Są tacy, którzy na sam dźwięk słowa „nierówności” skrzywią się z niesmakiem. Pewnie dlatego, że patrzą na nierówności po staremu. I widzą tylko rytualne ględzenie o biedzie oraz wykluczeniu, z czego zazwyczaj nic nie wynika. Nie rozumieją, że po kryzysie o nierównościach trzeba rozmawiać po nowemu.
Są tacy, którzy na sam dźwięk słowa „nierówności” skrzywią się z niesmakiem. Pewnie dlatego, że patrzą na nierówności po staremu. I widzą tylko rytualne ględzenie o biedzie oraz wykluczeniu, z czego zazwyczaj nic nie wynika. Nie rozumieją, że po kryzysie o nierównościach trzeba rozmawiać po nowemu.
Tu nie chodzi już tylko o szlachetny odruch serca wobec najsłabszych, lecz o przyszłość całej gospodarki. Rozumie to coraz więcej ekonomistów. Nie tworzą oni jednej szkoły, bo są rozsiani po różnych ośrodkach akademickich od Paryża po Kalifornię. Nazwijmy ich jednak roboczo „Francuzami”. A to dlatego, że spora część z nich pochodzi właśnie znad Sekwany (choć są tu i inne nacje). Taki na przykład Emmanuel Saez. Ten 42-letni profesor z Uniwersytetu Berkeley w Kalifornii ma już w dorobku – zwany Małym Noblem – medal im. Johna Batesa Clarke’a. Albo jego rówieśnik Thomas Piketty z Paris School of Economics – autor „Kapitału w XXI wieku”. A więc najbardziej poczytnej książki ekonomicznej roku 2014.
Zarówno Saez, jak i Piketty nie wzięli się znikąd. Mniej więcej od dekady pracują nad stworzeniem wielkiej (w międzyczasie dostępnej w internecie jako „The World Top Incomes Database”) bazy danych poświęconej nierównościom dochodowym. Bo teoretyzować na temat rozpiętości dochodowych to jedno. Dużo lepiej jednak podeprzeć swoje wnioski twardymi danymi historycznymi. A tych w bazie Saeza i Piketty’ego nie brakuje. Na jej podstawie każdy czytelnik – również państwo – może sobie w dowolnej chwili obejrzeć, jaka część dochodu narodowego przypadała na górne warstwy społeczeństw USA, Francji, Niemiec albo Skandynawii. W roku 1913 albo 2012. Do wyboru, do koloru.
Oczywiście Saez i Piketty nie wykonali tej tytanicznej pracy sami. Pomagała im cała sieć pracujących w różnych częściach świata ekonomistów. Reprezentujących na dodatek różne pokolenia. Od pioniera tego typu badań w Wielkiej Brytanii prof. Anthony’ego Atkinsona, po młodego Argentyńczyka Facundo Alvaredo z Paris School of Economics czy kolejnych Francuzów Gabriela Zucmana i Camille’a Landaisa pracujących w London School of Economics. Jest też Serb Branko Milanovic, ekonomista przez lata pracujący w Banku Światowym, a obecnie zadomowiony w nowojorskim City University. Milanovic, autor pionierskich prac próbujących szacować nierówności w epokach przednowoczesnych (ma przykład w czasach Bizancjum), nie współpracuje z Saezem i Pikettym w sposób bezpośredni. Raczej z życzliwością starszego kolegi ich wysiłkom się przypatruje.
Pułapka przypływu
Dorobek Francuzów sprowadza się jednak nie tylko do wydobycia i skompilowania w jednym miejscu historycznych danych dotyczących nierówności. Tak naprawdę wybuchowe okazały się dopiero wyciągnięte przez nich wnioski. Już choćby zaprzeczenie dominującemu w ekonomii głównego nurtu przekonaniu, że nierówności to problem, z którym wolnorynkowy kapitalizm sobie raz na zawsze poradził. Taki wniosek sformułował już w latach 50. Amerykanin Simon Kuznets. Ten późniejszy ekonomiczny noblista zauważył bowiem, że nierówności dochodowe układają się w długim okresie na kształt odwróconej litery U. To znaczy we wczesnej fazie rozwoju rosną, ale potem wraz ze wzrostem zamożności spadają w sposób automatyczny. Dokładnie według ukochanego przez ekonomicznych liberałów powiedzonka, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie”. Wniosek z tego, że nierównościami dochodowymi nie należy się aż tak bardzo przejmować. Bo są w gospodarce sprawy dużo ważniejsze. Krzywa Kuznetsa przyjęła się w debacie ekonomicznej bardzo dobrze. Również z przyczyn nie do końca merytorycznych. W końcu trwała zimna wojna i Zachód bardzo potrzebował namacalnych dowodów, że kapitalizm to ustrój nie tylko skuteczniejszy, lecz także sprawiedliwszy niż radziecki komunizm.
