Niezależnie od tego, czy ma lat 18 czy 80, czy pracuje lub nie? Tak. Choć bezwarunkowy dochód podstawowy (BDP) brzmi nieprawdopodobnie, już wkrótce może się pojawić
Niezależnie od tego, czy ma lat 18 czy 80, czy pracuje lub nie? Tak. Choć bezwarunkowy dochód podstawowy (BDP) brzmi nieprawdopodobnie, już wkrótce może się pojawić
Niech to będzie np. dziesiąty dzień miesiąca. Każdego miesiąca roku. Wtedy każdy z 37 mln Polaków (albo tylko ci, którzy ukończyli 18. rok życia, to jeszcze trzeba doprecyzować) dostawałoby na swoje indywidualne konto obywatelskie określoną kwotę. Podobny przywilej, prawo czy świadczenie mieliby także obywatele pozostałych 27 krajów UE. Brzmi jak socjalistyczna mrzonka rodem z głębokiego PRL? Nic bardziej mylnego. We wtorek pod Europejską Inicjatywą Obywatelską w sprawie BDP podpisanych było nieco ponad 125 tys. obywateli UE. By sprawą zajęła się Komisja Europejska, przez następne dwa i pół miesiąca należy ich zebrać jeszcze 875 tys. (w sumie milion). Określony próg ważności został dotychczas osiągnięty w dwóch krajach członkowskich: Słowenii i Chorwacji. Żeby inicjatywa była ważna, musi ich być co najmniej siedem.
Skoro projekt jest jak najbardziej realny, warto przyjrzeć mu się nieco bliżej. Wbrew pozorom pomysł ten wcale nie jest aż tak nowatorski. Już w starożytnym Rzymie, a przynajmniej w czasach Cesarstwa proletariusze, czyli obywatele, którzy niczego nie posiadali (nie mylić z niewolnikami), otrzymywali regularnie ziarno czy zmieloną mąkę. – Z tego można było przeżyć – opowiada historyk Radosław Szczypiorski z Uniwersytetu Warszawskiego. Jaka była motywacja rządzących do takich działań? Duże skupisko niezadowolonych ludzi mogło doprowadzić do ich obalenia.
Jak twierdzi Philippe van Parias, belgijski filozof i ekonomista, a w latach 2004–2011 wykładowca na Uniwersytecie Harvarda, pod różnymi nazwami – „premia państwowa”, „dywidenda narodowa”, „dywidenda socjalna”, „wynagrodzenie obywatelskie”, „dochód obywatelski”, „grant powszechny”, „dochód powszechny” itd. – idea BDP była wielokrotnie podnoszona w intelektualnych kręgach w XX w. Wydaje się, że jako pierwszy sformułował ją francuski socjalista Charles Fourier.
Zapewne dla wielu osób o poglądach liberalnych zaskoczeniem będzie, że w pewnym sensie wspominał o podobnym rozwiązaniu guru ekonomicznych liberałów Milton Friedman, który nazwał je „podatkiem negatywnym”. Późniejszy noblista uznał, że nieduża kwota (niech to będzie dla potrzeb tego wywodu 12 tys. zł rocznie) powinna być zwolniona od podatku. Ci, którzy zarabiają mniej, powinni dostawać od państwa różnicę, tak by otrzymywali co najmniej tysiąc złotych miesięcznie. Oczywiście wprowadzając takie rozwiązanie, powinniśmy obciąć inne świadczenia socjalne oferowane przez państwo. Friedman uzasadniał to tym, że jest to najtańsza forma państwa socjalnego.
Jak taki system mógłby funkcjonować w Polsce? – Robiłem symulację dla roku 2011. Jeśli tysiąc złotych otrzymywałby co miesiąc każdy dorosły obywatel posiadający PESEL, to koszty wynosiłyby ok. 370 mld zł rocznie – wyjaśnia profesor Ryszard Szarfenberg z Instytutu Polityki Społecznej UW, który w Polsce jest jednym z głównych orędowników BDP. – To kwota ogromna i trudna do wyobrażenia (wydatki budżetu w 2013 r. przed nowelizacją to 335 mld zł – red.). Oczywiście to nie jest propozycja, którą można wprowadzić w życie od zaraz. O takim rozwiązaniu możemy rozmawiać praktycznie, gdy staniemy się społeczeństwem bardziej zamożnym, za 20, 30 czy 40 lat – dodaje.
Szarfenberg uzasadnia wprowadzenie takiego systemu na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, jest to idea popierana przez ludzi, którzy są za wolnością rozumianą jako brak przymusu pracy, możliwość życia według swoich zasad oraz zmniejszenie uzależnienia tych, którzy nie zarabiają w danym gospodarstwie domowym, od tych, którzy zarabiają. Czyli np. kobiet wychowujących dzieci od ich pracujących mężów. – To wolność od przymusu ekonomicznego, podstawa działania prawdziwie wolnego rynku. Uważam, że pewne ograniczenie wolności poprzez podwyższenie podatków będzie się opłacało, by ogólny bilans wolności był dodatni – postuluje profesor. Drugim ważnym argumentem, z którym zgodzi się zapewne dużo więcej osób, jest zlikwidowanie ubóstwa.
Otwartym pytaniem pozostaje to, co się wydarzy, gdy ludzie nie będą musieli pracować. Dochód gwarantowany ma stanowić minimum, z którego da się przeżyć bez większych luksusów. Czyli jeśli będę chciał sobie mieszkać skromnie i spędzać czas na oglądaniu telewizji, piciu piwa czy patrzeniu w ścianę, to do działań na pewno nie zmotywuje mnie presja ekonomiczna, której nie będzie. Trudno również przewidzieć, co się stanie z popytem na najmniej płatne prace. Czy nagle proste czynności manualne będą kosztowały 20 zł za godzinę, a polska gospodarka stanie się mniej konkurencyjna?
– Wierzę w ludzi i sądzę, że są stworzeni do aktywności i współdziałania z innymi, a ponadto dochód podstawowy zapewnia tylko minimum. Dlatego zdecydowana większość będzie chciała dalej pracować. Poza tym powinniśmy szerzej spojrzeć na to, co jest pracą, a co nią nie jest. Więcej czasu na edukację i opiekę, na robienie tego, co lubimy, opłaci się wszystkim – odpowiada prof. Szarfenberg.
Zdecydowanie bardziej sceptyczny jest Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. – Jak pokazują przykłady ze Skandynawii czy z Niemiec, dochodzi tam do tego, że całe rodziny żyją tylko ze świadczeń socjalnych. Po tym, gdy ich część obcięto, ci ludzie po prostu zaczęli robić zakupy w tańszych sklepach – mówi ekonomista.
Jak można by sfinansować BDP? Głównie przez podwyżkę podatków. Część pieniędzy pochodziłaby z oszczędności spowodowanych zmniejszeniem czy wręcz likwidacją innych transferów socjalnych. Uproszczenie systemu pomocy społecznej pozwoliłoby na zmniejszenie armii urzędników potrzebnych do jej obsługi.
Rozmawiając o tak fundamentalnych zmianach w funkcjonowaniu państwa, warto pamiętać, że powszechny system ubezpieczeń zdrowotnych czy emerytalnych na większą skalę po raz pierwszy został wprowadzony w życie zaledwie 130 lat temu, czyli w latach 80. XIX w. w Niemczech rządzonych przez kanclerza Bismarcka. Wtedy także wielu pukało się w czoło. Dziś w rozwiniętych krajach takie rozwiązanie jest standardem. Jako ostatnie w wielkich bólach wprowadzają je właśnie Stany Zjednoczone, wdrażając projekt tzw. Obamacare. Czy za kilkadziesiąt lat tak samo będzie z BDP? Pierwsze zwiastuny w zmianie podejścia do wydatków budżetowych są już widoczne. Na amerykańskiej Alasce od 1976 r. działa tzw. Permanent Fund, który ma gromadzić środki na życie obecnych i przyszłych pokoleń mieszkańców tego największego stanu USA. Jeśli jest się tam rezydentem, to dostaje się dywidendę. W rekordowym 2000 r. było to prawie 2 tys. dol., w 2013 r. będzie 900.
Jeszcze dalej chcą pójść Szwajcarzy, którzy zdecydowali, że kwestię wprowadzenia BDP rozstrzygną już wkrótce w ogólnonarodowym referendum. Sugerowana kwota jest całkiem pokaźna, bo mowa tu o 2,5 tys. franków szwajcarskich. W wywiadzie dla Business Insider jeden z inicjatorów akcji zbierania podpisów pod referendum, Daniel Straub, mówił, że „nie chodzi o płacę minimalną, która redukuje wolność i stara się naprawić system, który już jakiś czas temu się zestarzał. Czas, by oddzielić ludzką pracę od dochodu. Dziś maszyny wykonują olbrzymią część pracy manualnej. To jest wspaniałe i powinniśmy to świętować”. Straub stwierdza także, że BDP oznacza mniejszą władzę rządu, ponieważ każdy człowiek może zdecydować sam, jak wydać te pieniądze.
Z kolei w Polsce popularne stało się ostatnio pojęcie emerytury obywatelskiej, którą proponują liberałowie. Podobne rozwiązania funkcjonują już dziś w Kanadzie czy Nowej Zelandii. Założenie jest takie, że po uzyskaniu wieku emerytalnego wszyscy obywatele dostają taką samą, raczej niską, kwotę. Niezależnie od tego, ile przepracowali i jak dużo zarabiali. Tak naprawdę od BDP różni się to dwoma rzeczami. Po pierwsze dostępnością ograniczoną wiekiem (tak więc ten dochód nie jest bezwarunkowy) oraz źródłem finansowania.
– Trzeba pamiętać, że na gwarantowany dochód ktoś musi zarobić. Problem jest w tym, że większość polityków na pytania, skąd biorą pieniądze na takie czy inne działania, odpowiada, że z budżetu. Tak jakby pochodziły one z opadów atmosferycznych albo od kosmitów, a nie z pracy innych obywateli – krytykuje ideę Sadowski. – Nie da się w życiu nie pracować i przeżyć – dodaje.
Czy na pewno? Już dziś ci, którzy rodzą się w bogatych rodzinach, mogą tak robić. Świat staje się coraz bardziej zamożny i prawdopodobnie liczba tych, którzy dołączą do grona majętnych, będzie rosła. Jeśli wrócimy do wspominanego już Bismarcka i jego trzech podstawowych reform systemu ubezpieczeń społecznych i dla porównania spojrzymy, jak rozbudowany jest dziś system opieki społecznej w Niemczech, to wydaje się, że pytanie należy postawić nieco inaczej. Nie czy BDP zostanie wprowadzony, ale raczej kiedy to nastąpi.
Doskonałym potwierdzeniem tego, jak idee wydające się, dyplomatycznie mówiąc, nowatorskie i popularne jedynie wśród największych innowatorów, a bardziej dosadnie – przez większą część społeczeństwa uważane za głupotę, mogą wkroczyć w codzienne życie, jest chociażby zyskujący nad Wisłą dużą popularność budżet obywatelski. W uproszczeniu chodzi o to, by to członkowie danej społeczności lokalnej sami decydowali o tym, na co mają być przeznaczone wydatki miasta czy gminy. Po raz pierwszy w najnowszej historii to rozwiązanie wprowadzono w 1989 r. w słynącym ze swych lewicowych sympatii brazylijskim mieście Porto Alegre.
Demokracja bezpośrednia, choć znacząco wydłuża proces decyzyjny (zazwyczaj łatwiej jest się dogadać kilkunastu czy kilkudziesięciu radnym niż kilkuset czy kilku tysiącom mieszkańców miasta), to jednak tworzy rozwiązania faktycznie przez daną społeczność akceptowane. W wielu przypadkach zapewne bardziej potrzebne niż te wymyślone przez radnych. I choć minęło ledwie ćwierć wieku, to koncept kiedyś uważany przez wielu za lewackie herezje, wkracza do samorządów z wielkim impetem. Mimo że niektórzy lokalni politycy wciąż nie widzą potrzeby takiego rozwiązania i są przeciw społecznikom, to m.in. w Olsztynie czy Sopocie takie rozwiązania już funkcjonują. W Łodzi na ten cel przeznaczono właśnie 20 mln zł (pięć na zadania ogólnomiejskie i po trzy miliony na każdą z pięciu dzielnic). W październikowym głosowaniu wzięło udział prawie 130 tys. mieszkańców. W ogólnomiejskiej puli przegłosowane zostały remont schroniska dla zwierząt, uruchomienie bezpłatnej sieci WiFi, projekt Łódzkiego Roweru Miejskiego, uruchomienie banku żywności, akademii koszykówki Marcina Gortata i hospicjum domowego dla dzieci. W działaniach dzielnicowych w dużej mierze postawiono na rewitalizację parków. – Wprowadzenie budżetu obywatelskiego to pomysł prezydent Hanny Zdanowskiej. Przygotowania zaczęliśmy już w ubiegłym roku, a głosowanie okazało się wielkim sukcesem – mówi rzecznik prezydent Marcin Masłowski. – Olbrzymia liczba mieszkańców powiedziała, czego oczekuje od urzędników, tak wielu nie głosowało w kwestiach budżetowych nigdzie w Polsce. Docelowo będziemy dążyć do tego, by w ten sposób wydawać 1 proc. naszych przychodów budżetowych – dodaje. Dziś budżet obywatelski to 0,5 proc. wydatków Łodzi.
– Największym minusem tego rozwiązania jest właśnie to, że to wciąż bardzo niewielka część budżetu. A przecież mieszkańcy wiedzą najlepiej, czego im potrzeba, a urzędnik coraz rzadziej rozmawia z obywatelami i takiej wiedzy nie ma – stwierdza Mariusz Baranowski, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Ale jeśli te propozycje faktycznie będą wdrażane, to demokracja stanie się bardziej realna, a nie fasadowa, i ludzie poczują, że mają na coś wpływ. To się na pewno przyczyni do budowy społeczeństwa obywatelskiego – dodaje socjolog i przypomina, że w Porto Alegre, chociaż w pewnym momencie budżet obywatelski stanowił jedną trzecią budżetu miasta, to jednak instytucja została zlikwidowana przez brazylijskie władze centralne.
Kolejnym przykładem pomysłu, który musiał dojrzeć, ale teraz rozprzestrzenia się w tempie iście zawrotnym, jest... segregacja śmieci. Choć do ponownego użytku wykorzystywano już papier przed narodzinami Chrystusa, tak naprawdę zjawisko to rozwinęło się na dużą skalę w ciągu ostatnich 40 lat. Warto pamiętać, że przed rewolucją przemysłową śmieci były organiczne. Ale już w XIX, a tym bardziej XX w. wiele z odpadów jest wysoko przetworzonych i nadaje się do powtórnego użycia. Jednak dopiero dziś odbieranie i przetwarzanie śmieci to potężny biznes. By mógł się takim stać, musiały najpierw zajść zmiany w świadomości obywateli. I tak w rekordowej dziś pod tym względem Holandii odzyskuje się ponad 60 proc. wszystkich śmieci. I choć nad Wisłą mimo nowej ustawy śmieciowej jest to raczej w powijakach (według danych Eurostatu z 2012 r. w Polsce poddawanych recyklingowi było 17 proc. wszelkich śmieci), to i tak wydaje się, że szybkość, z jaką ten nowy zwyczaj wchodzi do polskich domów – czy raczej śmietników – jest olbrzymia. Nawet jeśli wciąż w wielu miejscach odpady po prostu się pali na podwórku za domem.
Warto podkreślić, że również szeroko rozumiana ekologia czy dbałość o środowisko raczej kojarzone są z entuzjastami idei określanych jako lewicowe. Myśląc stereotypami, to prawicowy liberał raczej będzie popierał wydobycie ropy czy gazu w każdych warunkach niż przejmował się tym, że plastik trzeba wrzucić do innego kubła na śmieci niż metalową puszkę.
Z czego więc wynika to, że zachodnie demokracje stają się coraz bardziej lewicowe w sferze społeczno-ekonomicznej (obyczajową się tutaj zupełnie nie zajmujemy)? Zapewne nie ma na to prostej odpowiedzi, ale można się pokusić o pewne hipotezy. – W ostatnich kilku dekadach nastąpiły radykalne zmiany społeczne. Po II wojnie światowej na Zachodzie panował pewien konsensus socjaldemokratyczny, dzięki któremu budowano państwo dobrobytu. Ludzie byli zatrudniani dożywotnio, a bezrobocie dawało się kontrolować – tłumaczy Mariusz Baranowski. – Dziś mamy coraz większe rozwarstwienie i wielu młodych, dobrze wykształconych, którzy nie mają szans na dobrą i stałą pracę. Zmiany na rynku pracy, przenoszenie miejsc pracy za granicę powoduje, że coraz większa jest grupa niezadowolonych, która będzie pobierać coraz bardziej lewicowe pomysły. Dla mnie najlepszym przykładem jest to, że w marcu w Szwajcarii w referendum większość opowiedziała się za maksymalnym pułapem płacy dla prezesów firm notowanych na giełdzie w Zurychu na poziomie 12 najmniejszych pensji w danym przedsiębiorstwie. Przecież to jest kraj, który kojarzy nam się z bankami i dobrobytem, a tu nagle taka wolta – mówi socjolog.
O tym, jak szybko lewicowe pomysły wejdą w życie, przekonamy się wkrótce. Już 24 listopada Szwajcarzy zdecydują, czy górny limit płac zapisać w konstytucji. Kilka tygodni później powinno się odbyć referendum w sprawie gwarantowanego dochodu podstawowego.
Jeśli każdy dorosły obywatel posiadający PESEL otrzymywałby co miesiąc tysiąc złotych, to koszty wynosiłyby ok. 370 mld zł rocznie – wyjaśnia prof. Ryszard Szarfenberg
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama