Polskie rolnictwo, pozostające w większości w rękach prywatnych, wydawało się wyspą kapitalizmu w morzu realnego socjalizmu. To jednak właśnie na wsi dojrzały pierwsze transformacyjne grona gniewu.
Polskie rolnictwo, pozostające w większości w rękach prywatnych, wydawało się wyspą kapitalizmu w morzu realnego socjalizmu. To jednak właśnie na wsi dojrzały pierwsze transformacyjne grona gniewu.
Rok 1990 był kluczowym momentem polskiej transformacji. To równo 25 lat temu polski skok w kapitalizm stał się rzeczywistością. Dla wielu Polaków bardzo bolesną. W pierwszym odcinku naszej serii pokazaliśmy przekształcenia i upadek dużych zakładów przemysłowych. Oraz jego konsekwencje: deindustrializację gospodarki i pojawienie się zjawiska strukturalnego bezrobocia. Drugi odcinek opisywał wzlot i upadek „roju polskich protokapitalistów”. A więc tysięcy pracowników, którzy mieli być kołem zamachowym naszego kapitalizmu, ale ostatecznie się nim nie stali. Dziś – w trzeciej odsłonie naszego cyklu – zajmiemy się transformacją polskiej wsi. A właściwie spróbujemy rozwikłać jej zagadkę
Teoretycznie powinni być awangardą polskich przemian. Bo przecież gdyby szukać w PRL-u jakiejś grupy, której udało się umknąć przed eksperymentem z gospodarką uspołecznioną, byliby to przede wszystkim rolnicy. Fakty są wszak takie, że przez cały okres Polski Ludowej rolnictwo nie zostało nad Wisłą skolektywizowane, a wieś pozostała czymś w rodzaju wyspy „koncesjonowanych kapitalistów” w morzu realnego socjalizmu. I to pomimo olbrzymich nacisków płynących wprost z Moskwy, którym odpór dawał najpierw w sposób pryncypialny Władysław Gomułka (nieraz darł o to koty z Chruszczowem). A potem nawet – zazwyczaj wobec Kremla uległy – Edward Gierek, który co kilka miesięcy obiecywał Breżniewowi rychłe uspołecznienie wsi. Ale w praktyce nigdy się do tego nawet nie zabrał. W latach 80. ZSRR miał już z kolei inne problemy. A i przyciśnięta kryzysem ekonomicznym ekipa Jaruzelskiego musiała uznać autonomię polskiego indywidualnego rolnictwa. Skutek był taki, że Polska wchodziła w kapitalizm z rolnictwem, które w przeważającej większości (prawie 80 proc.) było już w rękach prywatnych. W porównaniu z innymi gałęziami gospodarki, jak przemysł czy handel – które dopiero miały zostać sprywatyzowane – była to sytuacja unikalna.
I nie chodziło tu tylko o procenty. Amerykańska antropolożka Carole Nagengast, która na początku lat 90. zainteresowała się przemianami w Polsce, dowodziła nawet, że polska wieś – z jej tradycyjną nieufnością do centralistycznego państwa, kultem indywidualizmu, akceptacją nierówności i zaprawieniem w bojach z zaborcą, a potem z komunistami w obronie własności prywatnej – to przecież nic innego jak matecznik wartości arcykapitalistycznych! Coś jakby środkowoeuropejski odpowiednik słynnej, opisanej przez Maxa Webera „etyki protestanckiej”, która sprawiła, że kapitalizm tak dobrze przyjął się w krajach na północy starego kontynentu. Podobne wątki pojawiały się również u polskich autorów. Gdy się czyta przenikliwe analizy ówczesnych solidarnościowych elit – pióra choćby Jadwigi Staniszkis – to widać tam wręcz ślady jakiejś nowej chłopomanii. Jest wychwalanie chłopskiego pragmatyzmu, pracowitości i odporności rolnictwa na przeciwności losu. A gdzieniegdzie nawet przeciwstawianie etosu tej grupy społeczno-zawodowej „roszczeniowym” i „zepsutym” przez socjalistyczny kolektywizm robotnikom.
