Unijne miliardy „wywalczone” dla kraju cieszą zarówno rząd, jak i jego oponentów. Powszechne odczucie jest takie, że jak dają, to trzeba brać. Psychologicznie zawsze jest przyjemniej dostać (za friko) więcej pieniędzy niż mniej. Ponadto, jak się zdaje, nikt nie wątpi, że owe miliardy dobrze posłużą gospodarce. Mam jednak pewne wątpliwości co do realnych efektów owych miliardów, które mają trafić do Polski.

Po pierwsze, należy się zastanowić, co realnie dzieje się z funduszami napływającymi z Brukseli. W kraju należącym do strefy euro fundusze te można wydatkować bezpośrednio – na takie lub inne konkretne cele, których realizacja jest możliwa właśnie dzięki owym funduszom – w tym np. na płace pracowników sektora publicznego. Korzyści z transferów otrzymywanych przez kraje eurolandu wydają się oczywiste (co zresztą wcale oczywiste nie jest). W Polsce lwią część funduszy z Brukseli trzeba jednak najpierw wymienić na złotówki. W ostatecznym rachunku złote, na które wymienia się owe fundusze, pochodzą z emisji (w tym dodruku pieniędzy) realizowanej przez NBP. W rezultacie NBP emituje dodatkowy pieniądz krajowy – tak jak mógłby to zresztą także czynić bez żadnego napływu funduszy z UE! Fundusze napływające są tylko pokryciem emisji złotówek – jej psychologiczno-prawnym parawanem. NBP może przecież emitować równie dobre złotówki w związku z rosnącymi potrzebami kredytowymi krajowych firm i gospodarstw domowych (a także potrzebami finansów publicznych). Do tego NBP nie potrzebuje żadnej podkładki w postaci transferów otrzymywanych z UE. (Należy ubolewać, że osoby potępiające emisję pustego pieniądza – finansującego potrzeby budżetu – entuzjastycznie akceptują emisję równie pustego pieniądza zabezpieczanego księgowymi zapisami w NBP).
Co się dzieje z euro nabywanymi przy tej okazji przez NBP? W teorii mogłyby one znaleźć jakieś pożyteczne zastosowanie, np. w jakiś sposób ułatwić obsługę zagranicznego długu sektora publicznego, finansowanie importu itp. Na razie zagraniczny dług sektora publicznego Polski jest raczej niski, dość tani i nie wymaga wcale pilnej obsługi. Również finansowanie importu nie nastręcza problemu, gdyż wpływy z eksportu dorównują, a ostatnio przewyższają, wydatki na import.
W dotychczasowej praktyce (ekonomicznej i prawno-instytucjonalnej) fundusze unijne skupowane przez NBP ostatecznie prowadzą głównie do powiększania oficjalnych aktywów rezerwowych. Ale rezerwy te wydają się obecnie więcej niż wystarczające. Na koniec grudnia ub.r. wyniosły one ponad 125 mld euro, przewyższając cały zagraniczny dług (brutto) sektora publicznego, wynoszący 109 mld euro.
Skupowanie przez NBP nadmiaru pieniędzy zagranicznych ma o tyle sens, że powstrzymuje ono nadmierne – a więc gospodarczo szkodliwe – umacnianie się złotego. Ponadto posiadanie pewnych rezerw oficjalnych jest niewątpliwie rzeczą chwalebną. Rzecz w tym, że nadmierne rezerwy niczemu realnemu w istocie wcale nie służą. Jeżeli napływ funduszy unijnych miałby się sprowadzać do gromadzenia bezużytecznych pieniędzy zagranicznych na kontach banku narodowego, to obecne emocje wokół sprawy dostępu do funduszy unijnych muszą się wydawać nieco przesadzone.
Po drugie, powszechnie żywi się przekonanie, że unijne miliardy przyczynią się do wydatnego przyspieszenia inwestycyjnego. W świetle dotychczasowych doświadczeń przekonanie to jest nieuzasadnione. W latach 2004–2020 (od początku obecności Polski w UE) gros płatności netto trafiających do Polski można zakwalifikować jako mające przeznaczenie inwestycyjne. Szacuję, że takie przeznaczenie mogło mieć ok. 111 mld euro, z sumy ogólnej wynoszącej ok. 133 mld. Jednak w latach 2004–2019 udział inwestycji w produkcie krajowym brutto (PKB) był niski – 19,8 proc. Jest to mniej niż w latach przygotowań do przystąpienia do UE (1998–2003), gdy udział ten wynosił 21,5 proc. Nawet za Jaruzelskiego, w skrajnie kryzysowych latach 80., udział ten był wyższy (20,9 proc.). Owszem, od 2004 r. obserwujemy wzrost udziału inwestycji sektora publicznego (średnio do 4,4 proc. PKB – z 3 proc. w latach 1998–2003). Jednocześnie jednak obniżył się udział inwestycji sektora prywatnego, odpowiednio z 18,5 proc. do 15,4 proc. Nie bagatelizuję korzyści wynikających z upiększania centrów miast nowymi wodotryskami, okalania dróg betonowymi płotami dźwiękochłonnymi i innych inwestycji publicznych tego rodzaju. Bez dwóch zdań, wykonawcy owych jakże istotnych publicznych zadań inwestycyjnych mają wszelkie powody do zadowolenia. Jednak w ostatecznym rachunku o przyszłości gospodarczej kraju zadecyduje kapitał produkcyjny inwestowany przez sektor prywatny. Transfery z UE niczego tu nie poprawiły – nowego kapitału prywatnego jest po prostu bardzo mało.
W kontekście rozważań o realnych skutkach napływu środków pomocowych nie od rzeczy będzie przywołać doświadczenie niemieckie. Od zjednoczenia Niemiec (w 1991 r.) władze zdołały wpompować w dawną NRD transfery, dotacje itp. w sumie sięgające nawet 2 bln euro lekko licząc. Wcale nie postawiło to gospodarki wschodu Niemiec na nogi!
*emerytowany pracownik naukowy Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych, w latach 2005–2009 członek zespołu doradców ds. polityki pieniężnej Parlamentu Europejskiego