Oj, chyba znów zapłoną opony przed Sejmem. Górnicy mogą stracić deputat węglowy, co im się bardzo nie podoba. I ja ich rozumiem. Nauczyli się traktować go jako stały dodatek do pensji. Więc uważają, że dzieje im się krzywda. Ale pewna epoka się skończyła.
Zwłaszcza że ów węglowy deputat był fikcją. Mało już kto brał z kopalni czarne bryły, żeby palić nimi w piecu. Zamiast niego mieszkający w blokach lub opalanych gazem domkach pracownicy woleli wziąć pieniądze. Każdy by tak zrobił. No, z wyjątkiem starzyków, którzy swoje emeryckie lata spędzali, siedząc przy piecu. Ale umówmy się, kiedy nie stanie ich, skończy się i palenie pod blachą.
No i co innego rozdawać załodze węgiel, a co innego żywą gotówkę. Zwłaszcza jeśli sprzedaż – i kondycja górnictwa – jest słaba. Rezerwy pieniężne, jakie spółki węglowe muszą odkładać na te deputaty, powiększają jeszcze ich i tak niemałe zadłużenie.
No i jeszcze jedno: deputat to archaiczna forma wynagradzania ludzi. W założeniu ma być wypłacany w naturze. W węglu górnikom. W drewnie leśnikom. Kiedyś chłopi za pracę na polu właściciela ziemskiego oprócz kilku monet dostawali rolne płody. Bo taka była rola tego świadczenia: dorzucić do lichej wypłaty trochę produktu, który ów pracownik wytwarzał. I właściciel był zadowolony, bo de facto oszczędzał, i pracownik, bo wychodził na swoje. Więc dajmy już sobie spokój. Tradycja tradycją, a ekonomia ekonomią. I jeszcze jedno: nie mam nic przeciwko temu, jeśli prywatny właściciel prywatnego browaru dorzuca ludziom do wynagrodzenia zgrzewkę puszek piwa. Jego dobra wola. Miły gest. I pewnie wyraz zapobiegliwości, bo i tak by wynieśli. Ale jeśli wisząca wciąż na Skarbie Państwa, w dodatku deficytowa firma rozdaje pieniądze, to znaczy, że komuś je najpierw trzeba było zabrać. Jak państwo myślą, komu?