Składanie parasola
Jest więc nie lada paradoksem, że w wyniku zderzenia z realiami terapii szokowej to właśnie rolnicy okazali się pierwszymi, najgłośniejszymi i najbardziej zatwardziałymi przeciwnikami nowego systemu. Pewnie nie wszyscy to już dziś pamiętają, ale pierwsze ostre protesty przeciwko ekonomicznym poczynaniom ekipy Mazowieckiego i Balcerowicza nie nadeszły wcale ze strony uzwiązkowionych i dobrze wyekwipowanych do obrony praw pracowniczych gałęzi gospodarki, takich jak przemysł czy sektor publiczny. O nie! Tam przez cały krytyczny rok 1990 logikę terapii szokowej osłaniał rozpięty przez wierchuszkę Solidarności parasol ochronny. A poważny opór i strajki miały się w tych branżach zacząć dopiero w 1992 r. Zdecydowanie zbyt późno, by – za pomocą demokratycznej presji – wpłynąć na bieg wypadków i zmusić rząd do politycznej korekty. W rzeczywistości roku 1990 jedyną siłą społeczną, która próbowała kontestować plan Balcerowicza, była polska wieś. I to w czasie takich wydarzeń, jak choćby zorganizowany wiosną 1990 r. przez Solidarność Rolników Indywidualnych protest producentów mleka w Mławie, rodziły się pierwsze transformacyjne „grona gniewu”. Uczestniczący w tym proteście młody rolnik z Pomorza Andrzej Lepper nie raz powtarzał potem, że Mława stała się dla niego kroplą, która przelała czarę goryczy. I skłoniła go do zarejestrowania własnego ruchu związkowego, czyli Samoobrony. Mława była również symbolicznym początkiem końca Solidarności jako ruchu masowego łączącego z sobą różne klasy społeczne. Stało się tak w chwili, gdy przeciwko blokującym drogę „solidarnościowym” rolnikom rząd „naszego” premiera wysłał transportery opancerzone. Podobnie było, gdy przy użyciu siły rozbita została związkowa okupacja gmachu Ministerstwa Rolnictwa w Warszawie.
Dlaczego wypadki potoczyły się w ten sposób? Jak to możliwe, że to właśnie ci – z pozoru predystynowani do kapitalizmu rolnicy – jako pierwsi poszli na wojnę z ojcem polskiego kapitalizmu Leszkiem Balcerowiczem? Inteligenckie elity „S” szybko znalazły dla tego faktu proste wytłumaczenie. Winę zwalono na chłopskie warcholstwo, partykularyzm i brak szerszych horyzontów pozwalających na zrozumienie tego, co „bolesne, ale konieczne”. Trzeba sobie jednak powiedzieć uczciwie, że było to wytłumaczenie dosyć aroganckie i jednocześnie bardzo wygodne. Ale przede wszystkim ignorujące ekonomiczne realia lat 1989–1991. A realia były takie, że to polska wieś poniosła w pierwszej fazie polskiej transformacji olbrzymią cenę za terapię szokową. Kto wie, czy nie największą ze wszystkich.
Skok w wolny rynek
Zacząć należy od tego, że pierwsze uderzenie terapii szokowej zostało na wsi spotęgowane poprzez specyficzny kontekst późnego PRL-u. Wspomnieliśmy już, że w warunkach realnego socjalizmu rolnicy mieli w Polsce status koncesjonowanych kapitalistów. W praktyce byli więc jak przysłowiowe cielę, co dwie matki ssie. Korzystali więc z wielu jasnych stron wolnego rynku (mogli legalnie sprzedawać swoje nadwyżki i zgarniać zysk), a jednocześnie cieszyli się ochroną państwa, które gwarantowało im skup i chroniło przed zagraniczną konkurencją. W pierwszej fazie transformacji ich położenie uległo jeszcze chwilowemu polepszeniu. W lipcu 1989 r. – tuż przed oddaniem władzy – rząd Mieczysława Rakowskiego bez szczególnych konsultacji uwolnił ceny żywności. Przyniosło to jej producentom trwający przez kilka miesięcy deszcz pieniędzy. A reszcie gospodarki galopującą inflację. Ale w perspektywie kilkunastu miesięcy nawet dla wsi miało to skutki fatalne. Wyobraźmy sobie bowiem, że smacznie śpimy we własnym łóżku. I nagle przy tym łóżku pojawia się jakiś człowiek, przedstawia się jako lekarz. I, nie pytając o zdanie, wbija nam w nogę strzykawkę z działką heroiny. Potem jednym ruchem wyciąga nam spod głowy poduszkę. Zabiera też materac i łóżko. A my budzimy się z narkotycznego rauszu na gołej ziemi.
