Ekonomia jest jak wścibska sąsiadka. Wystarczy ją raz zaprosić do kuchni, a już zaczyna zaglądać do garnków i ustawiać po swojemu słoiki na półkach. A wyprosić ją strasznie trudno.
Obecny kryzys jest często przedstawiany jako chwilowe zmęczenie materiału. Ot, rynki finansowe się nieco wymknęły spod kontroli. A rządy i gospodarstwa domowe odrobinę za bardzo się pozadłużały. Ale wystarczy parę wprawnych ruchów, trochę czasu i wszystko wróci do normy. A co, jeśli problem jest dużo poważniejszy? I to, co bierzemy za przyczynę kryzysu, jest raczej jego skutkiem. Podczas gdy tak naprawdę wszystkiemu winna jest jakaś totalna ekonomizacja życia. I to tak daleko posunięta, że już nawet jej nie dostrzegamy.
W łóżku i na talerzu
John C. Bogle ma 85 lat i jest legendą światowych finansów. To on (w 1974 r.) założył legendarny fundusz Vanguard Group, który w krótkim czasie stał się jednym z najważniejszych graczy na amerykańskim (a więc i światowym) rynku. To właśnie Bogle wylansował tzw. fundusze indeksowe, które przez lata przynosiły swoim klientom pewny dochód i okazały się też zaskakująco odporne na kryzys. I ten właśnie finansista napisał w 2009 r. książkę „Dość” (polskie wydanie w 2010 r.), ostro i bezkompromisowo atakującą środowisko, z którego sam się wywodził. Bogle nie był oczywiście ani pierwszy, ani jedyny. Zwłaszcza w pierwszej fazie kryzysu wielu rekinów finansjery waliło się w piersi i obiecywało, że nie będzie już zjadać mniejszych rybek, ponieważ przechodzą na weganizm. Bogle wyróżniał się jednak na ich tle. Jego
książka nie była tylko doraźnym samousprawiedliwieniem błędów i wypaczeń turbokapitalizmu. Założyciel Vanguard Group sięgał głębiej. I pokazywał, jak pokręcone są same założenia współczesnego systemu gospodarczego.
To, o co mu chodzi, widać dobrze na przykładzie tytułów samych rozdziałów tej książki: „Za dużo wyrachowania, za mało zaufania”, „Za dużo komercji, za mało profesjonalizmu”. „Za dużo menedżeryzmu, za mało przywództwa”, „Za dużo sukcesu, zbyt mało charakteru”, „Zbyt wielkie skupienie na rzeczach, za mało poświęcenia”. To nie są tylko chwytliwe hasła. Kryje się za nimi przekonanie, że zbytnie skupienie się na wymiernych skutkach decyzji biznesowych prowadzi do bardzo negatywnych skutków. Finansista przestaje być zaufanym i odpowiedzialnym powiernikiem, któremu inwestor powierza swoje
pieniądze. Presja na wyniki jest tak duża, że nadużycia rodzą się w sposób naturalny. Analitycy podkręcają dane, żeby zadowolić swoich menedżerów, menedżerowie robią to samo, żeby zaimponować zarządowi, zarząd chce ucieszyć akcjonariuszy. Podobny schemat widać w działaniu sektora publicznego. Skutkiem tych skumulowanych patologii jest trwający od 2008 r. kryzys. Można oczywiście zarzuty Bogla uznać za krokodyle łzy. Facet jest na emeryturze i ma na koncie grube miliony. Może sobie moralizować. Załóżmy jednak na chwilę, że ma rację. Wtedy zobaczymy świat współczesnej gospodarki, w którym rzeczywiście ekonomizacja poszła za daleko. I tylko jacyś najgorsi naiwniacy pamiętają jeszcze o przewrotnej wypowiedzi przypisywanej Albertowi Einsteinowi: „Nie wszystko, co się liczy, może zostać policzone, i nie wszystko, co może zostać policzone, tak naprawdę się liczy”.
Oczywiście nie jest tak, że ekonomizacja ma wyłącznie brzydką twarz. Przeciwnie. Ona potrafi być urzekająca. Książki Tima Harforda („Sekrety ekonomii”) albo Stevena Levitta czy Stephena Dubnera („Freakonomia”) to już absolutna klasyka gatunku. Tam nawet zjawiska mniej lub bardziej trywialne (dlaczego kubek kawy w Starbucksie na stacji metra kosztuje tyle, ile kosztuje; co mają wspólnego
nauczyciele z zapaśnikami sumo) tłumaczone są przy użyciu narzędzi analizy ekonomicznej. Albo Tyler Cowen z Uniwersytetu George’a Masona. W Polsce trochę mniej znany, ale w USA prawdziwy ekonomiczny celebryta. Cowen napisał niedawno książkę „Ekonomista idzie na obiad” („An economist gets lunch”), w której uczy, że w sprawach jedzenia też trzeba wykazać się innowacyjnością. Czyli tą samą cnotą, która pozwala na osiągnięcie przewag komparatywnych w każdej innej ekonomicznej rzeczywistości.
Cowen pokazuje więc, jak poznać i bezlitośnie wykorzystać strategie cenowe restauratorów. Na przykład: jeżeli przyszedłeś coś zjeść, to skoncentruj się na jedzeniu i skorzystaj z zachodzącego tu zjawiska subsydiowania tańszych posiłków przez droższe napoje. Nie przesiaduj też pod żadnym pozorem w dobrze wyglądającej restauracji. Pamiętaj, że ona nie tylko sprzedaje jedzenie. Zapewnia ci również miejsce, płaci za obsługę czy muzykę. Im dłużej siedzisz w lokalu, tym bardziej z niego korzystasz. Dlatego zastosuj strategię „jedz i uciekaj”. Ekonomista radzi też, jak nauczyć się wyzyskiwać restauracyjną siłę roboczą. Nie, nie chodzi o skąpienie na napiwkach. Raczej o wybranie takich miejsc, co do których możemy mieć pewność, że korzystają z tańszych pracowników, na przykład lokali rodzinnych (zwłaszcza prowadzonych przez imigrantów). Bardzo prawdopodobne, że pracują w nich żona, dzieci albo wnuki właścicieli. A tym zazwyczaj płaci się mniej niż najemnikom. Ergo, relacja ceny do jakości jest dla konsumenta korzystniejsza. Trochę podobnej wiedzy praktycznej (choć z zupełnie innej działki) przynosi też „Ekonomia miłości” Pauli Szuchman i Jenny Anderson. Tu kluczem do długotrwałego udanego pożycia jest także odpowiedź na pytanie o podział zasobów, takich jak czas,
energia, domowe obowiązki czy libido. A kiedy się to zrozumie, zdaniem autorek dużo łatwiej dbać o szczęście. I przetrwać nieuchronne (i w biznesie, i w miłości) fazy recesji oraz słabej koniunktury.
Racjonalni gapowicze
Można oczywiście powiedzieć, że to wszystko sprawy bardzo błahe, wręcz humorystyczne. Pełna zgoda. Ale jednocześnie widać w nich doskonale, jak myślenie ekonomiczne potrafi rozpanoszyć się w nawet najbardziej nieekonomicznych dziedzinach życia. Mówiąc wprost: ekonomia jest jak wścibska sąsiadka. Wystarczy ją raz zaprosić do kuchni, a już zaczyna zaglądać do garnków i ustawiać po swojemu słoiki na półkach. A wyprosić ją strasznie trudno.
Przykłady? Choćby imponująca kariera wielkiego ekonomisty z Uniwersytetu Chicagowskiego Gary’ego Beckera. Zaczęło się od spraw bardzo przyziemnych, to znaczy od parkowania. Becker co dnia stawał mianowicie wobec poważnego dylematu: parkować w niewygodnym i trudno dostępnym garażu (ale za to legalnie i darmo), czy nieopodal bramy uniwersytetu (ale nielegalnie). Szybko połapał się, że coraz częściej wybiera to... drugie. Zaczął się zastanawiać dlaczego i wyszło mu, że najpewniej korzyści związane z łatwym i szybkim dostępem do
samochodu przewyższają ewentualny koszt kary (w końcu jest istotą racjonalną). I wtedy go olśniło. Bo czy nie jest tak, że wszyscy przestępcy działają dokładnie według tego samego schematu? Rabują, kiedy z ich indywidualnego punktu widzenia korzyści, jakie osiągną (finansowy zysk plus rausz związany z użyciem przemocy), przeważają nad wyrzutami sumienia przemnożonymi przez ewentualną karę. Becker ogłosił swoje wnioski w 1968 r. i zapoczątkował tym samym wielką modę na zainteresowanie zwalczaniem przestępczości przez ekonomistów. Za swoje dokonania dostał Nobla (w 1992 r.), wokół ekonomicznego podejścia do kwestii przestępczości powstało wiele doktoratów. Nie mówiąc o korzystających z tego dorobku rozlicznych rządowych programach prewencyjnych.
Ideał współczesnego pracownika to konsultant, który nie jest ekspertem w żadnej dziedzinie. Posiadł jedynie umiejętność ślizgania się po powierzchni wielu zagadnień. To wystarcza
Tylko czy jest z takiej ekonomizacji zwalczania przestępczości aż tak wielki pożytek? Można mieć co do tego pewne wątpliwości. Pokazał je niedawno w bardzo przewrotnym artykule młody prawnik z Uniwersytetu Minnesoty Daniel Pi. On pisze tak: wyobraźmy sobie faceta nazwiskiem Smith. Parkuje samochód zawsze w tym samym miejscu. Działa racjonalnie. Uważa, że płacenie za parking codziennie jest nieracjonalne. Bywa w okolicy od dawna i wie, że straż miejska pojawia się na tej ulicy najwyżej raz w tygodniu. Płaci więc za parkowanie raz na jakiś czas. Wystarczająco często, by nigdy nie zostać złapanym. Udaje mu się. Na tej samej ulicy parkuje też Jones. Jones nie jest racjonalny. Płaci zawsze, bo wyznaje zasadę, że prawa nie można łamać. Z którego społeczeństwo ma więcej pożytku? Z ekonomicznie racjonalnego Smitha czy z nieracjonalnego Jonesa – pyta retorycznie Pi. I tu właśnie leży sedno argumentu młodego prawnika. To bezsens koncentrować się na takim konstruowaniu prawa, by zachęcało ludzi do działania racjonalnego. Według Pi trzeba je tworzyć według zasady dokładnie odwrotnej. To znaczy nakłaniać ludzi do tego, by byli... nieracjonalni. By trzymali się prostych zasad, np. „zawsze kasuj bilet” albo „nie atakuj staruszki”. Trochę tak jak w Dekalogu albo Kodeksie Hammurabiego. Czyli w czasach, gdy ekonomiści nie mieszali się jeszcze do konstruowania prawa.
Wietrzenie struktur
No dobrze. Na razie były to przykłady dość wydumane. Bez trudu można jednak wskazać, że ekonomia bardzo chętnie opanowuje również dużo bardziej przyziemne obszary życia publicznego. Działa to zwykle wedle tej samej logiki. Rozwiązania proponowane przez ekonomistów mają być ożywczym „przewietrzeniem” skostniałych struktur. Ich racjonalizacją. Szybko jednak okazuje się, że dokonują zmian dużo głębszych. I nie zawsze tak rewelacyjnych, jakby to na pierwszy rzut oka wyglądało. Dobry przykład to wymyślony na Zachodzie w latach 80. nurt New Public Management, czyli wprowadzanie do administracji publicznej metod zarządzania stosowanych w sektorze komercyjnym. Tak aby ożywić „ospałą machinę biurokratyczną”. W Polsce takie pomysły były na potęgę wprowadzane przez ostatnich kilkanaście lat. Zaangażowano w to olbrzymie zasoby polityczne i finansowe. Z jakim skutkiem? – Okazało się, że kopiowanie metod zarządzania sektorem prywatnym nie jest odpowiedzią na realne problemy administracji publicznej – mówił w rozmowie z DGP Roman Batko z Katedry Metod i Technik Zarządzania w sektorze publicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zekonomizowanie administracji zamiast poprawy funkcjonowania przyniosło raczej rozrost nowomowy ISO, sprawiło, że urzędnicy gros czasu poświęcali na wypełnianie wewnętrznych ewaluacji, a nie na obsługę interesantów. – Znam wiele takich historii, gdy przedsiębiorcy zwracają się o coś do skarbówki. Urzędnik odpowiada, że tego się nie da zrobić, powołując się na to, iż właśnie we wszystkich urzędach wdrażany jest system zarządzania jakością. To brzmi jak jakaś farsa. W natłoku tych nowych słów zagubiły się sens i istota administracji. Czyli funkcja „służenia”. Czasem wyszła z tego jakaś kompletna nowomowa – dodaje Batko.
Podobne patologie wychodzą przy bliższej analizie urynkowiania takich dziedzin jak choćby służba zdrowia. Tu efektem ubocznym tego procesu jest zwykle eksplozja kosztów przy jednoczesnym braku poprawy jakości. Z kolei w edukacji mamy totalną fetyszyzację wyniku egzaminacyjnego. W zamyśle test miał być jedynie wskaźnikiem pozwalającym określić, czy zadania edukacyjne zostały osiągnięte. Niepostrzeżenie stał się on jednak samym celem, a nauka zeszła na dalszy plan. – Szeroka koalicja ciężko pracuje dziś na to, by uczniowie uzyskiwali jak najlepsze wyniki w wystandaryzowanych testach. Szkoły są tym zainteresowane ze względu na miejsca rankingowe, rodzice – w trosce o kariery swoich dzieci, same dzieci zaś– z myślą o przejściu do następnego etapu edukacji – pisze Tomasz Szkudlarek, kierownik Zakładu Filozofii Wychowania w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. I narzeka, że paradoksalnie nasz system zaczął masowo produkować absolwentów nieprzygotowanych do współczesnego rynku pracy. Pracodawcy nie czekają bowiem wcale na młodych karierowiczów. Wśród cech, które powinien mieć pracownik, wymieniają kreatywność, analityczny rygor i myślenie interdyscyplinarne. Czyli chcą odwrotności współczesnego systemu wychowania.
Praca zdegradowana
Dziedziną, w której totalna ekonomizacja życia manifestuje się jeszcze bardziej wydatnie, jest świat pracy. Tak przynajmniej uważa guru współczesnej socjologii Richard Sennett. Amerykanin pokazuje to w swoich kolejnych książkach (wydawanych również po polsku). Trudno przecież zaprzeczyć, że w kapitalizmie liczy się przede wszystkim zwiększanie produkcji (i sprzedaży). Aby to osiągnąć, najlepsze firmy muszą być więc elastyczne i bez problemów dopasowywać się do wymagań rynku. Siłą rzeczy to samo musi dotyczyć ich pracowników. „Elastyczne organizacje potrzebują ludzi, którzy potrafią w szybkim tempie nabywać nowe umiejętności. Doskonalenie się w tym, co już umieją, jest zdolnością raczej drugorzędną” – dowodzi Sennett. To dlatego według jego analizy ideałem współczesnego pracownika jest „konsultant”. A więc doskonałe przeciwieństwo „rzemieślnika”. Konsultant nie jest ekspertem w żadnej dziedzinie. Posiadł jedynie umiejętność ślizgania się po powierzchni wielu zagadnień. To wystarcza. Oczywiście nie jest to w żadnym wypadku wina rzeczonego konsultanta. Zwróćmy uwagę, że wiele nowoczesnych firm nawet specjalnie nie ukrywa niedoskonałości swoich produktów. I tak na przykład najnowsze oprogramowanie jest nierzadko wpuszczane na rynek w formie mocno niedoskonałej. Błędy z założenia poprawia się tu w kolejnych wersjach. A jak się klientowi nie podoba, to zawsze może się przecież skontaktować z biurem obsługi klienta.
Zostawmy jednak sam produkt. W końcu konsument wie o jego ograniczeniach i prawdopodobnie ta niedoskonałość po prostu mu nie przeszkadza. Sennetta bardziej interesuje efekt tego procesu dla pracownika. I tu jego wniosek jest dość zaskakujący. Okazuje się, że my, współczesna siła robocza, funkcjonując w ramach konkurencyjnego kapitalizmu, stajemy się coraz gorzej wykwalifikowani. A nawet coraz głupsi. Wbrew powszechnemu przekonaniu wcale nie jesteśmy coraz bardziej kreatywni, mobilni i wielostronni. Odwrotnie. Tak naprawdę niczego nie potrafimy zrobić od początku do końca. Jesteśmy (a przynajmniej przeważająca większość z nas) tylko trybikami w wielkiej kapitalistycznej maszynerii. A trybiki, jak to trybiki. Zastąpić i wymienić je bardzo łatwo. I to dlatego współczesny pracownik jest na łasce i niełasce swoich pracodawców. – Dola współczesnego pracownika jest dużo mniej komfortowa niż pozycja dobrego rzemieślnika w czasach przedkapitalistycznych – tak pisał już kilka dekad temu znany amerykański socjolog Harry Braverman w swojej najważniejszej książce „Degradacja pracy w XX wieku”.
Gdyby przynajmniej było tak, że jest to konieczna cena, jaką należy ponieść za wymierny i obiektywny sukces ekonomiczny. Niestety, wiara w to, że współczesne prawidła kapitalizmu przynoszą efekty najlepsze z możliwych, drży w posadach, gdy poczyta się trochę prac z pogranicza psychologii i ekonomii. Jedna z nich opiera się na badaniach przeprowadzonych niedawno przez Camerona Andersona i Sebastiena Briona z Uniwersytetu w Berkeley. Jego celem było rzucenie odrobiny światła na to, czy mechanizmy doboru kadr kierowniczych w wielkim biznesie faktycznie są takie racjonalne, jak głosi korporacyjna mitologia. Przy bliższej analizie wyszło na jaw, że nie. Badacze pokazali, jak bardzo w strukturze awansów dominują takie cechy osobowościowe kandydatów, jak na przykład przesadna pewność siebie.
Osoba pewna siebie dystansuje konkurentów już na starcie. Anderson i Brion obliczyli nawet, że jeżeli ona sama zdefiniuje się jako trzy razy lepsza od otoczenia, większość obserwatorów to podchwyci i oceni ją przynajmniej dwa razy lepiej. Potem kolejne awanse będą napędzały dalsze awanse. Całkiem według zasady: „Mam tę robotę, więc widocznie jestem taki dobry”. Będzie to szczególnie widoczne w sektorach nastawionych na wymierny wynik. Czyli na przykład w finansach. Wyobraźmy sobie dwa projekty. Jeden na pewno przyniesie 3 proc. zysku rocznie. Drugi ma 98 proc. szans, żeby zrobić 5 proc., i 2 proc. szans na stratę wszystkiego. Racjonalny gracz wybierze oczywiście pierwszą ewentualność (minimalizacja ryzyka). Ale jeśli ten gracz jest ponadprzeciętnie pewny siebie, to wybierze raczej opcję numer dwa. I to najpewniej jeszcze... wzmocni jego pewność siebie. Prosty rachunek matematyczny pokazuje bowiem, że wybierając strategię ryzykowną nawet przez 10 lat, ma cztery piąte szans, że co roku będzie trafiał w dziesiątkę, a i przez 20 lat ta szansa jest niemała i wynosi dwie trzecie. – W ten sposób z naszego bohatera charakteryzującego się głównie ponadprzeciętną pewnością siebie powstanie „finansowy czarodziej” – dowodzą Anderson i Brion. A to właśnie koniec dobrej passy takich czarodziejów był główną przyczyną finansowego krachu z lat 2007–2008.
Niebezpieczna zabawa
Totalna ekonomizacja może więc przybierać wiele twarzy. Może być subtelną zabawą w stylu „Freakonomii” albo naiwną i często niebezpieczną wiarą, że odrobina rynku przewietrzy trochę takie dziedziny życia publicznego, jak opieka zdrowotna czy administracja publiczna. Próba jej zupełnego powstrzymania jest w zasadzie skazana na niepowodzenie. Ekonomizacja jest bowiem ściśle związana z logiką kapitalizmu. A na to, by kapitalizm miał zostać zastąpiony przez jakiś inny ustrój gospodarczy, na razie się nie zanosi. Co pozostaje? Chyba tylko wyrabianie w sobie instynktu krytycznego wobec zjawisk ekonomizacji. Choćby takich, jak te opisane powyżej.