Kolejne amerykańskie stany, po Kolorado i Waszyngtonie, rozważają legalizację rekreacyjnego użycia marihuany. Bo trawka to wielomiliardowy biznes, który płaci spore podatki.
Paliłem zioło jako dzieciak. Dziś uważam to za zły nawyk, niewiele odbiegający od palenia papierosów, od których byłem uzależniony przez spory kawałek dorosłego życia. Jednak nie sądzę, żeby zioło było bardziej niebezpieczne niż alkohol – rzucił Barack Obama w rozmowie z szefem magazynu „New Yorker”. David Remnick, doświadczony wyga, natychmiast dostrzegł lukę w gardzie prezydenta. – A więc jest mniej niebezpieczne? – zapytał. Cisza. W chwilach, gdy pada trudne pytanie albo Obama próbuje nie powiedzieć czegoś, co królowałoby w mediach przez tygodnie, takie pauzy są nagminne.
– W kategoriach wpływu na indywidualnego konsumenta palenie marihuany nie jest czymś, do czego bym zachęcał. Powiedziałem już córkom, że to zły pomysł, że to strata czasu, że to nie jest zdrowe – zaczął ostrożnie raz jeszcze. I przeszedł do sedna. – Dzieciaki nie powinny trafiać za to do więzień, w sytuacji gdy faceci, którzy pisali
prawo, prawdopodobnie robili to samo. Ważne, żeby legalizacja marihuany w Kolorado i Waszyngtonie poszła dalej, bo trzeba skończyć z sytuacją, w której olbrzymia liczba ludzi przy tej czy innej okazji złamała prawo, a tylko nieliczni zostali za to ukarani – skwitował.
Mimo wszystkich zastrzeżeń, jakimi Obama opatrzył wypowiedź, burzy nie dało się uniknąć. Przez kilka tygodni riposty i komentarze rozmaitych graczy amerykańskiej
polityki nie cichły. Jedno nie ulega wątpliwości: lawina, jaką jest proces legalizacji trawki, ruszyła.
Każdego obrabowano raz
Napastnik udawał kuriera do chwili, w której wyciągnął gaz pieprzowy – w wersji „ultra” na niedźwiedzie – i zabrał sprzedawcom całą trawkę, jaką mieli pod ręką. Inny przyszedł nieco lepiej wyposażony: siekierą porąbał drzwi prowadzące do pomieszczenia, w którym znajdował się zapas marihuany, a sejf sforsował za pomocą piły tarczowej. Jeszcze inni uciekli się do metod klasycznych: jeden kopnięciem wywalił drzwi do sklepu i wymierzył do sprzedawców z pistoletu, drugi wszedł na zaplecze i załadował do torby marihuanę wartą 10 tys. dol. Od kilku tygodni
sklepy z trawką – zwłaszcza w Kolorado – są w stanie oblężenia. Najmniej wyrafinowani złodzieje próbują wybijać szyby za pomocą kamieni czy cegieł. Inni robią podkopy albo próbują wyrwać drzwi za pomocą aut terenowych. Rekordzista z Denver zainwestował: wbił się w drzwi magazynu swoim audi.
– Dziś każdy w branży ma koszmary nocne – mówi Michael Elliot, dyrektor działającej w Kolorado grupy lobbingowej Marijuana Industry Group. – Napadniesz na sklepik, zgarniesz 20 dolców. Napadniesz na sklep z marihuaną i – jeśli masz dobry dzień – stajesz się bogatszy o 300 tys. dol. Tylko kwestią czasu jest, zanim ktoś zarobi kulkę – sekunduje mu Mitch Morrisey, prokurator z Denver. Nie to, żeby handlarze ziołem byli nieprzygotowani. Od 2010 r. mnożyły się wskazówki i wymagania władz stanowych, dzięki którym amerykańska wersja coffee shopów miała stać się twierdzą nie do zdobycia – alarmy, zbrojenia na oknach i drzwiach, broń dla pracowników. Jednak wszystko na nic. Z policyjnych danych wynika, że w 2009 r., kiedy w Kolorado funkcjonował jeszcze handel trawką wyłącznie w celach leczniczych, celem ataku było 17 proc. z ponad trzystu sklepów sprzedających marihuanę. Rabusie chętniej wybierali banki (co trzeci był celem napadu) lub sklepy z alkoholem (co piąty). Dziś sytuacja jest odmienna – w ciągu ostatnich dwóch lat dokonano 317 napadów na coffee shopy, co oznacza, że statystycznie co drugi został zaatakowany. Sami sprzedawcy idą w szacunkach jeszcze dalej. – Myślę, że każdy z nas został obrabowany przynajmniej raz – szacuje Jonathan Salfeld, właściciel Local Product of Colorado, sklepu z marihuaną oddalonego o przecznicę od siedziby
policji w Denver. On padł ofiarą napadu dwukrotnie.
Salfeldowi i jego kolegom pozostaje jedno: uzbroić pracowników. Tak zrobił Elliot Klug, właściciel coffee shopu o nieco mylącej nazwie: Pink House. – Powiedzmy, że mamy tu paru ludzi pod bronią – mówi z nutą ironii. Jednocześnie nie ukrywa, że sprzedawcy zioła mają nikłe szanse na znalezienie chętnej do współpracy agencji ochrony. Bo to zbyt duże ryzyko. Wyjątkiem jest Blue Line Protection Group, firma Teda Danielsa, byłego gliniarza i weterana amerykańskiej armii. Tyle że Daniels liczy sobie za usługi od 5 do 15 tys. dol. miesięcznie. Ale na bezrybiu i rak ryba, Daniels codziennie zyskuje nowych klientów. – Nawet firmom sprzedającym opancerzone
samochody powiedziano, żeby nie robiły z nami interesów – podkreśla Klug.
Coffee shopy z Denver to dla rabusiów eldorado: nie dość, że towar najlepszej jakości i warty dziesiątki tysięcy dolarów, to jeszcze sklepowe kasy kryją rosnące od dwóch miesięcy w astronomicznym tempie stosy gotówki, której właściciele nie mają gdzie przekazać. W roku podatkowym 2013 (dobiegł końca we wrześniu) władze stanu Kolorado zainkasowały od branży niemal 10 mln dol. podatków, co oznacza sprzedaż na poziomie 329 mln dol. W I kw. bieżącego roku podatkowego (październik – grudzień ub.r.) wartość sprzedaży sięgnęła 109 mln dol. – a to wciąż dane sprzed legalizacji sprzedaży trawki w celach rekreacyjnych. Problem jednak w tym, że banki – powołując się na federalne przepisy – odmówiły współpracy z branżą. Być może dlatego, że właśnie uświadomiły sobie, czym zajmują się ich klienci. – Przez jakiś czas istniały okoliczności, w których część banków robiła z nimi interesy, zapewne bezwiednie, bo nikt specjalnie nie koncentrował się na tej sprawie – twierdzi przewodniczący Colorado Bankers Association Don Childears. Dzwonkiem alarmowym stały się ostrzeżenia Departamentu Sprawiedliwości i DEA, agencji ds. walki z narkotykami, przed potencjalnymi skutkami legalizacji marihuany. – Myślę, że większość z nas uznała, że banki nie mogą być w żaden sposób związane z narkobiznesem – mówi Childears. Stawką nie jest tu więzienie – z tego stosunkowo łatwo byłoby się zapewne wykpić. Banki ryzykują czymś ważniejszym: zawieszeniem licencji i karami finansowymi, zwłaszcza związanymi z pogwałceniem Bank Secrecy Act oraz Anti-Money Laundering Act (obie ustawy dotyczą walki z praniem brudnych pieniędzy).
Władze Kolorado oszacowały obroty branży – w ciągu bieżącego roku podatkowego z rąk do rąk przejdzie towar wartości miliarda dolarów. Dziesiąta część tej sumy trafi do skarbca gubernatora. Ten już dzieli wpływy z podatków: na zapobieganie narkomanii, leczenie uzależnionych, system publicznej służby zdrowia, budowę szkół
Biały Dom próbował rozproszyć obawy bankierów, interweniując w połowie lutego. Wydane naprędce wytyczne departamentów sprawiedliwości i skarbu sprowadzały się do ośmiu punktów, m.in. unikania przyjmowania pieniędzy od handlarzy, którzy sprzedawaliby trawkę nieletnim, i tych, którzy dzielą się pieniędzmi z mafiami. – Departament Sprawiedliwości podziela obawy urzędników i agencji co do ryzyka dla bezpieczeństwa publicznego związanego z firmami, które obracają znacznymi ilościami gotówki – wyjaśniała Allison Price, rzeczniczka departamentu. – Wskazówki mają w zamierzeniu zwiększyć dostępność usług finansowych dla przedsiębiorstw handlujących marihuaną – tłumaczyła. Nic z tego. American Bankers Association uznało, że to za mało. Z ankiety przeprowadzonej pospiesznie po upublicznieniu wskazówek administracji wynika, że gotowość do otwarcia rachunków firmom legalnie handlującym marihuaną deklaruje jeden bank: Numerica Credit Union ze Spokane Valley. Jeden na setki tysięcy. Na dodatek administracja – jako władza wykonawcza – nie ma wystarczających kompetencji, by tworzyć przepisy dla sektora bankowego. – Ustawa przyjęta przez Kongres to jedyny sposób, by rozwiązać problem – dorzuca szef stowarzyszenia bankierów z Kolorado.
Optymiści obstawiali, że obsługą kontrowersyjnej branży mogłyby się zająć – przynajmniej na początku – niewielkie instytucje bankowe, dla których wpływy z handlu trawką byłyby znaczącym zastrzykiem gotówki. Niestety. – Nowe wskazówki dla bankierów wymagają masy papierkowej roboty, żeby zadowolić federalnych regulatorów i prokuratorów – podkreśla Karen Thomas z Independent Community Bankers of America. – To działania bardzo złożone i zbyt ryzykowne, w sytuacji gdyby bank o czymś zapomniał – dodaje. Zwłaszcza że należałoby raportować o każdej transakcji gotówką, której wartość przekracza 10 tys. dol.
Dymek wart miliardy
A takie transakcje są na porządku dziennym, bo klienci mogą przecież kupować wyłącznie za gotówkę. Czeki, karty kredytowe czy debetowe nie wchodzą w grę. W efekcie przeciętny sklepik z trawką w Denver miewa utargi rzędu 25 tys. dol. dziennie. Zresztą nie tylko w Denver. Właściciel Northwest Patient Resource Center z Seattle w stanie Waszyngton – na razie handluje wyłącznie „medyczną” marihuaną – ustawił w swoim sklepie bankomat i napełnia go gotówką codziennie. Nie ma się czemu dziwić. Trzy lata temu szacowano, że tylko wartość rynku marihuany sprzedawanej w „celach medycznych” wzrośnie z 1,7 mld do 9 mld dol. do 2016 r. Po legalizacji narkotyku w Kolorado i Waszyngtonie ocenia się, że w 2018 r. branża będzie warta 10,2 mld dol.
Do tej rzeki gotówki ustawia się już kolejka chętnych. – Jesteśmy bardzo podekscytowani, jeśli chodzi o perspektywy – zapewnia Lynn Ciani z banku Numerica Credit Union. – Potrzebujemy tylko ustanowienia odpowiednich procedur – dorzuca. Obojętnością banków nie przejmują się też inne firmy. PetroTech Oil and Gas Inc. – firma naftowa z Nevady – założyła w obu stanach, w których handel jest legalny, spółki córki mające zapewniać hodowcom zbyt towaru na rynku. Przy okazji chce na niego wprowadzać takie produkty, jak kosmetyki i oleje oparte na marihuanie. Hemp Inc. chciałaby używać zioła do produkcji włókien, Nuvilex rozwija badania nad zastosowaniem marihuany przy zwalczaniu ubocznych skutków chemioterapii, podobną drogą idzie brytyjska firma GW Pharmaceuticals, zaś Alternative Fuels Americas próbuje ustawić się jako pośrednik w łańcuszku między hodowcami a sprzedawcami.
Ale największa euforia panuje wśród samych pasjonatów trawki. Pomysłów nie brakuje. – Robiliśmy sos marinara, zielone chillies, salsę z mango, masło orzechowe – wylicza Wanda James, która cztery lata temu wraz z mężem założyła firmę Simply Pure. Wszystko oczywiście na bazie trawki. W ciągu roku mieli czterystu kontrahentów w Stanach. Po czym w 2012 r. z dnia na dzień przed Simply Pure wyrosła ściana: bank Wells Fargo zawiesił konto firmy. – Powiedzieli, że zrywają wszystkie związki z każdym, kto ma do czynienia z marihuaną. Nawet mimo to, że byliśmy tak czyści, jak tylko można być – skarży się James. Teraz Jamesowie czekają na zapalenie przez bankierów zielonego światła. – W chwili, w której będziemy mogli mieć dostęp do kapitału i kart kredytowych, wracamy do biznesu – odgraża się właścicielka Simply Pure. Jest jednak rozgoryczona. – Stan Kolorado dostał od tej branży 20 mln dol. podatków i trzyma te pieniądze w bankach. Oni mogą, a my nie? – pyta.
I tu zapala się światełko w tunelu dla wielbicieli trawy. Wkrótce branża może mieć potężnego sojusznika w postaci lokalnych władz, które będą łatać dziury w budżetach pieniędzmi z zioła. Wanda James myli się bowiem co do sumy, jaka wchodzi w grę. Ledwie kilka tygodni temu władze stanowe Kolorado przeliczyły ponownie potencjalne obroty branży – w ciągu bieżącego roku podatkowego z rąk do rąk przejdzie towar wartości blisko miliarda dolarów. A dziesiąta część tej sumy, zgodnie z taryfą podatkową obowiązującą w tym stanie, trafi do skarbca gubernatora. Ten już dzieli wpływy: na zapobieganie narkomanii, leczenie uzależnionych, system publicznej służby zdrowia, budowę szkół... Jego śladem chcieliby pójść inni. Na niedawnym zlocie gubernatorów stanów USA pół tuzina kolegów nagabywało go o doświadczenia Kolorado z legalną trawką. – Kiedy gubernatorzy pytali mnie, a kilku to zrobiło, mówiłem, że jeszcze nie mamy danych. Nie wiemy, jakie będą niezamierzone konsekwencje. Zalecam ostrożność – zastrzegał w wystąpieniu John Hickenlooper. Z drugiej strony z badań przeprowadzonych przez Uniwersytet Kolorado wynika, że kilkuletnia obecność sklepów sprzedających marihuanę dla celów medycznych w Denver w niczym nie zmieniła warunków bezpieczeństwa w okolicy. Autorzy badań przyznali, że próbowali doszukiwać się związków między obecnością sklepów a np. wzrostem przestępczości – ale wnioski z badań przeczyły przyjętej tezie. Jedyne, co z nich wynikło, to fakt, że coffee shopy zwykle znajdują się w biedniejszych dzielnicach, a zwykle poziom przestępczości jest w ich sąsiedztwie podobny do tego, który odnotowuje się w okolicy centrów handlowych. Badania przeprowadzone w Sacramento i Los Angeles prowadziły do podobnych wniosków.
To woda na młyn miłośników zioła. A tych jest dziś w Ameryce więcej niż kiedykolwiek. Poza Kolorado i Waszyngtonem, gdzie zalegalizowano rekreacyjne użycie marihuany, należy dorzucić osiemnaście innych stanów, gdzie legalna jest konsumpcja w celach medycznych, oraz całą resztę, gdzie zwolenników legalizacji w takiej czy innej formie przybywa. W sondażu przeprowadzonym przez CNN na początku tego roku aż 55 proc. respondentów stwierdziło, że trawkę powinno się zalegalizować. To tylko potwierdzenie trendu narastającego od lat: w 1987 r. za takim rozwiązaniem opowiadało się 16 proc. ankietowanych, w 1996 r. – 26 proc., w 2002 – 34 proc., a w 2012 – 43 proc. Oczywiście sprawę można by sprowadzić do kilku czynników: wśród zwolenników legalizacji dominują młodsi, demokraci, mężczyźni. Ale różnice są zbyt małe – raptem kilkuprocentowe, by można było generalizować. Z kolei z analizy dziennika „Washington Post” wynika, że najbliższe legalizacji jest Zachodnie Wybrzeże: w 2014 r. do zmian prawa może dojść jeszcze na Alasce, w Arizonie, Oregonie i Kalifornii. W tej ostatniej jednak – podobnie jak w Missouri – już spekuluje się o przesunięciu głosowania na 2016 r. Zamiast tego jeszcze w tym roku być może zagłosują wyborcy z niewielkiego Rhode Island na Wschodnim Wybrzeżu. Coraz silniejsze kampanie na rzecz legalizacji toczą się w Maine, Massachusetts, Montanie i Nevadzie.
Dla Baracka Obamy przypalanie zioła może być lepszym lub gorszym wspomnieniem, ale raczej nie będzie już „kwestią wyborczą”. Dla jego następców – podobnie jak rzeszy gubernatorów, którzy w ciągu najbliższych lat będą walczyć o stanowiska lub ich bronić – wielomilionowe wpływy podatkowe oraz (nie)moralność marihuany będą jednym z najważniejszych punktów spornych. Tym bardziej że ze statystyk FBI wynika, że tylko w 2012 r. za naruszenia prawa związane z marihuaną aresztowano prawie 750 tys. Amerykanów. O gandzi na wiecach wyborczych usłyszymy zapewne już niebawem.