Oficjalnie dyskryminacja wiekowa w Dolinie Krzemowej nie istnieje. Prawo pracy jest w USA nieubłagane i proces przeciwko firmie z takiego oskarżenia to proces wygrany. Dolina Krzemowa uprawia więc dyskryminację w sposób zawoalowany, delikatny. Ponieważ tempo zmian w branży jest zawrotne, zawsze można komuś zarzucić, że za czymś nie nadąża, że za wolno się uczy lub że preferuje przestarzałe rozwiązania.
Długa lista doświadczeń zawodowych nie jest tutaj atutem, o wiele częściej – kulą u nogi. Dlaczego? Po pierwsze ktoś, kto „tak dużo wie” i „tak dużo w zawodowym życiu osiągnął”, pewnie będzie chciał korzystać ze sprawdzonych już rozwiązań. A to hamuje wynalazczość, zaś Dolina Krzemowa wymaga nieustannej rewolucji. Po drugie – od czasu, gdy twórca Facebooka Mark Zuckerberg oświadczył, by w branży nie wierzyć nikomu powyżej trzydziestki, jego słowa potraktowano jak objawioną prawdę.
Botoks i klapki do pracy
– Kolosalny sukces Facebooka, Google’a, Twittera, Pinterestu, których wspólnym mianownikiem jest bardzo młody wiek ich szefów, sprawił, że inwestorzy o wiele chętniej finansują pomysły młodych, bo a nuż któryś z nich okaże się rewolucją na miarę FB – tak tłumaczy to kuriozum Steven Blank, współzałożyciel tak znanych start-upów jak Convergent Technologies i E.piphany, dziś wykładowca w California Institute of Technology. – Przesłanie Zuckerberga do nich przemawia. Inwestorzy wiedzą, że za swoje pieniądze tylko od młodych ludzi bez zobowiązań rodzinnych otrzymają tak ogromne zaangażowanie. Że kupią bezgraniczne skoncentrowanie się na pomyśle, że jak zajdzie taka potrzeba, to młodzi i trzy dni bez snu przesiedzą nad projektem. Rządzi prawo młodszego, silniejszego, wytrzymalszego. Dolina Krzemowa to darwinizm w czystym wydaniu – mówi.
Co więc robią „krzemowi starcy”, którym do emerytury zostało kilkadziesiąt lat, a którzy chcą utrzymać pracę? Po pierwsze – odmładzają się. Chirurg plastyczny Seth Matarasso z San Francisco, właściciel świetnie prosperującej kliniki, przyznaje, że żyje głównie z Doliny Krzemowej. To dla niego świetny biznes, bo na samych kobietach z północnej Kalifornii by nie zarobił. W przeciwieństwie do koleżanek z Santa Monica, wyjaśnia, panie z okolic San Francisco pozostały wierniejsze ideom feminizmu, więc zamiast usuwać zmarszczki, wolą wybrać się w podróż dookoła świata. Za to rzesze informatyków i fizyków, wszelkiej maści projektanci mediów społecznościowych, programiści oraz matematycy – wszyscy w okolicach czterdziestki – bez wahania wydają tysiące dolarów na operacje poprawiające wygląd, na zabiegi dermabrazji i odmładzania laserem. A zwłaszcza botoks – Matarasso twierdzi, że dzięki nim stał się drugim na świecie pod względem „sprzedaży” dostawcą jadu kiełbasianego na rynek.
Po drugie – kopiują styl ubierania się Zuckerberga. Bluza z kapturem, najlepiej z logo uniwersytetu, który się kończyło, albo ulubionej drużyny sportowej. Bo jeśli ktoś chodzi w garniturze – wiadomo, że przyjechał z nudnego Wschodniego Wybrzeża, jeśli w koszulce polo – to jest przyjezdnym inżynierem, który gości na konferencji.
Świetnie odmładzają też spodenki do kolan oraz T-shirt z nietuzinkowym wzorem. W tworzeniu wokół siebie klimatu luzu, wręcz dozy niedojrzałości, która kojarzona jest w Dolinie z wysokim IQ – bo przecież geniusze nigdy nie dorastają – pomagają klapki zakładane przez odważnych nawet na biznesowe spotkania i bransoletka z rzemyka na przegubie dłoni.
Quo vadis, Dolino Krzemowa?
Niedawno tygodnik „The New Republic” opublikował tekst „Silicon Valley’s Brutal Ageism” (Brutalna dyskryminacja wieku w Dolinie Krzemowej). Jego autor Noam Scheiber opisał historię Nicka Stamosa, wynalazcy po czterdziestce piątce, który wraz z innym „staruszkiem”, 50-letnim inwestorem Danem Scheinmanem, usiłuje zdobyć pieniądze na sfinansowanie projektu o nazwie nCrypted Cloud (to usługa pozwalająca przechowywać w chmurze pliki w wersji zaszyfrowanej).
Scheinman i Stamos nowicjuszami w branży nie są. Pierwszy ma na koncie wiele udanych inwestycji, w tym w komunikator na urządzenia mobilne o nazwie Tango, którego używa ponad 200 mln internautów. Drugi był prezesem kilku start-upów, których obecna wartość rynkowa przekracza miliard dolarów. Scheiber towarzyszy swoim bohaterom w spotkaniach z potencjalnymi inwestorami i przekonuje się, że środowisko uważa Scheinmana za wariata – bo kto ryzykuje wspieranie „starszych gości”, a Stamosa za emeryta, którego traktuje się z mieszaniną pobłażliwości i podejrzliwości.
Ci sami inwestorzy ledwie kilka miesięcy wcześniej bez mrugnięcia okiem wyłożyli 5 mln dol. na firmę dwudziestolatka o nazwie Outbox, która za 5 dol. abonamentu wyjmowała listy ze skrzynek pocztowych swoich klientów, skanowała je i odsyłała w wersji elektronicznej. Biznes padł już po kilku miesiącach, bo nie znaleziono wystarczającej liczby klientów. Gwoździem do trumny Outboxu były badania rynku wykazujące, że poza Doliną Krzemową większość ludzi nie widzi żadnego sensu w takiej usłudze. – Na abonament decydowali się tylko ci, którzy wracają z pracy w środku nocy lub nie wracają z niej wcale i usiłowali tak zorganizować sobie życie, by wszystko było im podane na tacy – skomentował los Outboxa jeden z bohaterów reportażu.
„Dyskryminując starszych, branża elektroniczna może doprowadzić do sytuacji, w której dzięki nowym technologiom wszyscy będziemy mogli się ze sobą łączyć i komunikować w absolutnie każdych warunkach i korzystać z rozrywki za pomocą zupełnie rewolucyjnych platform. Jednak przyjdzie nam słono za to zapłacić, bo nikt nie będzie szukał przełomowych rozwiązań np. w biotechnologii czy medycynie” – konkluduje Noam Scheiber.
„Silicon Valley’s Brutal Ageism” odbił się bardzo szerokim echem w amerykańskich mediach, a część ekspertów była w swoich sądach radykalna. – Co z tego, że jest miejsce skupiające najbardziej kreatywne mózgi świata, jeśli wynalazki geniuszy do niczego się nam życiu nie przydają? – pytano.
Tu chodzi wyłącznie o pieniądze, głupcze
To oczywiście skrajnie pesymistyczna wizja, ale trudno odmówić jej racji. Ja także zaliczam się do grona ludzi, którzy w Dolinie Krzemowej żyć nie mogą. Mieszkałam tam i pracowałam na początku mojej emigracyjnej drogi w USA, ale uciekłam przy pierwszej okazji. Bo nie byłam w stanie wytrzymać posuniętego do granic ludzkiej wytrzymałości pracoholizmu i dominującej atmosfery nieustannych zmian.
Nie miałam dzieci, ale rozmowy z tymi, którzy już je posiadali, dotyczyły zapisów na letnie kolonie, które były organizowane pod hasłem „Twój pierwszy start-up” – celem obozu było przygotowanie dzieci do pracy w Dolinie Krzemowej. „Poznaj podstawy zarządzania firmą i stwórz swój własny biznesplan, który przedstawisz inwestorom” – reklamował owe kolonie, przeznaczone dla dzieci w wieku 7–12 lat, ich organizator. Uciekłam z Krzemowej Doliny, bo miałam inne pomysły na to, jak moje przyszłe dzieci będą spędzać wakacje.
Nie godzę się na dyskryminację ze względu na wiek i, podobnie jak Schieber, uważam, że programowe odrzucanie wiedzy i doświadczenia nie może wyjść wszystkim na dobre. Jednak bagaż własnych doświadczeń wyniesionych z Doliny Krzemowej nie pozwala mi jednocześnie wierzyć w to, że jej mieszkańcy pozwoliliby sobie na tak ryzykowną nonszalancję. Wiele można o Dolinie Krzemowej powiedzieć, ale nie to, że brak jej instynktu samozachowawczego.
Postanowiłam zapytać o to Erica Mittlera, który w wieku 46 lat jest nie tylko „krzemowym staruszkiem”, do tego właśnie poszukującym nowej posady, ale przy tym prawdziwym tubylcem urodzonym i do dziś mieszkającym w Berkeley. Zna mentalność tutejszych inwestorów, bo jako szef programistów w kilku start-upach (m.in. Circle Vivendi i Sunverge Energy) pracował z nimi na co dzień. Wie, jakie są mechanizmy rekrutacji pracowników, bo sam je ustalał.
– Nie jestem ze szkoły Zuckerberga, nie uważam, że rację ma tylko młodość. Ale Scheiber przeoczył pewną kluczową sprawę. Nie można oceniać Doliny w ten sam sposób jak resztę świata. Bo to twór komercyjny, model biznesowy, w którym nie szuka się nowych technologii, lecz idei. Zaś wielkie idee mają największe szanse na narodziny w miejscu, w którym zbierzemy razem ludzi niecharakteryzujących się podobnymi kwalifikacjami i doświadczeniem zawodowym, a pokrewnym intelektem – uważa Mittler.
Nie jest przypadkiem, uważa Eric, że gdy odwiedzimy biuro FB w Menlo Park, to poczujemy się jak na uniwersyteckim kampusie. Spotkamy tam ludzi, którzy są do siebie podobni nie dlatego, że są niemal identycznie ubrani, lecz dlatego, że mają podobny osąd świata i w podobny sposób go analizują. Firmy szukają więc tak naprawdę pokrewnych sobie dusz nadających na tych samych falach.
Eric Mittler obrazuje to przykładowym pytaniem z rozmowy kwalifikacyjnej. – Jak ułożyć na okrągłym stole monety jednocentowe, by zmieściło się ich jak najwięcej? Większość fachowców będzie w stanie napisać na poczekaniu program komputerowy do przeprowadzenia obliczeń i poda tę liczbę oraz sposób układania monet. Ale posadę dostanie ten, kto oznajmi: to pytanie jest głupie. Lub przynajmniej powie: porozmawiajmy o tym stole i o monetach. Jakie są: zniszczone, wyszczerbione, stare czy nowe, a dalej – co wiemy o stole? Na taką odpowiedź szybciej wpadnie osoba, która wywodzi się z określonego środowiska, kultury, uczęszczała do szkół, gdzie promowano taki tok myślenia. To nie jest sprawiedliwa ani poprawna politycznie platforma, ale to działa – wyjaśnia.
Czy to znaczy, że za jakiś czas Dolina Krzemowa stanie się miejscem życia i pracy wyłącznie młodych, zanurzonych w świecie własnych fantazji singli? Jest tajemnicą poliszynela, że „staruszków” wykurzają z okolicy nie tylko nieprzychylni pracodawcy i inwestorzy, lecz także ceny nieruchomości windowane przez młodych bogaczy do niebotycznych poziomów. Średnia cena domu jednorodzinnego w hrabstwie Santa Clara przekroczyła pod koniec ubiegłego roku milion dolarów, mieszkania – pół miliona. O utratę kontaktu z realnym światem i jego realnymi potrzebami rzeczywiście będzie wtedy prościej niż kiedykolwiek.
Eric Mittler odpowiada na moje obawy śmiechem. – Nie ma takiej możliwości. Nie każdego będzie stać, by tu żyć, to prawda. Zapewne nie dopuścimy przez to do głosu kilku nowych potencjalnych Zuckerbergów, Brinów i Jobsów, to też prawda. Ale o to, że Dolina zatraci poczucie rzeczywistości, nie ma najmniejszych obaw – przekonuje.
– Pracownicy Doliny pozują na rewolucjonistów, których jedynym zadaniem w życiu jest zmieniać świat, ale tak naprawdę od początku do końca chodzi tu tylko o jedną rzecz: o pieniądze. Jeśli w którymś momencie okaże się, że maszynka przestaje sypać zielonymi, to ta maszynka bardzo szybko zacznie produkować to, czym świat będzie zainteresowany. Nie zapominajmy przy tym, że Dolina Krzemowa posiada jeszcze jedną niezwykłą cechę: umie nas niezwykle skutecznie przekonywać, że potrzebujemy dokładnie tego, co nam podsuwa pod nos. Jak na razie te metody działania jej nie zawiodły – konkluduje Mittler.