Inspiracją do napisania tego tekstu był dość efektowny schemat zamieszczony niedawno przez miesięcznik „Forbes”. „Kryzys prowokuje do krytyki wolnego rynku. Tymczasem to globalny kapitalizm odpowiada za największy postęp w dziejach” – tak zaczynał się tekst noszący wymowny tytuł „Cud globalizacji”. Jego autorzy dowodzili, jak globalna ekspansja zachodniego kapitału w ciągu zaledwie kilku dekad doprowadziła w niesamowitego rozwoju infrastruktury, znacząco wydłużyła długość i poprawiła jakość życia na całej kuli ziemskiej.
Skutki globalizacji
/
Dziennik Gazeta Prawna
No świetnie! Tylko że równie dobrze można na sprawę spojrzeć z pozycji dokładnie odwrotnych. Nie będzie bowiem większym kłopotem wybrać i przedstawić
dane pokazujące, że w ostatnich kilkunastu latach (dekadach) świat skręcił w kierunku bardzo niepokojącym. Dowodząc, że przecież zmniejszyła się w tym okresie produktywność rolnictwa w Afganistanie, spadł odsetek skolaryzacji w Chile, znacząco zwiększyły się amerykańskie nierówności społeczne i wzrosło bezrobocie w... Polsce.
Nie, nie chodzi tu o rozpętanie wielkiej i gorącej dyskusji na temat globalizacji. Raczej o zwrócenie uwagi na rzecz trochę bardziej zasadniczą. I o pokazanie, że te wszystkie dyskusje o gospodarce, w których padają mocne argumenty poparte twardymi jak skała danymi statystycznymi, traktować należy z pewnym dystansem. Bo ekonomia to nie jest zbiór kilku świętych i niepodważalnych reguł. A ekonomiści nie są kapłanami strzegącymi czystości rytu. Ekonomia to nauka społeczna. Mądra i fascynująca, ale podatna na różnego rodzaju interpretacje. Czasem wzajemnie się wykluczające. I to jest w niej właśnie najpiękniejsze.
Jak to z kryzysem było
Weźmy choćby spór o przyczyny najnowszego kryzysu. Najpopularniejszy sposób tłumaczenia jego przyczyn to utyskiwanie na zbyt daleko posuniętą deregulację gospodarki. A zwłaszcza rynków finansowych. I tak na przykład w USA przez całe lata podstawowym aktem regulującym działanie banków komercyjnych było
prawo Glassa-Steagalla z 1933 r. Przetrwało ono we względnie niezmienionej postaci do lat 90. I wtedy zaczęło się jego rozmiękczanie. Ostateczny cios zadano mu w 1999 r., uchwalając nową ustawę, nazwaną od jej autorów prawem Gramma-Leacha-Blileya. Zniosło ono większość ograniczeń dotyczących łączenia działalności banków komercyjnych, inwestycyjnych i firm ubezpieczeniowych.
Krytycy twierdzą dziś, że to właśnie wtedy otwarto furtkę do budowania prawdziwych finansowych hipermarketów, które gdy wpadły w tarapaty, pociągnęły za sobą całą realną gospodarkę. Logiczne więc, by teraz sektor na nowo uregulować. I w ten sposób odzyskać utraconą równowagę, i zabezpieczyć się na przyszłość przed powtórką z krachu Lehman Brothers. Ale proszę tylko spróbować powtórzyć taką egzegezę kryzysu jakiemuś zwolennikowi deregulacji. On natychmiast powie, że to jest jedno wielkie nieporozumienie. Kryzys wywołały przecież wcale nie zbyt zderegulowane rynki. Wręcz odwrotnie, przyniosły go regulacje nadmierne. Gdyby elity polityczne nie wytwarzały wśród Amerykanów przekonania, że każdy obywatel powinien posiadać nieruchomość na własność; gdyby nie działanie państwowych instytucji (takich jak Fannie Mae czy Freddie Mac), które realizację tego celu miały umożliwić; wreszcie, gdyby nie zbyt bliskie związki między wielką bankową oligarchią a politykami, do takiego tąpnięcia na rynku amerykańskich
nieruchomości, jak w latach 2007–2008, pewnie wcale by nie doszło. Nie byłoby więc i całego tego kryzysu.
Według podobnego schematu kłócić się można na każdy dowolny temat. I oczywiście każda ze stron znajdzie dowolnie dużo liczb,
książek i autorytetów, którymi będzie mogła się podeprzeć. Czy na przykład wysokie zadłużenie przekłada się na spowolnienie wzrostu gospodarczego? Ekonomiści Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff powiedzą, że tak. Napisali zresztą na ten temat i poczytną książkę „This Time is Different”, i głośny artykuł, w którym granice bezpiecznego zadłużenia wyznaczyli na poziomie 90 proc. PKB. Ale z kolei ekonomiści o podejściu bardziej keynesowskim będą ich argumenty wyśmiewali. Wskażą na słynny efekt mnożnikowy, w myśl którego każdy dolar wydany przez rząd na pobudzanie popytu wewnętrznego przekłada się na mniej więcej półtoradolarowy wzrost PKB. Rosną więc wpływy budżetowe, które pozwalają na spłacenie zaciągniętych zobowiązań. A najciekawsze jest to, że i jedna, i druga strona tego sporu ma rację. Jak pokazał bowiem niedawno Miles Kimball z Uniwersytetu w Michigan, można wskazać całą masę krajów, których gospodarki spowalniały w miarę wzrostu zadłużenia. Ale równocześnie podać mniej więcej tyle samo przykładów odwrotnych. To znaczy takich państw, które tonęły w długach i z ich gospodarką wszystko było w porządku.
Albo płaca minimalna. Jeden powie, że jej podniesienie musi oznaczać wzrost bezrobocia. Pracodawcy, chcąc utrzymać koszty pracy na tym samym poziomie, będą przecież musieli likwidować stanowiska. Ale jest również wiele przykładów podważających tę tezę. Jeden z najbardziej znanych to
praca Alana Kruegera (do niedawna głównego doradcy ekonomicznego Baracka Obamy). Ten ekonomista z Princeton porównywał kiedyś restauracje w New Jersey (gdzie podniesiono płacę minimalną) i Pensylwanii (gdzie płaca minimalna pozostała na niższym poziomie). Wbrew oczekiwaniom okazało się, że tam, gdzie płacono ludziom więcej, w górę szło również zatrudnienie.
Nareszcie dyskutujemy
Przykłady można zresztą mnożyć i w bardzo podobny sposób spierać się właściwie o wszystko. Na przykład czy zwiększanie podaży pieniądza automatycznie powoduje inflację, czy niższe podatki rozpędzają gospodarkę albo czy inwestycje zagraniczne budują, czy wręcz przeciwnie, niszczą dobrobyt. I nie chodzi tu o to, że któraś ze stron tych sporów oszukuje. Albo nagina fakty i liczby do z góry założonej tezy. Chodzi raczej o to, że w dobie zalewu badań i raportów produkowanych przez niezliczone organizacje międzynarodowe, prywatne i publiczne instytucje badawcze oraz wszelkiej maści think tanki naprawdę nietrudno znaleźć coś dla siebie. Co tylko utwierdzi nas w z góry powziętym przekonaniu.
Czy powinniśmy z tego powodu załamywać ręce? O nie! Przeciwnie, cieszmy się tym. Tym bardziej że takie żywiołowe dyskusje o ekonomii to zjawisko dość nowe. Na dobrą sprawę stały się one codziennością dopiero od wybuchu kryzysu 2008 r. Wcześniej, przez 20–30 lat poprzedzających kryzys, świat ekonomii uchodził za skostniały i dogmatyczny. W polityce gospodarczej zachodniego świata zdawała się dominować zatęchła mieszanka desperackiego keynesizmu (stale rosnące od lat 70. zadłużenie publiczne) podszytego przekonaniem, że nie ma alternatywy wobec polityki neoliberalnej (deregulacja, prywatyzacja, prymat nieomylnego rynku). Ten konsensus obsługiwany był przez zawodową klasę ekonomistów. „Współczesne zachodnie elity ekonomiczne są czymś w rodzaju biura politycznego jedynie słusznej myśli. Jak przystało na klub bardzo ważnych nudziarzy, mylą się niemal w każdej kwestii. Wieszczą kryzysy, które nigdy się nie ziszczają. Zdecydowanie wykluczają zjawiska, które mają potem miejsce” – pisał przeszło dekadę temu znany ze swojej złośliwości wobec kolegów po fachu ekonomista James K. Galbraith z Uniwersytetu Teksaskiego.
Ekonomista modelowy
W ciągu ostatnich kilku lat coś jednak w ekonomii się zmieniło. I to zmieniło w sposób zasadniczy. Etatyści kłócą się dziś z neoliberałami jak równy z równym. Z kolan podnoszą się keynesiści, z kryjówek wyłażą marksiści. Do gry powraca ordoliberalizm (czyli przekonanie o tym, że rynek ma zazwyczaj rację, ale potrzebny mu pewien z góry narzucony ład). Sensu nabiera też wiele argumentów alterglobalistycznych, przez lata uważanych za dobre co najwyżej na uliczną rozróbę, a nie na dyskusję o sprawach tak poważnych jak ekonomia. To nie koniec. Na poważną próbę wystawione zostało też bowiem dominujące przekonanie, kim właściwie jest ekonomista. Tak przynajmniej uważa Marion Fourcade, socjolożka z Uniwersytetu Berkeley i autorka wydanej niedawno książki „Economists and Societies”. Fourcade pokazuje w niej trzy rodzaje ekonomistów. Każdy z nich wywodzący się z innej kultury. Pierwszy to ekonomista amerykański. A więc model, który dominował (wraz z amerykańską kulturą biznesową) przez kilka ostatnich dekad wzmożonej globalizacji. Można go nazwać profesjonalistą. Jego rola w społeczeństwie jest mocno technokratyczna. Racją jego istnienia jest posiadanie zestawu umiejętności technicznych. To ktoś przypominający prawnika, tyle że znający się na gospodarce. I właśnie za te kwalifikacje społeczeństwo jest gotowe go bardzo solidnie wynagradzać. Tym bardziej że dostęp do tych umiejętności jest trudny. Żeby zostać w USA cenionym ekonomistą, nie wystarczy skończyć pierwszy lepszy uniwersytet. W życiu publicznym rolę odgrywają niemal wyłącznie absolwenci lub pracownicy kilku najbardziej prestiżowych prywatnych uczelni. Minus jest jednak taki, że ci technokraci pieniądza są do siebie dosyć podobni. Owszem, zdarzają się dysydenci, ale oni są raczej wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Trzeba jednak powiedzieć, że na modelu amerykańskim świat się na szczęście nie kończy. Fourcade pisze jeszcze na przykład o wzorcu brytyjskim. Tu tradycyjny elitaryzm obronił społeczeństwo przed popadnięciem w bałwochwalczy kult technokratów. To dlatego w wyspiarskiej ekonomii tradycyjnie zawsze więcej do powiedzenia mieli półekonomiści i przybysze z zewnątrz – a więc dziennikarze, urzędnicy albo politycy.
Jest jeszcze model francuski. Tu już na etapie edukacji wszystko koncentruje się wokół państwa. To państwo kształci ekonomistów (w specjalnych szkołach administracji państwowej), a potem najlepszych zatrudnia. Dlatego uformowanemu nad Sekwaną ekonomiście bliżej do polityka niż do menedżera. I dlatego francuska ekonomia tak bardzo różni się od tej amerykańskiej czy brytyjskiej. Zabawę można by oczywiście kontynuować, wyróżniając kolejne typy. Co będzie kolejnym dowodem, że nie może być jednej pewnej ekonomii, skoro nie ma nawet jednego wzorca ekonomisty.
Pamiętajmy o tych wszystkich zastrzeżeniach, kiedy następnym razem usłyszymy z ust ekonomisty ostry sąd wychwalający pod niebiosa lub potępiający w czambuł jakąś reformę (lub jej brak). Bo im bardziej pretenduje on do tego, być zostać uznanym za niepodważalną prawdę, tym bardziej powinnien być dla nas podejrzany.
Ekonomia to nie zbiór kilku świętych i niepodważalnych reguł. A ekonomiści nie są kapłanami strzegącymi czystości rytu