Jak to zwykle w życiu bywa, rzeczywistość okazała się jednak trochę bardziej skomplikowana. Głównie dlatego, że Kuznets tworzył swoją teorię w latach 50. XX wieku. I bazował na danych statystycznych za lata 1913–1948. Czyli akurat trafił na okres, gdy nierówności rzeczywiście się zmniejszyły. Ale był to efekt jednorazowy spowodowany wojnami i wielką depresją oraz radykalną polityką redystrybucji dochodu narodowego, która była na Zachodzie odpowiedzią na kryzys lat 30. Zmarły w 1985 r. ekonomista nie mógł jednak wiedzieć, że mniej więcej od lat 70. nierówności dochodowe we wszystkich krajach rozwiniętego Zachodu znów rosną. I to jak! Jeśli wierzyć danym zebranym przez Francuzów, to kierunkiem, do którego zmierza większość społeczeństw bogatego Zachodu, są poziomy dochodowych i majątkowych nierówności sprzed wielkiego kryzysu lat 30. Albo nawet z końca XIX wieku. Najbardziej widać to w Stanach Zjednoczonych. Gdzie w latach 60. na najbogatsze 5 proc. społeczeństwa przypadało ok. 20 proc. dochodu narodowego. Teraz (dane za rok 2012) ten odsetek sięga już 35 proc. Czyli dokładnie tyle, ile w roku... 1928. Jeżeli doliczyć do tego zyski kapitałowe, dochodzi do 40 proc. Tę samą tendencję widać (w różnym natężeniu) w pozostałych krajach rozwiniętych. Co można traktować jako dowód, że „nierówności” to nie jest już kwestia biedy i wykluczenia, które zawsze będą występowały gdzieś na obrzeżach każdego społeczeństwa. Problem, na który wskazują Francuzi, to permanentne rozjeżdżanie się społeczeństw pod względem majątkowym. To powód do obaw o wielki wybuch społeczny. Oraz przyczyna wielu ekonomicznych problemów dzisiejszego kapitalizmu. Z kulejącym popytem, nadmiernym poziomem oszczędności i wielką bombą zadłużenia prywatnego.
Brakujące bogactwo
Jakie są tego przyczyny? Mówiąc krótko, tą przyczyną jest... natura samego kapitalizmu. Thomas Piketty opisuje to za pomocą prostej nierówności r>g. Pod symbolem „r” kryją się dochody z prywatnego kapitału. A więc zyski, dywidendy, oprocentowanie kont, zyski z najmu etc. Symbol „g” to tempo wzrostu gospodarczego. Jeżeli „r” w znaczący sposób przewyższa „g”, to efekt jest taki, że bogaci stają się coraz bogatsi. Bo prywatne odziedziczone fortuny rosną szybciej niż dochody uzyskiwane z normalnej pracy najemnej (bo ta jest mniej lub bardziej powiązana z gospodarczą koniunkturą). W efekcie im większy majątek, tym szybciej się powiększa. Zwłaszcza że wzmacnia go efekt rzadkości opisywany już przez Davida Ricardo. Chodzi po prostu o to, że bogaci mają największe możliwości ulokowania swoich pieniędzy w najbardziej zyskownych dobrach rzadkich. Czyli na przykład surowcach albo wielkomiejskich nieruchomościach. I nie ma to nic wspólnego z niedoskonałościami wolnego rynku. Odwrotnie. Im mniej ograniczeń narzucanych na rynek, tym proces odkładania się kapitału w rękach nielicznych przebiega bardziej gładko. Jest to szczególnie dotkliwe, gdy poziom wzrostu gospodarczego jest niski. Tak jak to miało miejsce przed wiekiem XIX i, jak się wydaje, będzie również w wieku XXI. Do tego dochodzą rosnące wraz ze wzrostem zamożności możliwości wyprowadzania kapitału do rajów podatkowych. Świetnie opisał to Gabriel Zucman z LSE (uczeń Saeza i Piketty’ego). W przewrotnie nawiązującej do klasycznej pracy Adama Smitha książce „The missing wealth of nations” (Brakujące bogactwo narodów) Zucman próbuje rozwiązać zagadkę, która od dłuższego czasu męczy wielu ekonomistów. Czyli na pytanie, jak to możliwe, że gdy patrzymy na międzynarodowe bilanse płatnicze, to strony „ma” i „winien” nie chcą się ze sobą za nic zgodzić. I wygląda to tak, jakby cały świat był zadłużony. Pytanie tylko u kogo? A tym bardziej nic nie wiadomo o tym, by ktokolwiek prowadził transakcje finansowe z Marsem albo Jowiszem. Zucman rozwiązuje łamigłówkę w sposób bardzo prosty. Te brakujące w bilansach handlowych pieniądze to majątek ukryty w rajach podatkowych. W sumie jakieś 7–8 bln dol. Albo inaczej 8 proc. całego osobistego majątku zgromadzonego przez mieszkańców kuli ziemskiej. To pieniądze, których formalnie nie ma. I nikt nawet o nie szczególnie nie pyta. To ta najgłębsza warstwa majątkowych nierówności. Bo przecież raje podatkowe to jest właśnie oferta dla kilku górnych procentów najbogatszych społeczeństwa globu.