Coś takiego zdarzyło się 1 stycznia 1990 r. polskiemu rolnictwu. Wieś jednym ruchem wyrwana została z dość przyjaznej rzeczywistości późnego PRL-u i rzucona w... No właśnie, w co? Obrońcy transformacji powiedzą pewnie, że relacje ekonomiczne, które zapanowały na wsi wraz z nastaniem roku 1990, były przywróceniem normalności i zerwaniem z „księżycową gospodarką”. Innego zdania jest jednak wielu badaczy tematu. Na przykład pochodząca z Polski socjolog Sławomira Zbierski-Salameh, autorka wydanej dwa lata temu pracy „Bitter Harvest. Antecedents and Consequences of Property Reforms in Postsocialist Poland” (Gorzkie żniwa. Przyczyny i skutki reform własnościowych w postsocjalistycznej Polsce). Zbierski-Salameh pokazuje, że wraz z wprowadzeniem w życie planu Balcerowicza rolnikom przyszło konkurować w warunkach dalece bardziej księżycowych niż te z Polski Ludowej. Weźmy choćby dostęp do środków produkcji. Od 1 stycznia 1990 r. każdy rolnik stanął wobec „urealnionych” cen środków produkcji. Ale, w przeciwieństwie do robotnika, nie mógł jednak liczyć na to, że jego pensja w naturalny sposób podąży za wzrostem cen. Rolnik – było nie było przedsiębiorca – musiał najpierw ponieść koszty pewnych inwestycji, a dopiero potem cieszyć się z zysków. A gwałtowny wzrost cen środków produkcji (nawozy, maszyny, paliwo) sprawił, że wielu rolnikom zabrakło na te inwestycje kapitału. Problem potęgowało jeszcze to, że wielu z nich (co znowu w przypadku przedsiębiorców jakoś szczególnie nie dziwi) miało zaciągnięte kredyty. W momencie więc, gdy rząd podjął walkę z inflacją i doszło do zaostrzenia polityki monetarnej, to ci, którzy byli już zadłużeni, znaleźli się w kredytowej pułapce. Tak powstała cała nowa podklasa wściekłej „niedokończonej klasy średniej” (określenie Jadwigi Staniszkis). Paradoks tkwił w tym, że to właśnie byli ci najbardziej przedsiębiorczy rolnicy, którzy na poważnie wzięli dominujący wtedy postulat brania spraw w swoje ręce. Chcieli zmodernizować swój park maszynowy, wejść w nowe dziedziny, a kto wie, może spróbować sił w eksporcie. Problem polegał jednak na tym, że autorzy terapii szokowej prócz paru słów zachęty nie zaoferowali im odpowiedniej aparatury potrzebnej do rozwinięcia skrzydeł. Sławomira Zbierski-Salameh opisuje rolnika Roberta, który planował rozbudowę swojej kurzej fermy. Udało mu się nawet uzyskać zamówienia z rynków zagranicznych. Potrzebował jednak kapitału na zakup maszyn. To okazało się barierą nie do przeskoczenia. Instytucje lokalne mogące zagwarantować mu dostęp do międzynarodowych kredytów (np. z MFW) praktycznie nie istniały. Wnioski składane w warszawskim BGŻ zostały odrzucone. Gdy badaczka próbowała odwiedzić jego fermę kilka lat później, znalazła tam tylko porzucony plac budowy i szyld „na sprzedaż”.
To jednak zrzucić można jeszcze na karb szalejącej inflacji i słabości polskiego rynku finansowego, za które autorzy terapii szokowej jako żywo winy nie ponosili. Nie oznacza to jednak, że w sprawie chociażby hodowcy kur Roberta są zupełnie czyści. Problem polegał bowiem na tym, że plan Balcerowicza w swej pierwotnej postaci zakładał bardzo szerokie otwarcie polskiej gospodarki na towary z importu. I to było dla polskich rolników zabójcze. W skali makro oznaczało bowiem, że z dnia na dzień musieli ścigać się na przykład z holenderskimi producentami płodów rolnych, którzy w swoim kraju korzystali z wielu państwowych ułatwień i preferencji. A już na pewno ze stabilnego kredytowania. W tym samym czasie polskie władze robiły wobec swoich producentów żywności coś dokładnie odwrotnego.
W praktyce terapia szokowa wyglądała więc dla rolników tak, że gdy w 1990 r. zaczęli się pojawiać ze swoimi produktami w koncesjonowanych punktach skupu, czekały ich długie kolejki, frustracja i spore ryzyko, że towaru nie uda im się sprzedać. I znów obrońca transformacji powie pewnie: „Sorry, ale takie są realia wolnego rynku. Widocznie nie ma popytu na te towary. Przestaw się, drogi rolniku, na coś bardziej atrakcyjnego i wróć z tym za rok”.
W teorii brzmi to oczywiście bardzo rozsądnie. Ale postawmy się na chwilę w pozycji producenta ziemniaków, który zderzył się w punkcie skupu z popytem obniżonym o jedną trzecią. W tym samym czasie cała Polska aż huczała od afery alkoholowej – czyli procederu rozpoczętego pod koniec 1988 r. po zniesieniu koncesji i opłat na przywóz alkoholu na własny użytek przez kierującego się ideą „urynkowienia polskiej gospodarki” ministra współpracy gospodarczej z zagranicą Dominika Jastrzębskiego. Kolejne karawany cystern z wysokoprocentowym ładunkiem wjeżdżały do Polski (oczywiście bez odpowiedniego podatku) dzięki różnego rodzaju furtkom prawnym aż do lata 1990 r. Jednocześnie padały polskie gorzelnie, a wraz z nimi krajowi producenci ziemniaków.
Jaki był więc efekt ekonomiczny? Wbrew intencjom reformatorów skok w wolny rynek nie doprowadził do wymuszenia produktywności i modernizacji polskiej wsi. Przeciwnie. Wieś uległa gwałtownej pauperyzacji. W latach 1990–1991 cena produktu wytworzonego przez rolników została obniżona o 63 proc. A realne dochody gospodarstw rolnych spadły o 40 proc. Nie łudźmy się, taka zapaść zostawia rany na lata. Trudno się więc dziwić, że polska wieś stała się krytykiem neoliberalnego kapitalizmu jeszcze na długo, zanim stało się to modne. I sytuacja uspokoiła się dopiero po wejściu Polski do Unii Europejskiej. A więc ponownym włączeniu polskiego rolnictwa w uregulowany i przewidywalny system gospodarczy, któremu bliżej do modelu PRL-owskiego niż do wolnej amerykanki pierwszych lat transformacji.
Prymat prywatnego
To nie koniec. Dotychczas mówiliśmy bowiem o tych 80 proc. polskiego rolnictwa, które w 1989 r. było własnością prywatną. A były jeszcze Państwowe Gospodarstwa Rolne. Czyli te pozostałe 19 proc. nadwiślańskiego rolnictwa. Fakt, że PGR-y od razu kojarzą się z komuną, stalinowską kolektywizacją i łatwo przeciwstawić im arcypolskie rolnictwo indywidualne. Ale odstawmy na chwilę na bok te skojarzenia i pomówmy o faktach. W 1990 r. liczba PGR-ów wynosiła 1112. Szacuje się, że żyło z nich ok. 2 mln chłoporobotników oraz ich rodzin. Los większości gospodarstw został przypieczętowany ustawą o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa z 19 października 1991 r. Powołała ona do życia Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa (AWRSP), której celem była jak najszybsza prywatyzacja terenów należących do bankrutujących PGR-ów.
Na temat Państwowych Gospodarstw Rolnych stoczono w polskiej publicystyce wiele sporów. Burzliwych, ale w gruncie rzeczy dosyć przewidywalnych. Zazwyczaj przebiegały one według jednego schematu: obrońcy transformacji twierdzili, że upadek PGR-ów był nieuchronny z powodu ich obiektywnego braku konkurencyjności. Na co podnosił się gdzieniegdzie argument, że w zasadzie to prawda, ale całą operację można było przeprowadzić w sposób społecznie mniej kosztowny.
Co ciekawe, im bardziej rozmowa schodzi z poziomu makro, tym mocniejsze karty mają w ręku krytycy PGR-owskiej hekatomby. Kto nie wierzy, niech przeczyta pracę Eugeniusza Rydza i Agnieszki Siwek z Pomorskiej Akademii Pedagogicznej, którzy pokazali posttransformacyjne przeobrażenia na przykładzie rynku pracy powiatu słupskiego. Rejon nie został wybrany przypadkowo. Te obszary Pomorza jeszcze na długo przed nastaniem PRL-u były zdominowane przez wielkoobszarową gospodarkę junkierską. Po II wojnie światowej PGR-y były więc nie tyle realizacją ideologicznych fanaberii nowej władzy, co naturalną konsekwencją panującego tam porządku gospodarczego. Oczywiście w nowych warunkach ekonomii socjalistycznej. Zachowany został więc istniejący charakter sieci osadniczej i układ pól. Aż do transformacji, kiedy to w byłym województwie słupskim likwidacji uległy 73 PGR-y. Większość zwolnionych osób wpadła w pułapkę długotrwałego bezrobocia i społecznej degradacji. Nierzadko dziedzicznej. Jeszcze w 2002 r. bezrobocie w powiecie słupskim sięgało 35 proc.
Ale nie chodzi tylko o bezrobocie. Rozbicie PGR-ów, wbrew zapowiedziom, nie przyniosło gwałtownej modernizacji tamtejszych gospodarstw. „W większości przypadków obecne gospodarstwa rolne, powstałe na bazie majątku PGR, prowadzą jednokierunkową gospodarkę. Nastawione są one albo wyłącznie na hodowlę bydła, albo tylko na uprawę ziemi” – pisali w 2001 r. Rydz i Siwek. Wytykając, że na wsi brakuje większych inwestycji, przyspieszających zagospodarowanie terenów popegeerowskich. Znaczną część ziemi AWRSP sprzedaje po stosunkowo niskich cenach wraz z zabudowaniami. Często osoby nabywające tę ziemię od razu dzierżawią ją innym osobom. Stare zabudowania popegeerowskie są rozbierane, tworząc obraz nędzy i rozpaczy. Prowokują cisnące się na usta pytanie: skoro efekt ekonomicznie był tak marny, czy naprawdę nie dało się inaczej?
Odpowiedź na to pytanie może iść dwutorowo. Są bowiem tacy autorzy, jak Tadeusz Kowalik czy Jacek Tittenbrun. Ich zdaniem upadek PGR-ów był motywowany ideologicznie. Z góry założono bowiem, że własność państwowa z zasady jest gorsza od prywatnej (na co nie ma jednoznacznych ekonomicznych dowodów). W przypadku PGR-ów można również przeprowadzić ten sam typ rozumowania, co wcześniej wobec przemysłu. Samo stwierdzenie, że skoro wpadły w latach 1990–1991 w kłopoty finansowe, to znaczy, że były niewydolne, jest bardzo naiwne. Po pierwsze dlatego, że w praktyce trudno odróżnić czasowy brak płynności od długotrwałego braku rentowności. Po drugie polityka fiskalna (popiwek) czy brak ochrony rodzimych producentów będące integralną częścią planu Balcerowicza wydatnie „pomogły” przedsiębiorstwom państwowym zakończyć biznesową działalność.
Inny zarzut ekonomistów dotyczy momentu wybranego na restrukturyzację polskiego rolnictwa. „Taką operację można skutecznie przeprowadzać tylko w warunkach korzystnej koniunktury ogólnej, a nawet boomu. Żaden europejski kraj nie podejmował tego zadania w warunkach niekorzystnej koniunktury ogólnej. A nam w tamtym okresie daleko było do takiego stanu prosperity, jaka w Europie Zachodniej istniała w dwóch dekadach powojennych, kiedy realizowano główne zadania restrukturyzacyjne. Zazwyczaj w warunkach osłon socjalnych oraz celnych” – pisał w 1996 r. Augustyn Woś ze Szkoły Głównej Handlowej, jeden z najlepszych znawców ekonomii polskiego rolnictwa. W tym kontekście faktycznie trudno bronić tezy o sensowności polityki szoku. No chyba że sama terapia była w zamierzeniach jej twórców ważniejsza od potencjalnych rezultatów. Ale przecież to świadczyłoby o ich absolutnym braku politycznego pragmatyzmu i o zwyczajnym intelektualnym lenistwie. I znów wypada skończyć konkluzją, że jednak można było inaczej. A może nawet trzeba było.
Wieś uległa gwałtownej pauperyzacji. W latach 1990–1991 cena produktu wytworzonego przez rolników została obniżona o 63 proc. A realne dochody gospodarstw rolnych spadły o 40 proc. Taka zapaść zostawia rany na lata.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama