Mam nadzieję, że zgnieciemy w zalążku arystokrację naszych majętnych korporacji, które odważyły się rzucić naszemu rządowi wyzwanie i usiłowały stawiać opór prawom ich własnego kraju” – napisał prezydent USA. „Wolność demokracji nie jest bezpieczna, jeśli ludzie tolerują wzrost prywatnej potęgi do stopnia, kiedy staje się ona silniejsza od własnego państwa. To jest, w swej istocie, faszyzm” – mówił Kongresowi jeden z jego następców. Autorem pierwszych słów jest Thomas Jefferson, drugie sto lat później wygłosił Franklin D. Roosevelt. Jak widać, konfrontacja państw z potentatami biznesowymi trwa od wieków – i wciąż bez rozstrzygnięcia.
Nie dajcie się jednak zwieść: nie o konfrontację tu chodzi, ale o symbiozę. „W trakcie którejś z oficjalnych kolacji posadzono mnie między dyrektorem jednej ze znanych firm produkujących samoloty a liczącą się wtedy demokratką Pat Schroeder, zasiadającą w Komisji Sił Zbrojnych” – wspomina David Rothkopf, autor książki „Superklasa”, poświęconej ludziom dzierżącym największą władzę na świecie. „Dyrektor pochylił się ku niej z gotową propozycją: Słuchaj, jest interes – powiedział – mam dla Kaddafiego samolot, który on chce kupić. Ale przez te
sankcje nie mogę go sprzedać. Rząd chce Kaddafiego sprzątnąć, więc myślę tak: ty pomożesz mi dostać zezwolenie, a my zamontujemy w śrubach samolotu małe ładunki. Potem jakiegoś pięknego dnia nad Śródziemnym naciśniemy guzik. Ja sprzedam samolot, Kaddafi zniknie i nikt na tym nie straci”.
„Oferta była tak bezczelna, że nawet tak doświadczona
polityk, jak Schroeder, zaniemówiła” – kwituje anegdotę Rothkopf. Kaddafi, jak wiadomo, nie skończył w wodach Morza Śródziemnego, być może ofercie zabrakło subtelności. Ale sposób działania skrupulatnie liczących zyski prezesów mitycznego „kompleksu wojskowo-przemysłowego” został w tej historii oddany aż nazbyt wiernie. Nie o otwartą wojnę przecież chodzi, tylko o zmuszenie państwa, by działało w interesie firmy z przekonaniem, że chodzi o własny interes.
Strategiczna konieczność
„Typowym Irańczykiem kieruje bezrefleksyjna nieuczciwość, fatalistyczne poglądy i obojętność na cierpienie. Przeciętny Pers jest próżny, pozbawiony zasad, skłonny obiecać rzeczy, co do których ma świadomość, że nie będzie się w stanie z nich wywiązać i nawet nie ma zamiaru próbować, ma skłonność do odkładania wszystkiego na później, brak mu wytrwałości i energii, ale jest podatny na dyscyplinę. Ponad wszystko cieszy go intryga i jest gotów do kłamstw i nieuczciwości, kiedykolwiek tylko ma możliwość osiągnięcia osobistych zysków. Choć jest utalentowanym kłamcą, nie oczekuje nawet, że będzie mu się wierzyć. Oni łatwo nabywają powierzchowną wiedzę o sprawach technicznych, zwodząc siebie samych, że jest to wiedza pogłębiona” – czytamy w analizie sporządzonej przez eksperta brytyjskiego Foreign Office u progu lat 50. Problem w tym, że te „wnikliwe” konkluzje „profilu psychologicznego” Persów suflowali autorowi menedżerowie z pobliskich biur jednej z Siedmiu Sióstr, czyli korporacji trzęsących rynkiem ropy – Anglo-Iranian Oil Company (AIOC).
Pierwszy powojenny kryzys naftowy osiągnął apogeum: przez kilka poprzednich dekad Brytyjczycy wysysali irańską ropę na potęgę. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy na Bliskim Wschodzie preferowali porozumienia dzielące zyski po połowie, Londyn oddawał Teheranowi ledwie kilkanaście procent. A i na tym oszukiwał – jak przekonywali co bardziej asertywni irańscy ministrowie finansów. Dowodów nie sposób było zdobyć, bo Anglicy konsekwentnie odmawiali perskim „partnerom”
prawa do audytu ksiąg spółki. Ustalenia zawarte w dodatkowych porozumieniach z lat 30. – dotyczące m.in. ograniczenia skali odwiertów, dopuszczenia Irańczyków do wyższych stanowisk w firmie czy polityki finansowej – pozostawały na papierze. Nic więc dziwnego, że pierwszy wybrany głosami narodu rząd Iranu, po próbie zmian umowy z Brytyjczykami, zdecydował się na krok drastyczny: nacjonalizację koncernu.
W biurach zarządu AIOC zawrzało, naciski Londynu na rząd w Iranie nie dawały efektu. Klincz trwał – i Teheran miał szansę wyjść z niego zwycięsko – gdyby nie zmiana politycznej koniunktury po obu stronach Atlantyku. W krótkim czasie w Londynie do władzy doszli konserwatyści Winstona Churchilla, a w Waszyngtonie – nastawiona na zimnowojenną konfrontację administracja Dwighta Eisenhowera.
„Nacjonalizacja będzie powszechnie postrzegana jako zwycięstwo Rosjan” – alarmował w Waszyngtonie brytyjski dyplomata. „Spowoduje też utratę setek milionów funtów, zaburzając bilans płatności Królestwa i w ten sposób poważnie uderzając w nasz program zbrojeń i poziom życia” – dorzucał. Odwrócenie sytuacji na Bliskim Wschodzie stało się „strategiczną koniecznością”, służącą – jakżeby inaczej – demokracji, przewadze Zachodu w zimnej wojnie, obronie zachodniego stylu życia. Ta retoryka chwyciła w Białym Domu. W sytuacji, kiedy Brytyjczycy byli już w Iranie persona non grata, Amerykanie przejęli inicjatywę: latem 1953 r., w ramach pierwszego w swojej historii zamachu stanu, CIA zdmuchnęła nacjonalistyczny gabinet Mohammada Mosadeka, a osobą faktycznie rozdającą karty w kraju stał się ambitny, choć chwiejny i naiwny, szach Mohammad Reza Pahlawi.
Korpoarmie
Rok później analogiczny scenariusz CIA zrealizowała w Gwatemali, gdzie reforma rolna przeforsowana przez prezydenta Jacobo Arbenza Guzmana odebrała multinarodowym korporacjom leżące pola. Nacjonalizacja, do której doszło mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Mosadek wyrzucał Brytyjczyków z Iranu, najsilniej uderzyła w United Fruit Company (UFC) – wówczas posiadającą 42 proc. pól w Gwatemali. Menedżerowie spółki przez kilka lat domagali się od Białego Domu przepędzenia gabinetu Guzmana i – po sukcesie operacji w Teheranie – doczekali się: w 1954 r. CIA pozbyła się lewicującego prezydenta.
Ale też wraz z tamtymi wydarzeniami skończyła się epoka otwarcie demonstrowanej potęgi korporacji. Nazwy
firm, które kojarzyły się z przewrotami politycznymi, posłano do lamusa: rok po tym, jak Mosadek wylądował w więzieniu (potem w areszcie domowym), Anglo-Iranian Oil Company zmieniła nazwę na British Petroleum. UFC przetrwała do początku lat 70., kiedy po kilkuletnich perturbacjach wymyślono dla niej nową nazwę: Chiquita.
W dobie internetu, uwrażliwionych na kwestie polityczne i społeczne
konsumentów, błyskawicznego rujnowania wizerunku firm korporacje trzymają się z dala od obalających rządy spiskowców. Chyba że jedni i drudzy to te same osoby. A tak jest choćby w Egipcie. Przez trzydzieści lat rządów Hosniego Mubaraka armia zbudowała konglomerat firm, w których przez te wszystkie lata znalazło zatrudnienie nawet ćwierć miliona emerytowanych wojskowych. Jeśli dorzucić członków rodzin, militarno-biznesowy kompleks może liczyć milion osób – i w zależności od szacunków rozciągać się nawet na 40 proc. egipskiej gospodarki. Jądro systemu tworzy kilkadziesiąt firm, produkujących zarówno samochody, jak i makaron, posiadających zarówno najlepsze grunty w najważniejszych miastach, jak i niewielkie restauracje w mniejszych ośrodkach. – To szara strefa – twierdzi Khaled Fahmy, historyk z kairskiego American University. – Wiemy o nich bardzo mało, nie są obiektem jakiegokolwiek dochodzenia w parlamencie, rządowi audytorzy nie mają nad nimi żadnej kontroli ani wiedzy o ich działaniach – dodaje. Nawoływania do bojkotu produktów konglomeratu, jakie pojawiły się podczas demonstracji w Kairze w ostatnich latach, nie zrobiły na przebranych w garnitury mundurowych większego wrażenia. Ale już rosnąca potęga stojących za plecami Bractwa Muzułmańskiego kupców i przedsiębiorców, posiadających własne biznesy, stała się realnym zagrożeniem: być może obalenie prezydenta Mohameda Mursiego miało więcej wspólnego z rynkową rywalizacją potężnych karteli biznesowych niż z konstytucyjnymi sporami.
Tym bardziej że wojskowi pod piramidami od kilkunastu miesięcy obserwują powolny upadek identycznego imperium biznesowego po drugiej stronie Morza Śródziemnego. Przez ostatnie pół wieku karty w tureckim biznesie rozdawał fundusz emerytalny Tureckich Sił Zbrojnych, opisywany akronimem OYAK (Ordu Yardimlaşma Kurumu). Ta gigantyczna organizacja licząca przeszło ćwierć miliona członków do niedawna tworzyła najpotężniejszą grupę przemysłową nad Bosforem. Z jednej strony dbała o „dodatkowe zasiłki emerytalne” dla odchodzących na zasłużony odpoczynek mundurowych, oferowała im preferencyjne kredyty i programy inwestycji emerytalnych, troszczyła się o żołnierzy poharatanych na polu walki czy rodziny tych, którzy zginęli na misjach lub w potyczkach z kurdyjską partyzantką. Z drugiej strony współprodukowała tureckie auta marki Renault, kontrolowała sieć supermarketów Oypa i koncern stalowy Erdemir, a wreszcie – do 2007 r. – posiadała jeden z największych lokalnych banków: Oyak Bank (dziś własność ING). W przedsiębiorstwach należących do funduszu pracowało 30 tys. osób, przeważnie byłych oficerów. Sprzedaż towarów produkowanych przez najważniejsze sześćdziesiąt spółek konglomeratu (w połowie przypadków OYAK jest jedynym właścicielem) wyceniano na 15 mld dol.
Tyle że dziś OYAK to cień dawnej potęgi. Konserwatywny, odwołujący się do islamu gabinet premiera Recepa Tayyipa Erdogana najpierw usidlił armię w koszarach, potem wojskowo-ultranacjonalistycznemu establishmentowi urządził pokazowy proces, a teraz podcina gospodarczą potęgę wojskowych. Prezes OYAK, emerytowany generał-porucznik Yildirim Turker, wylądował za kratami z zarzutami udziału w przewrocie wojskowym w 1997 r. Jedna ze spółek OYAK, świadcząca usługi ochroniarskie, okazała się – przynajmniej wedle partyjnych kolegów Erdogana – kolejnym azylem antyrządowych zamachowców. Gazety piszą, że menedżerowie OYAK używali swoich kontaktów w koszarach, żeby podsłuchiwać rynkowych konkurentów. Specjalna parlamentarna komisja próbuje dobrać się do ksiąg imperium, szukając tropów ewentualnych przestępstw finansowych i oskarżając korporację o wykorzystywanie rynkowej pozycji (fundusz funkcjonuje na podstawie specjalnie dla niego napisanej ustawy, która rzeczywiście może mu dawać przewagę w biznesie). – To przedziwna, umykająca rachunkom instytucja – charakteryzuje fundusz Lale Kemal z gazety „Taraf”. – To coś takiego, jak w starych czasach junta w Ameryce Łacińskiej albo w Chinach i Egipcie, gdzie armia po prostu posiada spółki – dodaje. Ba, w praktyce wygląda to w ten sposób, że firmy należące do funduszu jeszcze płacą podatki, ale sam fundusz już nie. Przepływy finansowe między firmami a funduszem stanowią jednak tak skomplikowaną gęstwinę, że prześledzenie kolejnych transferów staje się szukaniem igły w stogu siana.
Obrotowe drzwi
Na Zachodzie korporacje są, przynajmniej z pozoru, subtelniejsze. Ale weźmy choćby jeden z najmocniejszych nagłówków 2012 r.: „CitiGroup zastępuje J.P. Morgan na stanowisku szefa personelu Białego Domu”. Za tym prześmiewczym tytułem kryje się zwięzła historia opowiadająca życiorysy kolejnych przybocznych Baracka Obamy: Rahm Emanuel to były członek ekipy Billa Clintona, który w epoce Busha juniora pracował w bankowości inwestycyjnej, w 2010 r. zastąpił go w administracji Obamy Bill Daley, były sekretarz skarbu w ekipie Clintona, który za Busha juniora pracował w bankowości inwestycyjnej (J.P. Morgan). Daley zrezygnował na początku ubiegłego roku, a jego miejsce zajął Jack Lew, człowiek Clintona, który – niespodzianka! – pracował do niedawna w bankowości inwestycyjnej (Citigroup), a w ekipie Obamy zadebiutował na stanowisku dyrektora Biura Zarządzania i Budżetu, gdzie zastąpił Petera Orszaga, byłego członka ekipy Clintona, który z Białego Domu przeszedł do bankowości inwestycyjnej w Citigroup...
Fenomen znany jako obrotowe drzwi nie jest żadną nowością i obejmuje nazwiska z najwyższej półki: jak choćby sekretarz skarbu w administracji George’a W. Busha Henry Paulson, który wcześniej kierował bankiem Goldman Sachs, doradzający wszelkiej maści klienteli były brytyjski premier Tony Blair czy prezesujący Gazociągowi Północnemu były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder. Oczywiście piastujący najwyższe stanowiska państwowe po przejściu do biznesu rzadko wracają do polityki – za to na mniej eksponowanych posadach trwa niemalże ciągła rotacja. I choć „obrotowe drzwi” budzą gigantyczne kontrowersje, nieliczne kraje zdecydowały się na próbę uregulowania relacji personalnych między administracją państwową a biznesem. Stosowny przepis istnieje np. we Francji, gdzie urzędnik państwowy musi odczekać co najmniej trzy lata, zanim podejmie pracę w sektorze prywatnym. W USA okres takiej karencji wynosi rok, jeśli oficjel chce podjąć pracę w firmie o charakterze wojskowym. Natychmiastowe przejście do biznesu jest możliwe w sytuacji, gdy podejmowana praca nie jest związana z przedmiotem wcześniejszej służby publicznej. Z kolei na Wyspach proces przechodzenia przez obrotowe drzwi śledzi Advisory Committee on Business Appointments. Instytucja ta pełni jednak wyłącznie funkcje doradcze, a jej wpływ na działania polityków jest minimalny: w 2010 r. Channel Four wyemitowała program „Cabs For Hire”, w którym bez ogródek pokazano, jak byli ministrowie i członkowie parlamentu oferują biznesmenom swoje wpływy i znajomości w rządowych elitach, próbując dostać pracę w ich firmach.
Biały Dom co prawda szumnie zapowiedział, że „zatrzaśnie obrotowe drzwi”, ale zmiany forsowane przez obecną administrację sprowadzają się do tego, by byli lobbyści – czy osoby mogące za nie uchodzić, czyli piastujące swego czasu wysokie stanowiska kierownicze w biznesie – nie zajmowali się w rządzie sprawami, z którymi wcześniej mieli do czynienia jako biznesmeni. Decydenci nie mogą też, o zgrozo, przyjmować prezentów od lobbystów. Kolejna zmiana ma dotyczyć zatrudniania „opartego na kwalifikacjach, umiejętnościach i doświadczeniu”. – Naszym celem było ograniczenie wpływu grup interesu w Waszyngtonie i dokonaliśmy na tym polu więcej niż jakakolwiek inna administracja w historii – kwituje dyskusję obecny rzecznik Białego Domu Eric Schulz. – Restrykcje mają w zamierzeniu pomóc uniknąć konfliktu interesów, ale nie zabraniają, i nie powinny zabraniać, byłym urzędnikom wyrażania własnych opinii czy udziału w publicznej wymianie zdań – dorzuca.
Rzeczywiście transfery takie jak w przypadku wiceprezydenta Dicka Cheneya, który do Białego Domu przenosił się z korporacji Halliburton, nie mają już miejsca. Ale tam, gdzie nie sięgają obiektywy kamer, spieniężanie dostępu do rządzących trwa. Wiosną tego roku ponownie rozgorzała bitwa o rurociąg Keystone, mający służyć do przesyłu ropy z kanadyjskiej Alberty do rafinerii w Teksasie. W batalii biorą udział firmy naftowe, organizacje ekologiczne, kongresmeni, dyplomaci, właściciele działek, Indianie i dziesiątki innych graczy. W tym piątka – do niedawna – doradców prezydenta USA. Czworo z nich: Bill Burton, Stephanie Cutter, Jim Papa, Paul Tewes pracuje dla przeciwników projektu. Ale już firma public relations, którą kieruje była szefowa komunikacji w Białym Domu Anita Dunn, pracuje dla sponsora Keystone – firmy TransCanada.
Ale to jedynie wierzchołek góry lodowej. W biznesie albo organizacjach lobbingowych odnaleźli się choćby rzecznik Białego Domu Tommy Vietor i niegdysiejszy obiekt zachwytu mediów – autor kluczowych przemówień Obamy z okresu pierwszej kadencji Jon Favreau. Zabiegają dziś o zablokowanie projektu budowy kopalni złota na Alasce. Wśród ich dawnych kolegów są tacy, którzy pracują dla branży hazardowej albo lobbują za zmianami w przepisach dotyczących posiadania broni. Amerykańscy dziennikarze liczą też swoich kolegów, którzy redakcyjne biurka zamienili na pulpity rzeczników w Waszyngtonie – obecna administracja bije tu rekordy: do rządu przeszło od 15 do 24 poważnych publicystów.
Stawka 0 proc.
Lobbing i znajomości mogą oczywiście pomóc w przeforsowaniu jakiegoś przepisu czy projektu finansowanego z publicznych pieniędzy. Ale też służą do tego, by podtrzymywać status quo – sprowadzające się nierzadko do bezsilności państwa wobec korporacyjnych księgowych. Różnice między menedżerami tureckiego funduszu emerytalnego mundurowych a biznesmenami z Wall Street czy Doliny Krzemowej bywają iluzoryczne. Ba, Turcy mogliby się niejednego od Amerykanów nauczyć, choćby tego, jak, zarabiając miliardy, płacić podatki bliskie zeru. – Jest pewien techniczny termin, którego ekonomiści używają w odniesieniu do takich praktyk – podkreśla Edward Kleinbard, były szef personelu Wspólnej Komisji Kongresu ds. Opodatkowania. – Niewiarygodna chucpa.
Skala wymykania się fiskusowi w Ameryce jest niewyobrażalna. Z opublikowanych pod koniec października szacunków gazety „USA Today” wynika, że ponad 10 proc. firm z zestawienia Standard & Poor’s 500 Index nie zapłaciło w 2012 r. ani dolara podatków. Wśród 57 znajdujących się na tej liście korporacji są choćby największy w USA operator telefonii komórkowej Verizon Wireless, gigantyczne imperium medialne Ruperta Murdocha News Corp czy potentat branży ubezpieczeniowej MetLife. Ale to tylko awangarda. Kreatywna księgowość, korzystanie z luk prawnych i wyprowadzanie zysków poza granice kraju to w topowych korporacjach standard. Z szacunków Government Accountability Office wynika, że rzeczywista skala opodatkowania dużych spółek – umowny próg, od którego spółka jest uznawana za dużą, to aktywa o wartości przekraczającej 10 mln dol. – wynosi 12,6 proc. W przypadku przeciętnie sytuowanej rodziny – za średni dochód w Ameryce uważa się obecnie 64,5 tys. dol. rocznie – realne opodatkowanie wynosi 12,7 proc. Według Departamentu Skarbu w 2011 r. na machinacjach podatkowych fiskus w USA stracił 181 mld dol.
Nic więc dziwnego, że finanse wielkich firm budzą coraz większe emocje. Pół roku temu przed oblicze amerykańskich senatorów musiał się stawić szef Apple’a Tim Cook. Uchodząca za największą – przynajmniej według kapitalizacji giełdowej – firmę Ameryki spółka zapłaciła w 2012 r. 6 mld dol. podatków, ale zdaniem decydentów z Kapitolu to zdecydowanie za mało. Apple słynie z rozległej sieci spółek zależnych, przez które przepuszczane są zyski wypracowywane poza USA – według brytyjskiego „Guardiana” przez firmy Apple’a w Irlandii miało w 2011 r. przejść 22 mld dol., od których realny zapłacony podatek wyniósł 0,05 proc. Wymierzona w Apple’a kampania nie zdała się jednak na wiele: w październiku amerykański odpowiednik Komisji Nadzoru Finansowego – Securities and Exchange Commission – uznał, że w strategii finansowej firmy nie ma się do czego przyczepić. A co firma na to? – Nie mamy obowiązku rozwiązywania problemów tego kraju – skwitował anonimowo jeden z menedżerów spółki w rozmowie z dziennikarzami „The New York Timesa”.
– Inwestorzy mają nadzieję, że zarząd spółki robi wszystko, co może, by legalnie generować zyski – zastrzega Nick Yee, analityk z firmy Gradient Analytics. Tyle że „legalnie” znaczy tu tyle, iż dozwolone jest wszystko, co nie jest zabronione. – A kodeks podatkowy w Ameryce często jest niedoprecyzowany, bardzo często nie wskazuje odpowiednich sposobów postępowania w przypadku unikania podatków – dodaje Yee. Dlatego poza USA powstają spółki, których celem jest wyłącznie zbieranie opłat za posiadaną licencję na nazwę firmy czy design produktu. A największe molochy dbają o to, żeby zarabiana przez nie gotówka była trzymana poza Ameryką. Wiosną „Business Insider” zebrał dane o zagranicznych kontach korporacji. Z zestawienia wynika, że rekordzista – Apple – trzyma poza terytorium USA aż 74 mld dol. (67 proc. całej gotówki w dyspozycji firmy). Drugi na liście Microsoft ma poza Ameryką 50 mld dol. – ale jest to już 89 proc. środków finansowych, jakimi dysponuje gigant z Redmont. Pozostałe firmy ze ścisłej czołówki tego zestawienia to General Electric (41,85 mld dol.), Cisco Systems (41,7 mld dol.) i Google (25,7 mld dol.). Ale w zestawieniu znalazły się choćby Johnson & Johnson (24,5 mld dol.) i Hewlett-Packard (8,1 mld dol.) – w obu przypadkach sumy zebrane na zagranicznych kontach to 100 proc. gotówki, jaką dysponują te spółki.
147 władców świata
Alessio Rastani nie jest może wpływowym myślicielem ani szczególnie utalentowanym maklerem. Ale nie brak mu tupetu. – To nie jest czas na myślenie życzeniowe, że rządy zdołają uporać się z kryzysem i uporządkować sprawy – mówił analityk, patrząc prosto w obiektyw kamery BBC. Z każdą chwilą rozpędzał się coraz bardziej. – Jestem traderem. My nie dbamy o to, czy oni naprawią gospodarkę, czy nie. Naszym zadaniem jest zarobić na tej sytuacji. Marzyłem o takim kryzysie od trzech lat. każdej nocy idę do łóżka i śnię o jeszcze jednej recesji – przekonywał. I wreszcie wypalił. – Bez złudzeń, to nie rządy rządzą światem. To Goldman Sachs – skwitował jedno z pytań.
Woda na młyn miłośników teorii spiskowych? Tak – i nie. Prezenterzy BBC potwierdzali później, że inni finansiści prywatnie mówią to samo. O wpływach i bezkarności korporacji przekonywali tacy autorzy jak David Korten („Gdy korporacje będą władać światem”), wspomniany na wstępie David Rothkopf („Superklasa”) czy Naomi Klein („No Logo”). Korporacje mogą działać, nie zważając na granice. Łamiąc prawo, mogą przez lata wymykać się sprawiedliwości – wystarczy przypomnieć choćby Union Carbide (dziś Dow Chemical) i tragedię w indyjskim Bhopalu w 1984 r.
To dopiero początek dyktatu firm: w ubiegłym roku w Davos rzucono w dyskusji prowokacyjny pomysł, że sektorem edukacji w Ameryce powinny zarządzać General Electric i Microsoft. W tym roku za Atlantykiem przeforsowano przepisy dotyczące m.in. żywności transgenicznej – jakoby pod dyktando koncernu Monsanto, spółki specjalizującej się w biotechnologii oraz wielkiej chemii organicznej nastawionej na produkcję rolniczą.
Jeśli kilka lat temu antyglobaliści mogli mieć nadzieję, że kryzys finansowy przetrąci korporacjom kark, a większość teorii o światowej superelicie okaże się plotką – to teraz muszą się pozbyć złudzeń. Dowodów na istnienie globalnej kasty supermenedżerów dostarczają nawet naukowcy. Badacze ze Szwajcarskiego Federalnego Instytutu Technologii w Zurychu wytypowali z 37 mln istniejących na świecie korporacji 43 tys. największych i poddali je szczegółowej analizie. Model oparty m.in. na wzajemnych powiązaniach kapitałowych i wysokości przychodów doprowadził do wytypowania 1318 firm – przeważnie banków inwestycyjnych – które posiadają „nieproporcjonalnie wielki wpływ na światową gospodarkę”. Każda firma z tej ostatniej grupy ma powiązania z grupą około dwudziestu innych firm – a razem odpowiadają za 20 proc. przychodów światowego biznesu i posiadają ponad połowę realnej gospodarki, a więc przedsiębiorstw produkujących dobra materialne.
To był dopiero początek. Z elity wyłoniono kolejną supergrupę: 147 korporacji o największych w grupie wpływach. – W rezultacie okazało się, że mniej niż 1 proc. korporacji jest w stanie kontrolować 40 proc. całej sieci – twierdzi James Glattfelder, jeden z naukowców odpowiedzialnych za projekt. Najsilniejsze? Barclays, Capital Group Companies Inc., FMR Corporation, AXA, State Street Corporation, JP Morgan Chase, Legal & General Group, Vanguard Group, UBS, Merrill Lynch & Co. Ale na liście znalazły się też choćby Deutsche Bank (12.), Credit Suisse Group (14.), Goldman Sachs (18.), a nawet Lehman Brothers (34.). Ta ostatnia ze względu na to, że dane zebrane przez badaczy odnosiły się do stanu gospodarki z 2007 r. (LB zbankrutował rok później, jego upadek dał początek kryzysowi). Ale to też brutalny przykład tego, że upadek jednej z takich megakorporacji może wywołać wstrząsy wtórne, które przetoczą się przez cały świat – co z kolei może być argumentem na rzecz nietykalności globalnej superelity i kruchości całego systemu gospodarczego. Dla rządów trudno o gorsze wieści.
Przez firmy Apple’a w Irlandii miało w 2011 r. przejść 22 mld dol., od których realny zapłacony podatek wyniósł 0,05 proc.
Szwajcarscy naukowcy policzyli, że na świecie działa 147 korporacji mogących być silniejszymi niż rządy
Jestem traderem. Naszym zadaniem jest zarobić na krachu. Każdej nocy idę do łóżka i śnię o jeszcze jednej recesji