Proces ten potęgują jeszcze współczesne trendy podatkowe. Bo Francuzi faktycznie znaleźli odwrócone U. Jednak nie tam, gdzie szukał go Simon Kuznets. Ale w poziomie obciążeń fiskalnych najlepiej sytuowanych warstw społecznych. I tak w 1930 r. najwyższa stawka podatku dochodowego sięgała w USA ok. 25 proc. W latach 50. skoczyła do bez mała 90 proc. Dziś znów jest w granicach 40 proc. (a jeszcze niedawno była nawet niżej). Mówiąc krótko, niższe i coraz bardziej płaskie podatki to więcej pieniędzy w kieszeniach najbardziej majętnych. Czyli mniej redystrybucji będącej przecież (przynajmniej teoretycznie) niczym innym jak przekazywaniem pieniędzy z góry drabinki społecznej na jej dół. Ale nie chodzi tylko o czyste wpływy fiskalne. Lecz również o kształtowanie zachowań. W tekście napisanym w 2011 r. Saez, Piketty i ekonomistka z Harvarda Stefanie Stantcheva pokazywali, że niskie podatki dla najlepiej zarabiających wcale nie skłaniają ich do bardziej wytężonej pracy. Raczej stanowią naturalną zachętę do targowania się o więcej. Przecież to logiczne, że przy stawce podatkowej na poziomie 35 proc. takie zachowanie opłaca się bardziej, niż gdyby podatek wynosił 90 proc. Powinien o tym pamiętać każdy, kto uważa, że płacowe ekscesy w korporacjach (zwłaszcza w sektorze finansowym) prowadzą do mało efektywnej alokacji zasobów, pokusy nadużycia albo po prostu do rosnącego poczucia nieadekwatności zarobków do faktycznego wkładu w ekonomiczny wynik firmy. Dlatego Francuzi nie boją się poszukiwania nowego – bardziej optymalnego kształtu systemu podatkowego. Według nich dla naprawdę wysokiego dochodu (powiedzmy powyżej 1 mln dol. rocznie) najwyższa stawka PIT powinna wynosić ok. 70–80 proc. A więc mieć de facto charakter konfiskacyjny. Wprowadzić ją zaś trzeba właśnie po to, by firmy – na przykład z branży finansowej – przestały płacić swoim czołowym menedżerom kosmiczne pieniądze, które po wielekroć przekraczają ich faktyczną wartość. I żeby te pieniądze przeznaczyli raczej na wynagrodzenia dla pracowników średniego szczebla. Z korzyścią i dla korporacji, i dla całej gospodarki.
Uniknąć skrajności
W „Kapitale w XXI wieku” Piketty do tego katalogu podatkowych rozwiązań dodał jeszcze zupełnie nową koncepcję podatku majątkowego. I to najlepiej wprowadzonego od razu na poziomie globalnym (ideał) albo „przynajmniej” unijnym (to już jest możliwe). Chodzi mu o progresywny podatek od majątku netto. To znaczy, że płaciłoby się go od sumy rynkowej wartości wszystkiego, co ktoś posiada. A więc nieruchomości oraz aktywów finansowych oraz biznesowych. Bez wyjątku, lecz po odliczeniu różnego rodzaju zobowiązań. Żeby nie wpychać ludzi w zadłużeniową spiralę. Celem tego podatku nie byłoby odbieranie biednym ani nawet średniakom. W książce Piketty pisze, że można sobie wyobrazić podatek na poziomie 0 proc. dla majątku netto poniżej miliona euro. A potem 1 roc. dla majątku na poziomie 1–5 mln. I 2 proc. powyżej 5 mln. Albo system bardziej progresywny. Poczynając od 0,1 proc. od 200 tys. euro. Po 5–10 proc. za majątek powyżej miliarda euro. Oczywiście ten podatek nie ma w żadnym sensie zastąpić istniejących. Powinien być wobec nich dodatkiem. Wcale nie jakimś wygórowanym i obliczonym przede wszystkim na zatrzymanie naturalnego wzrostu nierówności. Według koncepcji Piketty’ego taka danina miałaby jednak jeszcze jeden cel. To znaczy zwiększenie majątkowej przejrzystości. Bo dziś nawet urzędy podatkowe i statystyczne najbogatszych krajów świata nie do końca wiedzą, kto ma ile majątku, gdzie i w jakiej formie. A opinia publiczna wie o najbardziej majętnych najwyżej tyle, ile oni zechcą o sobie zdradzić dziennikarzom „Forbesa” przygotowującym doroczny ranking najbogatszych.
Tworzy to niebezpieczne skrajności. Jedni są przekonani, iż miliarderzy mają tyle pieniędzy, że wystarczyłoby ściągnąć z nich troszeczkę, by rozwiązać wszystkie problemy świata. Inni z kolei dowodzą, że superbogaczy jest ledwie garstka. Więc jakiekolwiek próby opodatkowania ich majątku nie dadzą absolutnie nic. I jedna, i druga postawa budzi poczucie bezradności. Podczas gdy prawda – dowodzą Francuzi – leży mniej więcej pośrodku. Bo globalny podatek od majątku nie rozwiąże wszystkich problemów świata. Ale jednocześnie jego wprowadzenie może nas uchronić przed wieloma szkodliwymi społecznie zjawiskami. I uruchomić wreszcie współpracę międzynarodową w dziedzinie ścigania przestępstw gospodarczych. Na pytanie, czy takie opodatkowanie jest sprawiedliwe, Piketty odpowiada zwykle pytaniem: A czy sprawiedliwa jest sytuacja, w której majątek po osiągnięciu pewnej wielkości przestaje być w ogóle przedmiotem zainteresowania fiskusa? Czy to jest fair wobec tych wszystkich szaraczków wypełniających grzecznie swoje zeznania podatkowe, przed którymi nie mogą uciec? Te wszystkie podatkowe eksperymenty nie są dla Francuzów jakąś lewacką fanaberią. Oni są przekonani, że w ten sposób ratują kapitalizm przed nim samym. Zanim rosnące nierówności doprowadzą do potężnego tąpnięcia na wzór rewolucji francuskiej z 1789 r. albo bolszewickiej.
Radykalna krytyka nierówności, podwyżki podatków i dowodzenie, że wolny rynek może w końcu zabić kapitalizm. Nie trzeba być specjalnym znawcą debat ekonomicznych, żeby zrozumieć, że takie obrazoburcze tezy musiały wywołać dzikie olbrzymie kontrowersje. Opór wobec Francuzów skupił się zwłaszcza na Pikettym. I przybierał różne formy. Od pozamerytorycznych ataków na tle obyczajowym (Piketty’emu zarzucono, że dopuszczał się przemocy domowej), po wytykanie błędów metodologicznych oraz logicznych. Większość krytyków uderzała jednak w Piketty’ego z pozycji pryncypialnych, robiąc z niego przeciwnika kapitalizmu. Trudno jednak zaprzeczyć, że wystąpienie Francuzów uruchomiło też nowy ton w międzynarodowej debacie ekonomicznej. Widoczny już nawet tam, gdzie dotąd mówiło się raczej o potrzebie większej innowacyjności albo konkurencyjności. „Idą po nas z widłami. Jeszcze jest czas uniknąć najgorszego” – pisał w głośnym tekście na łamach magazynu „Politico” multimilioner Nick Hanauer. Przyznając w zasadzie w pełni rację diagnozie przedstawionej przez Francuzów. Głośnym echem odbił się też raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego autorstwa Jonathana D. Ostry’ego, Andrew Berga i Charalambosa Tsangaridesa dowodzący, że nierówności dochodowe i niezrównoważony wzrost gospodarczy to często dwie strony tej samej monety. Z przedstawionej przez nich analizy danych historycznych z lat 1960–2010 wynikało, że owszem, są kraje, którym zwiększenie redystrybucji zaszkodziło. Ale nawet więcej jest takich, gdzie rozkręcenie mechanizmów państwa dobrobytu zaczęło przynosić efekty w postaci wyższego wzrostu. I zmniejszenie nierówności dochodowych.
Nie jest rzecz jasna tak, że te wszystkie głosy wcześniej w przestrzeni publicznej w ogóle nie funkcjonowały. Jednak dopiero mocne uderzenie francuskiego combo ustawiło nierówności w centrum współczesnych sporów ekonomicznych. Czy przełoży się to na konkretne propozycje polityczne? Tego na razie nie wiadomo. Pierwsze sygnały zmian już są, bo w niektórych krajach bogatego Zachodu w latach 2013–2014 najwyższe stawki podatkowe zaczęły iść do góry. Być może to początek szerszego zjawiska. W końcu poprzednie rewolucje ekonomiczne (zarówno ta keynesowska, jak i neoliberalna) nie od razu przełożyły się na gospodarczą praktykę. Ale w końcu na nią wpłynęły.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama