Czy kapitalizm ma płeć? Oczywiście, że tak. To system stworzony przez mężczyzn i dla mężczyzn. A w pokryzysowym świecie widać to jeszcze wyraźniej niż kiedykolwiek. Pytanie tylko, czy da się z tym cokolwiek zrobić
Czy kapitalizm ma płeć? Oczywiście, że tak. To system stworzony przez mężczyzn i dla mężczyzn. A w pokryzysowym świecie widać to jeszcze wyraźniej niż kiedykolwiek. Pytanie tylko, czy da się z tym cokolwiek zrobić
W klasycznej ekonomii nie ma kobiet. Nie odgrywają one żadnej roli ani u Adama Smitha, ani u Friedricha von Hayeka. Keynes przywołuje kobiety tylko w kontekście fikcyjnego konkursu piękności, który staje się dla niego metaforą niedoskonałości rynków kapitałowych. Marks tu i ówdzie poświęca im parę słów. Ale tylko jako dowód na opresję całej klasy robotniczej. Tak naprawdę jednak opisywany przez nich świat zaludniają producenci, konsumenci, robotnicy i posiadacze kapitału. Pozornie pozbawieni płci. Ale tak naprawdę zbudowani na obraz i podobieństwo samych ojców ekonomii. A więc mężczyzn.
Od tamtej pory minęło już trochę czasu. Tylko czy naprawdę tak wiele się zmieniło? Można mieć wątpliwości. Weźmy choćby już ponad czterdziestoletnią historię Nobla z ekonomii. Kobieta dostała tę nagrodę tylko raz. I to całkiem niedawno, bo w 2009 r. Była nią genialna Elinor Ostrom z Uniwersytetu Indiany. Jedna Ostrom kontra 71 facetów. Gdyby ekonomiczny Nobel był ciastkiem, to kobietom przypadło dotąd 1,4 proc. wypieku. To słabo nawet na tle innych dziedzin, w których przyznawane jest to wyróżnienie (tu panie stanowią jakieś 5,4 proc. ogółu nagrodzonych). Na dodatek na horyzoncie nie widać zbyt wielu wschodzących żeńskich gwiazd ekonomii. Wśród zdobywców medalu Johna Batesa Clarka dla najlepszego młodego ekonomisty (nagroda zwana jest czasem małym Noblem) pierwsza kobieta zagościła dopiero po... 60 latach. Była nią w 2007 r. Susan Athey. Od tamtej pory jest jakby trochę lepiej. Zaraz po niej (2010 r.) nagrodę dostała Francuzka Esther Duflo. A ostatnio (2012 r.) Amy Finkelstein. Wszystkie wymienione panie to jednak pokolenie wczesnych czterdziestolatek. Co oznacza, że ich kolejka do Nobla nadejdzie najwcześniej za dwie dekady z okładem.
Oczywiście liczba kobiet uhonorowanych najważniejszymi nagrodami w świecie naukowym to tylko jeden z przykładów faktycznej męskiej dominacji w świecie, w którym żyjemy. I to rzecz jasna wcale nie najważniejszy. Wskaźnikiem wymienianym w tym kontekście najczęściej jest niedostateczna reprezentacja kobiet na czołowych stanowiskach w polityce i (jeszcze bardziej) w biznesie. Oraz ewidentne różnice płac. Widać to w statystykach OECD, według których w większości krajów rozwiniętych kobieta zarabia jakieś 60-65 proc. tego, co mężczyzna. Niejednokrotnie wykonując dokładnie takie same obowiązki. Ta dziura w płacach to zresztą jedna z cech łączących gospodarki Pierwszego i Trzeciego Świata.
Dlaczego tak jest? Odpowiedź jest dość prosta. Dzieje się tak z powodu... kapitalizmu, który jest systemem z gruntu patriarchalnym. Nie mogło być inaczej. W końcu jest wytworem społeczeństw sprzed ery emancypacji. Ale to nie wszystko. Można nawet powiedzieć, że kapitalizm w miarę swojego rozwoju w wiekach XVIII i XIX stawał się coraz bardziej męski. Najbardziej było to widoczne w czasach rewolucji przemysłowej i pierwszej globalizacji, gdy kolejne obszary kuli ziemskiej (i kolejne społeczeństwa) zostały poddane brutalnej kolonizacji przez białego człowieka. I nie chodziło o przemoc czysto fizyczną. Australijska socjolog R.W. Connell poświęciła temu dwie głośne książki „Gender & Power” (1987) i „The Men and The Boys” (2000). Pisze w nich, że wczesnej ekspansji kapitalizmu towarzyszył kult specyficznie rozumianej męskości. Nowy system ekonomiczny sprawił, że by posiadać autorytet, nie wystarczyło już być mężczyzną tylko w sensie biologicznym. Konieczne stało się jeszcze dominowanie. Ale nie tylko (jak kiedyś) nagą siłą. Nowym kluczem do dominacji w coraz większym stopniu stawał się pieniądz. To wtedy zaczęło się wykręcanie funkcjonujących w poprzednich wiekach bezpieczników, czyli norm społecznych głoszących, że niepohamowane dążenie do bogactwa jest czymś „niegodnym”, „wstydliwym” i „plebejskim”. Teraz było inaczej. Chcesz pozostać prawdziwym mężczyzną? Musisz mieć kapitał. Bo inaczej zostaniesz w kulturowej hierarchii zdegradowany.
Zmiana nie zaszła z dnia na dzień. Walka starego z nowym trwała przez cały wiek XIX. I widać ją doskonale, nie szukając daleko, choćby w polskiej literaturze tamtego okresu. U Prusa, Orzeszkowej czy Kraszewskiego. Nawet jeszcze u Reymonta. Ostatecznie „nowe” wygrywa. I położone zostają fundamenty pod wielką akumulację kapitału, bez której zachodni kapitalizm w ogóle nie byłby możliwy. Nieprzypadkowo oparte na męskiej dominacji struktury stały się również podstawą powstających wówczas instytucji nowoczesnego życia społecznego. A ostatecznym celem każdej z nich była ochrona procesu akumulacji kapitału. Armie miały strzec go przed atakami z zewnątrz i w razie potrzeby otwierać nowe rynki. Biurokracje powinny robić to samo, tylko w odniesieniu do zagrożeń wewnętrznych. Podobnie sądy. A scentralizowane i hierarchicznie zbudowane szkoły miały za zadanie dopasowywać nowe pokolenia do potrzeb całego systemu. W wieku XX na horyzoncie pojawią się nowi wielcy i dyrygowani przez mężczyzn aktorzy kapitalistycznego życia społecznego: świat wielkich korporacji oraz rynków finansowych. I znów dodajmy, że dominują w nim wcale nie wszyscy mężczyźni, ale tylko ci najsilniejsi. Bo wczesny kapitalizm wyrzuca poza nawias całe rzesze mężczyzn ekonomicznie słabych, a więc głównie robotników oraz ludność krajów przez bogaty Zachód skolonizowanych. Oni nie mogą powiedzieć, że w nowym kapitalistycznym świecie w jakikolwiek sposób dominują.
A kobiety? Przez długi czas sądzono, że ich nieobecność na pierwszym planie budowy nowego kapitalistycznego świata jest prostym przedłużeniem tradycyjnego średniowiecznego patriarchatu. I w pewnym sensie tak było. Ale mniej więcej w latach 70. ubiegłego wieku ekonomiści (a właściwie ekonomistki) dostrzegły, że prawda jest dużo bardziej skomplikowana. Za prekursorkę tego typu badań uchodzi Dunka Ester Boserup, zmarła w 1999 r. ekonomistka wsi, która przez większą część życia zajmowała się czymś zupełnie innym. I jakby od niechcenia w 1970 r. opublikowała „Woman’s Role in Economic Development” („Rola kobiety w rozwoju ekonomicznym”). Tekst stał się trampoliną dla wielu kolejnych badaczek, które zaczęły się zastanawiać, czy aby na pewno kobietom żyje się w bogatych kapitalistycznych społeczeństwach coraz lepiej. Pewne wątpliwości miała co do tego na przykład Diane Elson z Uniwersytetu w Essex. Zwróciła nawet uwagę, że w kobiety w szczególny sposób uderza pewna specyficzna cecha systemu kapitalistycznego. Ze swej natury premiującego te zachowania, które najprostszą drogą prowadzą do wymiernych efektów ekonomicznych. Nie może przecież inaczej. W końcu przyświeca mu mordercza logika konkurencji: „Kto się nie rozwija, ten zaczyna się zwijać”. I to właśnie dlatego w kapitalizmie tak słabą siłę przebicia ma wszystko, czego efektów nie da się zmierzyć. Takie dziedziny są prędzej czy później uznawane za koszty i eliminowane. Słowem: kapitalizm koncentruje się i nagradza produktywną część gospodarki, a więc łatwą do opisania za pomocą kategorii pieniężnych. Zupełnie nie interesuje go zaś jej część „niepieniężna”. Tylko że – dowodziła Diane Elson – pech kobiet polega właśnie na tym, że w toku dziejów one wyspecjalizowały się właśnie w tej ostatniej dziedzinie.
„Wyspecjalizowały się” to oczywiście eufemizm. Kobietom wyboru nie pozostawiła biologia. Bo to one (i tylko one) rodzą dzieci, spełniając tym samym z punktu widzenia gospodarki (i całego społeczeństwa) funkcję absolutnie kluczową. Problem w tym, że wolny rynek (a więc mechanizm napędowy kapitalistycznej gospodarki) ma tendencję do tego, by tej funkcji nie doceniać. Dlaczego tak się dzieje? To klasyczny przykład sytuacji nazywanej przez ekonomistów dylematem wspólnego pastwiska. Gdy jeden z hodowców zaczyna nadmiernie korzystać ze wspólnej łąki, to zyskuje. Nie musi bowiem wypasać bydła na swojej własnej ziemi, a koszty przerzuca na wszystkich pozostałych. Gdy jednak pozostali hodowcy zaczynają myśleć podobnie i nadmiernie korzystają z pastwiska, nieuchronnie doprowadzają do jego degradacji. Więc w ostatecznym rozrachunku tracą wszyscy. Podobnie jest z gospodarką pieniężną i niepieniężną. Uczestnicy wolnorynkowej gry najchętniej koncentrują się na maksymalizacji własnego dobra. Z tej perspektywy wszystko, co niepieniężne i niewymierne, staje się kosztem. I jest prędzej czy później redukowane w morderczym konkurencyjnym wyścigu. Dlatego pojedynczy aktorzy umywają ręce od odpowiedzialności za takie rzeczy, jak choćby reprodukcja.
Jak to wygląda w praktyce? Weźmy choćby PKB. A więc najważniejszy wskaźnik ekonomiczny w kapitalistycznej gospodarce. Odgrywający wręcz rolę fetyszu, bo to jego zmiany decydują o polityce gospodarczej, prawodawstwie, kształcie instytucji życia ekonomicznego czy kosztach obsługi długu. Problem w tym, że pracy niepieniężnej w PKB nie widać. Długa pielęgnacja dzieci lub wnucząt albo opieka nad zniedołężniałymi rodzicami – to w wielu społeczeństwach obrazki nie tak znowu rzadkie. Można nawet powiedzieć, że im społeczeństwo biedniejsze, tym są one częstsze. W warunkach biednej gospodarki zarobki zazwyczaj nie pozwalają na wynajęcie dodatkowej osoby do pomocy, słabo jest też z opieką przedszkolną oraz geriatryczną. I efekt jest taki, że kobiety (bo tego typu obowiązki zazwyczaj spadają na ich barki) z punktu widzenia statystyki nie przykładają się do budowy dochodu narodowego. Choć przecież faktycznie jest zupełnie inaczej.
Niestety to dopiero początek problemów. Bo rodzenie dzieci i opieka nad rodziną wyrywa kobiety z rynku pracy. I sprawia, że są one z punktu widzenia pracodawcy dużo gorszym nabytkiem. Więc trudniej im znaleźć potem dobrą stałą pracę. Nieprzypadkowo to właśnie kobiety najliczniej zasilają szeregi prekariuszy, a więc „proletariuszy XXI wieku” (termin wymyślony przez brytyjskiego ekonomistę Guya Standinga), czyli osób funkcjonujących w warunkach permanentnej niepewności zatrudnienia. Prekariusz nie jest biedakiem i często kulturowo (na przykład pod względem wykształcenia) przynależy do klasy średniej. W umiarkowany sposób korzysta też z siatki zabezpieczeń socjalnych nastawionych jednak przede wszystkim na pomoc dla najbardziej potrzebujących. Z drugiej strony trudno mu w pełni uczestniczyć w obrocie gospodarczym, ponieważ kompletnie nie jest w stanie przewidzieć, jaka będzie jego sytuacja ekonomiczna za tydzień, miesiąc czy za pół roku. A także (czy raczej przede wszystkim) za lat kilkadziesiąt, gdy nadejdzie starość i okaże się, że kobietom bez ciągłości ubezpieczenia emerytalnego przysługują świadczenia niegwarantujące funkcjonowania na przyzwoitym poziomie. Efekt tego stanu rzeczy jest taki, że promujący gospodarkę produktywną kapitalizm stawia więc kobiety przed dylematem. Owszem, mogą ścigać się z mężczyznami. I często to z sukcesami robią, osiągając efektowne wyniki. Ale ceną jest zazwyczaj rezygnacja z tradycyjnej funkcji w gospodarce niepieniężnej. W tym bardzo często z macierzyństwa. Pół biedy, kiedy dzieje się tak na podstawie suwerennej decyzji. Często jednak odbywa się to z konieczności, gdy rezygnacja z dzieci albo zaniedbanie kontaktu z rodziną jest niczym innym jak wyeliminowaniem niepotrzebnego kosztu. Po przeprowadzeniu brutalnego ekonomicznego rachunku zysków i strat. Jednym z lepszych – choć niewolnym od wad – mechanizmów rozwiązania tego paradoksu jest zachodnioeuropejskie państwo dobrobytu, które w sposób świadomy dotuje kobiety (poprzez rozbudowany system zasiłków rodzinnych czy pielęgnacyjnych). Ale kraje, które – tak jak Polska – mogą pochwalić się co najwyżej państwem ćwierćopiekuńczym, kobietom na tym polu nie oferują prawie nic. Poza garścią pustych sloganów i obietnic.
Dlatego trudno z czystym sumieniem bronić tezy, że XX-wieczny kapitalizm przyczynił się do równouprawnienia kobiet. Można nawet dowodzić czegoś dokładnie odwrotnego: że dominujący w całym zachodnim świecie system gospodarczy pod wieloma względami jeszcze bardziej ugruntował ich podległość. Co z tego, że w ciągu ostatnich 50 lat kobiety gremialnie weszły na rynek pracy, skoro zajęły na nim pozycje na wskroś służebne (prace biurowe, handel detaliczny, branża sanitarno-opiekuńcza). I dlatego im wyżej w hierarchii zawodowej, tym kobiet nagle robi się mniej. – Istnieje symulacja pokazująca, że jeżeli w USA tempo zwiększania zatrudnienia kobiet na najwyższych biznesowych stanowiskach będzie utrzymywało się na poziomie takim jak w minionych 10–15 latach, to prawdziwe równouprawnienie osiągniemy w roku... 2046 – uważa Justin Wolfers, ekonomista z Uniwersytetu w Michigan i jeden z niewielu mężczyzn na poważnie zajmujących się ekonomią płci. Przy czym dodać trzeba, że szanse na utrzymanie tego tempa są marne.
Zmaskulinizowany świat biznesowo-menedżerski wykształcił bowiem mechanizmy obronne, za pomocą których próbuje zachować status quo. Dzieje się to nawet w krajach, w których parytety zostały wymyślone i cieszą się dużym przyzwoleniem społecznym oraz przychylnością ustawodawców. Na przykład w Norwegii teoretycznie aż 35 proc. składu zarządów stanowią kobiety. Ale faktycznie w większości przypadków są one tylko figurantkami. Jeśli zmierzyć odsetek kobiet członków zarządu wyposażonych w kompetencje wykonawcze, ich odsetek spada do ledwie 12–13 proc. W Szwecji – innym mateczniku feminizmu – w zarządach zasiada 25 proc. kobiet, ale faktyczną władzę oddano w ręce 16–17 proc. pań. Ale problem nie polega tylko na tym, że oto seksiści nie chcą zrobić dla kobiet miejsca na szczytach korporacyjnego świata. Często jest tak, że na najważniejsze posady brakuje chętnych pań, co jest z kolei efektem ich suwerennej decyzji, że nie chcą (lub nie mogą) uczestniczyć w morderczym wyścigu, którego reguły zostały napisane przez mężczyzn. Na przykład tak, jak określił to kiedyś jeden z przedsiębiorców z Doliny Krzemowej: „Cały pomysł polega na tym, by pracować po 14–16 godzin na dobę. Nie zostawiać w zapasie absolutnie nic. Zawsze na granicy swoich możliwości”.
