwyczaj perspektywy historią współczesnych stosunków gospodarczych pomiędzy Pierwszym i Drugim Światem. Chang pokazuje w niej, że kraje już uprzemysłowione same we wczesnej fazie industrializacji swój przemysł chroniły. A teraz nie ustają w wymyślaniu sposobów, jak utrudnić to samo kolejnym krajom na dorobku (na przykład poprzez nakłanianie ich do rezygnacji z taryf celnych w ramach stref wolnego handlu). Historia transformacji twardej polskiej gospodarki doskonale się w ten obraz wpisuje.
Słabo, coraz słabiej
Można powiedzieć, że to już historia. W pewnym sensie oczywiście tak. Niestety ma ona bardzo konkretne znaczenie dla naszego gospodarczego dziś. Z najnowszych prac Andrzeja Karpińskiego i Pawła Soroki wynika na przykład, że takim bardzo wymiernym efektem polskiej transformacji jest wsteczna struktura nadwiślańskiego przemysłu. Mamy więc obraz wewnętrznie dość sprzeczny. Z jednej strony w okresie 1989–2009 polska produkcja przemysłowa się faktycznie podwoiła. Co przypisać należy głównie wyzwoleniu spętanych realnym socjalizmem pokładów przedsiębiorczości. Z drugiej jednak w tym samym okresie udział najbardziej nowoczesnych elementów struktury przemysłowej w Polsce nie uległ zwiększeniu. Przemysły wysokiej techniki (czyli takie, w których wydatki na badania i rozwój wynoszą więcej niż 3,5 proc. wartości sprzedanej, a zatrudnienie w takich pionach przekracza 25 osób na 1000 pracowników) wynosił w 1989 r. 4,6 proc. całej produkcji. W 2003 r. ten odsetek spadł wręcz do 3,8. Ostatnio dociągnął do poziomu ok. 4,3 proc. Czyli powoli wraca do punktu wyjścia z czasów przełomu. Co – biorąc pod uwagę oczywiste zapóźnienie technologiczne PRL-u wobec Zachodu – szczególnym osiągnięciem bynajmniej nie jest.
Jeszcze słabiej ta część przemysłu wywiązuje się z roli dawcy dobrej pracy. W 1989 r. w tym sektorze pracowało 257 tys. osób. Dwie dekady później już tylko 152 tys. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że przemysł III RP wpadł w koleinę montażu podzespołów dla bardziej zaawansowanych gospodarek. A w przemyśle rentę innowacyjną inkasuje się niestety na produktach finalnych. I tu znowu wypadamy słabo. Bo udział produkcji finalnej to mniej niż 30 proc. polskiej produkcji przemysłowej. Podczas gdy na Zachodzie (który rzekomo gonimy) to zazwyczaj jakieś 2/3. Trudno się więc dziwić, że gdy się patrzy na polski wkład w produkcję przemysłową w UE, to jesteśmy potęgami tylko w takich dziedzinach jak górnictwo metali nieżelaznych albo przemysł koksowniczy. Na swoją miarę produkujemy też w branży surowców chemicznych, płyt wiórowych, kabli czy sprzętu oświetleniowego. Ale maszyn biurowych, zegarów i zegarków, sprzętu optycznego, lotniczego albo kosmicznego czy telekomunikacyjnego nie robimy prawie wcale. W efekcie poziom czystej produkcji przemysłowej (mierzony w dolarach) na mieszkańca mamy 2–3 razy niższy niż na Zachodzie.
Nie chodzi tu o to, by państwa zamęczyć liczbami. Raczej o pokazanie, że efekt poszukiwań twardej gospodarki po ćwierćwieczu polskiej transformacji nie jest szczególnie krzepiący. Tego, że wszystko jest na najlepszej drodze, dowieść nietrudno. Zawsze znajdą się na to dobre przykłady. Ale patrząc tylko na nie, nigdy nie zobaczymy całości. Bo łańcuch jest niestety tak dobry jak jego najsłabsze – a nie to najładniejsze – ogniwo.