Ale gdyby to było takie proste, że kobiety mogą albo wejść do męskiego wyścigu, albo wrócić sobie na pozycję strażniczki domowego ogniska. Niestety – to nie jest możliwe. Cena, jaką przyszło zapłacić kobietom za XX-wieczną emancypację, jest bardzo wysoka. I już została zapłacona. Kilka lat temu Wolfers razem z ekonomistką Betsey Stevenson (a prywatnie żoną) przeprowadził badanie dotyczące zadowolenia z życia u mieszkanek bogatego Zachodu. – Przeżyliśmy szok, bo okazało się, że kobiety wcale nie stały się dzięki przemianom obyczajowym szczęśliwsze – relacjonuje Wolfers. W USA w latach 70. odsetek pań oceniających swoje życie jako „bardzo szczęśliwe” wynosił jakieś 22 proc. Od tamtej pory – mimo wszystkich niezaprzeczalnych sukcesów ruchów feministycznych – nie poszedł nawet odrobinę w górę. Wynik badania przeprowadzonego w 12 krajach zachodniej Europy (nie było wśród nich Polski) okazał się z grubsza taki sam. Mimo lepszych pensji, powszechnego wejścia na uniwersytety i zyskania kontroli nad płodnością również Europejki deklarowały, że nie są ze swojej egzystencji jakoś szczególnie zadowolone. Ale najlepsze pojawia się dopiero na koniec: w tym samym okresie mężczyźni zaczęli się cieszyć życiem jak nigdy przedtem. Ten paradoks wyjaśnić można na wiele sposobów. Może wyemancypowane kobiety stały się bardziej szczere. A może to kwestia punktu odniesienia. – Bo czterdzieści lat temu kobieta porównywała się co najwyżej z sąsiadką z domu obok. Do poprawienia samopoczucia wystarczyło już to, że jej dom wygląda ładniej, a ona sama ma mniej problemów z dzieciakami. Dziś bardzo prawdopodobne, że ta sama kobieta wybrała karierę, o której czterdzieści lat wcześniej nie mogłaby nawet pomarzyć. Ale oznacza to również, że na co dzień musi konfrontować się z wieloma kobietami sukcesu, które szturmują kierownicze stanowiska i nierzadko otrzymują wysoką pensję – zastanawia się Wolfers.
A może rację ma socjolog z Berkeley Arlie Hochschild, która już w 1989 r. w głośnej książce „The Second Shift” („Druga zmiana”) dowodziła: kobiety weszły ochoczo na rynek pracy, odciążając mężczyznę w roli żywiciela rodziny, jednocześnie jednak nie pozbyły się do końca swojej dawnej roli strażniczki domowego ogniska. Oczywiście część domowych obowiązków uległa mechanizacji ,ale mentalna odpowiedzialność za prowadzenie domu pozostała po stronie kobiety. W efekcie wylądowała faktycznie na dwóch etatach. Jednym w pracy, a drugim w domu. Jakby na potwierdzenie tej tezy kilka lat temu Alan Krueger z Princeton przeprowadził frapujące badanie. Mierzył, ile czasu dziennie kobiety i mężczyźni poświęcają na robienie rzeczy, które nie sprawiają im większej przyjemności. Przy okazji wyszło właśnie, że te same rzeczy są dla mężczyzn dobrą zabawą, natomiast dla kobiet przykrym obowiązkiem. Na przykład rodzinne spotkania. Dla facetów to okazja do wspólnego obejrzenia meczu na sofie przed telewizorem w towarzystwie ojca czy szwagra. Dla kobiety ta sama czynność bardziej przypomina pracę. Wiąże się z koniecznością przygotowań czy pomaganiem rodzicom w obowiązkach, z którymi sobie nie radzą. Krueger zauważył nawet, że przepaść pomiędzy kobietami i mężczyznami powiększa się nawet na tym polu. Jeszcze czterdzieści lat temu typowa Amerykanka spędzała na nielubianych czynnościach tygodniowo ok. 40 minut więcej niż Amerykanin, dziś ta różnica urosła do 90 minut.
Na dodatek na ten obraz pozornej emancypacji nakłada się drugi, czyli prawdziwa i nawet jakoś specjalnie nieskrywana orgia męskości, która charakteryzowała dojrzały kapitalizm końca XX w. To był czas, którego symbolem stał się Davos Man (określenie spopularyzowane swego czasu przez tygodnik „The Economist”), czyli pewny siebie, racjonalny i dominujący mężczyzna. Przedsiębiorca lub finansista. Znamy go z wielu obszarów. Również kultury popularnej. I wielu książek z gatunku non-fiction. Od głośnej książki „Moral Mazes. The World of Corporate Managers” („Moralne pułapki. Świat menedżerów największych korporacji”) socjologa Roberta Jackalla (1988 r.) po choćby „Wielki szort” Michaela Lewisa (2010 r., jest wydany po polsku), czyli kronikę pompowania bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości w USA. Z których wynika, że na szczytach współczesnej kapitalistycznej gospodarki stężenie testosteronu dawno temu przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice i było jedną z głównych przyczyn krachu 2008 r. A pewnie i wielu poprzednich.
Pytanie tylko, czy ten model męskiego kapitalizmu może się zmienić? Gorliwy obserwator zobaczy pewnie kilka promyków nadziei. Jednym z nich jest na przykład inicjatywa z Islandii, gdzie jeszcze w 2007 r. (a więc przed kryzysem) powstał fundusz Audur Capital – założona przez dwie kobiety instytucja finansowa propagująca żeńskie podejście do obracania pieniędzmi, opierające się na takich zasadach jak większa świadomość ryzyka, kapitał emocjonalny czy odejście od absolutyzacji zysku. Albo badania francuskiej ekonomistki Esther Duflo z MIT, która na przykładzie eksperymentów terenowych z Indii pokazała, że organizacje samorządowe, gdzie we władzach zasiadało więcej kobiet, inwestowały ponadprzeciętne sumy w edukację. A tam, gdzie kobietom udzielano mikropożyczek na rozruch przedsiębiorczości, pieniądze częściej wracały do wierzycieli. To wszystko jednak to najwyżej intrygujące wysepki, które nie muszą układać się w szerszy trend. I na razie nic nie wskazuje, by miał się on pojawić.
Ciekawym rozwiązaniem systemowym są płciowe kwoty i parytety w polityce i biznesie. Można w nich widzieć rzecz jasna przejaw przesadnego dążenia do ingerowania w wolny rynek, ale da się też spojrzeć na sprawę tak, jak ekonomiści behawioralni. Tak jak kilka lat temu Peggy Lee i Erika Hayes James w pracy zatytułowanej „She-E-Os” (ang. gra słów polegająca na feministycznej przeróbce skrótu CEO – red.). Ekonomistki pokazały w niej, że w pierwszej chwili rynek bardzo nerwowo reaguje na ogłoszenie, iż na czele spółki giełdowej stanie kobieta. Akcje tracą wówczas średnio 3,7 proc. W tym samym czasie na tym samym rynku akcje firm, na których czele postawiono prezesów facetów, traciły mniej, bo tylko 0,5 proc. Gdyby jednak dążyć dalej, to wychodzi, że w dłuższym okresie firmy osiągały podobne wyniki. Nieważne, czy były zarządzane przez wysokich facetów w garniturach w prążki, czy przez kobiety. Innymi słowy: nie ma żadnego przekonującego dowodu na to, że kobieta jest gorszym CEO od mężczyzny. Nie ma również dowodów, że jest prezesem lepszym. Oznacza to po prostu, że rynki się pomyliły. Mocniej karały firmy, gdzie na czele stawały kobiety, choć nie miały do tego żadnych sensownych historycznych przesłanek. Czysty absurd, który pokazuje, jak płciowe przesądy inwestorów doprowadzały do nieuzasadnionych giełdowych spadków. Czy dzięki płciowym kwotom można by te nieuzasadnione rynkowe aberracje naprawić? Możliwe.
Możliwe jednak również, że będzie to tylko czysta kosmetyka i że w warunkach realnie istniejącego kapitalizmu niewiele da się zmienić, bo jego instrukcję obsługi napisali mężczyźni. A żeby wymusić prawdziwe zmiany, musiałoby powstać coś zupełnie nowego. Jednak zarysów tego czegoś jak na razie nie widać.
Dominujący w zachodnim świecie system gospodarczy ugruntował podległość kobiet. Co z tego, że w ciągu ostatnich 50 lat weszły na rynek pracy, skoro zajęły na nim pozycje służebne
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama